Geniusz niezrozumiany


W Warszawie go kochano, był cesarzem. W innych miastach na niego gwizdano, chyba że akurat grał w kadrze, wtedy na moment dostawał wolne od wylewania nań pomyj i zamieniał się w bohatera narodowego całej Polski. Wizjoner murawy, geniusz, jaki rodzi się jeden na stu. Postać przy tym tragiczna, chadzająca własnymi ścieżkami, nigdy nieodmawiająca innym. Jeden jedyny w swoim rodzaju, ten prawdziwy „Kaka”. Kazimierz Deyna.


Udostępnij na Udostępnij na

Deynę trudno scharakteryzować. Wiadomo, jaki był na murawie – genialny przegląd pola, podania na centymetr, cała paleta różnorakich strzałów. Był jak na owe czasy nowoczesnym playmakerem kierującym grą drugiej linii, nazwijmy go Xavim lat 70. Byłoby to jednak spore nadużycie, i to względem Deyny, a nie Xaviego. „Kaka” miał bowiem to, czego nie mają częstokroć dzisiejsi środkowi pomocnicy, mianowicie umiejętność zdobywania bramek. Deyna był fenomenem na skalę światową, absolutnie unikatową gwiazdą na nieboskłonie piłkarskim. Pytanie brzmi jednak: jakim był człowiekiem? Czy mógł osiągnąć więcej?

Deyna
Deyna (fot. deyna.info)

Guru dziennikarstwa sportowego w Polsce, Stefan Szczepłek, opisał dokładnie życie Kazimierza Deyny w doskonałej biografii piłkarza Legii zatytułowanej po prostu „Deyna”. Człowiek po przeczytaniu tej książki może jedynie spróbować przybliżyć czytelnikom losy Deyny, Szczepłek bowiem sięgnął absolutnego dziennikarskiego zenitu, rozbierając temat na czynniki pierwsze. Niełatwo zatem zmierzyć się z tak wysoko postawioną poprzeczką. Celem tego tekstu nie jest jednak streszczenie bądź recenzja samej książki, ale oddanie hołdu i przedstawienie losów – nie zawaham się użyć tego określenia – najlepszego polskiego piłkarza w historii.

Deyna miał to, czego nie miał Boniek w stopniu aż tak wielkim – iskrę bożą. Oczywiście „Zibi” piłkarzem był wspaniałym i przy tym utalentowanym, jednak dominującą cechą w jego grze była zawziętość, charakterność. Boniek walczył do śmierci, szarpał jak pitbull, był wojownikiem godnym rzymskiego koloseum. Był cudowny na włoskich boiskach, ale w bezpośrednim porównaniu minimalnie gorszy od „Kaki”. Deyna grał spokojniej, z gracją, z klasą. Był cichy, przemawiała za niego gra, te cudowne strzały i podania. Był namaszczony boskim pierwiastkiem geniuszu, tym, z czym musisz się urodzić, a czego nie wytrenujesz godzinami treningu i hektolitrami potu wylanego na murawie. Deynie brakło za to jednego, co akurat miał „Zibi”, ale o tym później.

„Kaka” miał także to, czego brakło z kolei Lubańskiemu, cudownemu dziecku polskiej piłki – zwykłe ludzkie szczęście. Karierę Włodzimierza Lubańskiego brutalnie przerwało na dwa długie lata zderzenie na murawie z angielskim drwalem, który śmiał nazywać siebie piłkarzem – Royem McFarlandem. Po tym zdarzeniu genialny napastnik Górnika Zabrze nigdy już nie był sobą, próbował jedynie gonić sportową jakość prezentowaną przed odniesioną kontuzją. W szczytowym momencie kariery (1974 rok) „Kaka” był ponad wszystkimi, klasa przezeń prezentowana była marzeniem każdego polskiego kopacza od amatora spod bloku po reprezentantów kraju i kolegów z boiska. Deyna był snem, który spełnił się na jawie.

Jaroslav Vejvoda, legendarny trener Legii Warszawa, stwierdził, że dwóch najlepszych piłkarzy, jakich kiedykolwiek trenował, to Gadocha i Deyna – z małym wskazaniem na „Kakę”. To właśnie wysoki, szczupły pomocnik był jego pupilkiem, a zarazem sercem Legii. Vejvoda wiedział, co mówił, trenował bowiem niezliczoną rzeszę piłkarzy wybitnych, by wymienić jedynie Josefa Masopusta, najlepszego piłkarza Europy roku 1962. To pod jego okiem z klasycznego napastnika Deynę przekwalifikowano na „dziesiątkę”, czyli rozgrywającego dyspozytora, przedłużenie myśli trenerskiej na murawie.

„Kakę” odbierano różnie. Był bardzo zamknięty w sobie, ale gdy zaczynało się z nim rozmawiać, otwierał się. Raczej nie trzymał się z drużyną, na przykład podczas spacerów na zgrupowaniach zawsze szedł sam, zamyślony. Paradoksalnie jednak był kawalarzem, lubował się w psikusach robionych kolegom. Umiał się także śmiać z samego siebie, miał duży dystans. Zawsze skromny, nigdy w relacjach z partnerami z drużyny nie wykorzystywał swojej niekwestionowanej pozycji w hierarchii polskiej piłki, traktował wszystkich jak równy równego. A nie musiał.

Miał olbrzymi autorytet wywalczony grą, a nie słowami. W szatni był raczej cichy, nie krzyczał, swoją grą ciągnął jednak zespoły, w których występował. To jego zagrania służyły mu za słowa. Nie był może erudytą, być nim jednak nie musiał. Zarabiał na życie kopaniem piłki, a nie krasomówstwem. W tamtych czasach Legia nie była ukochanym klubem w Polsce. Pod pozorem służby wojskowej ściągano lepszych młodych piłkarzy i wcielano w uniformy wojskowego klubu. Za to nie pałano zbytnią miłością do legionistów w całej Polsce, co odczuwał także Deyna. Gdy nie nosił koszulki z orzełkiem na piersi, gwizdano na niego niemiłosiernie i obrażano go. Dziwna ta miłość kibicowska. Gdy grał dla Polski, kochano go bezgranicznie, gdy grał w lidze, ubliżano mu.

Bywał niezrozumiany. Jego małomówność ludzie uznawali za brak inteligencji, jego pozorny introwertyzm za dziwactwo. A Deyna po prostu taki był. Nie lubił dużo mówić, ale nie stronił bynajmniej od zabawy. Po prostu chodził własnymi ścieżkami, jak kot, którym na boisku notabene był. Sam dobierał sobie towarzystwo, a nie odwrotnie. Wolał czarować na murawie, niż rzucać puste frazesy. Był kapitanem przemawiającym językiem murawy, a nie przekleństw czy gróźb. Za to jego gra… Partnerzy mawiali, że myśli dwa ruchy do przodu. Jednym podaniem potrafił zmienić układ sił na murawie niczym wytrawny strateg. Długie crossowe podania zmieniały ciężar gry, zaskakując przeciwników. Był pozornie wolny, ale on po prostu myślał. Jak w tym mądrym piłkarskim porzekadle: lepiej mądrze stać, niż głupio biegać. Od czarnej roboty byli inni, on był generałem środka pola. Nie czarował szybkością, bo nie musiał. Jego technika użytkowa była tak bajeczna, że potrafił kiwać obrońców w miejscu, nie ruszając się nawet na centymetr. Zero zbędnych ruchów, czysta efektywność.

Wszyscy piłkarscy geniusze mają jednak swoje wady. Tajemnicą poliszynela jest fakt, że mimo iż Deyna był człowiekiem szczerym i uprzejmym, nie lubił, gdy czyjaś gwiazda świeciła jaśniej niż jego. Takie jednak prawo idoli. „Kaki” sława mimo wszystko nie zmieniła, pozostał na zawsze skromny i dobry. Deynę zniszczyli niestety ludzie, wrodzona dobroć i być może w późniejszym etapie jego kariery zabrakło mu charakteru i zaparcia. Nie ma sensu omawiać sukcesów Deyny, bo te każdy kibic zna i potrafi wyrecytować niczym mantrę, zbudzony nawet w środku nocy. Jego losy splecione są ze złotą erą sukcesów kadry Kazimierza Górskiego.

W 1974 roku Deyna został uznany za trzeciego najlepszego piłkarza naszego globu, ustępując miejsca jedynie Cruyffowi i Beckenbauerowi. Gdyby sławny mecz na wodzie rozgrywany był jednak w normalnych warunkach, RFN nie miałoby nic do powiedzenia, a wynik plebiscytu byłby zapewne inny. Media po mundialu 1974 ochrzciły „Kakę” mianem nowego Gianniego Rivery, opisując Polaka jako piłkarza grającego elegancko, z polotem i finezją. Dziennikarze z całego świata rozpływali się nad reżyserską wizją gry polskiego pomocnika, ale zwracali uwagę także na aspekt, który poruszyłem też wcześniej. Deyna miał niesamowitego nosa do strzelania bramek, i to przepięknych. Piłkarz kompletny.

Wyjechał z kraju późno, za późno. Podczas jego kariery chciały go wszystkie liczące się kluby od Milanu przez Bayern aż po sam Real Madryt. Czasy to były jednak okrutne i o wyjeździe za granicę nie mogło być mowy. Gdyby Deyna wyjechał wcześniej, jego kariera mogłaby potoczyć się jeszcze lepiej. Ale niekoniecznie. Pokazał to transfer do Manchesteru City. Liga angielska do dziś walką stoi, a pod koniec lat 70. nie była to piłka dla szczupłych pomocników spoza Wysp Brytyjskich. Wyjątkiem okazał się jedynie Osvaldo Ardiles, legenda Tottenhamu. Argentyńczyk przyjechał do Anglii w tym samym okresie co Deyna.

Wcześniej jednak nastąpiła katastrofa na mundialu w Argentynie. W kraju pogrążonym w chaosie wojny domowej ekipa Jacka Gmocha nie potrafiła powtórzyć sukcesów z czasów ery Górskiego. W meczu przeciwko gospodarzom, w swoim setnym występie z orzełkiem na piersi, „Kaka” nie strzelił karnego. Następowała zmiana warty. Schedę po nim przejmował młody Boniek, rozpychający się łokciami w walce o prymat w kadrze. Po tym niewykorzystanym karnym na „Kakę” spadła fala krytyki. Ludzie zapomnieli, ile zrobił dla kraju, zaczęto wieszać na nim psy za jedno niewykorzystane zagranie. Kończył się pewien etap. Dla Deyny nadchodziły nowe czasy.

Polska gwiazda otrzymała pozwolenie na wyjazd za granicę i pracę w Anglii, z którym to pozwoleniem piłkarze do dziś mają częstokroć problemy. Deyna trafił do Manchesteru City. Miał także poważną ofertę z Cosmosu, ale odmówił królom Nowego Jorku. Wybrał realne granie w piłkę, a nie objazdowy show w typowo amerykańskim stylu. Postawa ambitna, czas pokazał jednak, że nie był to najbardziej fortunny wybór. Witany był jak król, wyjeżdżał z Anglii jako niespełniona nadzieja. Dlaczego? Kij ma zawsze dwa końce.

Miał prawo czuć się gwiazdą, bo nią był. Anglia jest jednak wymagającą ligą. Trzeba się przystosować. Dominuje fizyczna gra, przedkładana ponad finezję. Mistrz nie mistrz, przystosuj się lub zgiń. „Kaka” wybrał jednak inną drogę. Dalej grał swoje, był totalnie poza taktyką drużyny. W okresie pobytu w Anglii rozegrał jedynie 38 meczów (na 97 możliwych), strzelając 12 goli. Koledzy z drużyny mówili, iż nigdy nie widzieli tak chudego zawodnika, sama skóra i kości. Polak wiecznie migał się od siłowni i ćwiczeń typowo fizycznych. Czy mógł osiągnąć więcej? Trudno stwierdzić. Był piłkarzem specyficznym. Nie nadawał się do twardej gry, nie był ani typowym napastnikiem, ani wyrobnikiem środka pola. Dziś określilibyśmy go mianem boiskowego wolnego elektronu. Czy gdyby wyjechał z kraju parę lat wcześniej, walczyłby bardziej o swoje w innych ligach, z większą zawziętością? Tego niestety już się nie dowiemy.

Mógł wybrać inną ligę, nastawioną bardziej na technikę i finezję gry. Deyna marzył jednak o Anglii od dziecka i jego prawem było wybrać miejsce do grania w piłkę. To, co odróżniało go od Bońka, to właśnie brak owej dzikości „Zibiego”, jego charakteru. Boniek po przyjeździe do Anglii zrobiłby wszystko, by tę ligę zdobyć. Przybrałby i dziesięć kilo mięśni, byleby błyszczeć. Deynie tego brakło, tej zaciętości. Był jednak uznanym mistrzem, nie chciał się zmieniać, było to jego święte prawo. Chciał dopasowywać otoczenie do siebie, a nie odwrotnie. Stąd pojawiły się problem ze zgraniem z partnerami z Manchesteru City.  Deyna traktował angielskich piłkarzy jak rzeźników murawy, oni jego jako osobliwe kuriozum gdzieś z okolic ZSRR. I tutaj koło się zamyka.

Nigdy nikomu za to nie odmawiał. Już za czasów gry w Anglii zaczęły się problemy z alkoholem, każdy chciał się napić z Deyną, polskim bohaterem. W USA, dokąd wyjechał po okresie gry dla City, problemy jedynie się zwiększyły. Polonia w USA (i wcześniej w Anglii) nie dawała żyć byłemu piłkarzowi Legii, a ten nie odmawiał nikomu, ulegając złemu wpływowi rodaków na obczyźnie. W czasach gry w USA nieuczciwy biznesmen podprowadzał Deynie pieniądze, piłkarz stracił wszystkie oszczędności. Coraz więcej pił. 1 września 1989 roku zginął tragicznie w wypadku samochodowym. Jako oficjalny powód kolizji podano zaśnięcie piłkarza za kierownicą. Kazimierz Deyna został pochowany na cmentarzu El Camino Park w Palo Alto w Kalifornii. W 2012 roku jego prochy przeniesiono na Powązki, spoczął niedaleko Kazimierza Górskiego.

Deyna był unikatowy, chociaż niepozbawiony słabości, kochał życie. Największy polski piłkarz chadzający wyłącznie własnymi ścieżkami. Nie miał wielu przyjaciół, był cichy i skryty, ale równocześnie szczery i dobry. Ameryka miała być dla niego jedynie odskocznią, drogą do zarobku. Nigdy już nie wrócił do ojczyzny. Jego tragiczna śmierć z dala od Polski była niejako symboliczna, Deyna zawsze bowiem wybierał własne rozwiązania, z daleka od zgiełku. Ricardo Izecson dos Santos, czyli brazylijski Kaka, jest piłkarzem niewątpliwie świetnym. Dla nas jednak mianem „Kaka” może się posługiwać wyłącznie ten prawdziwy, oryginalny wirtuoz piłki nożnej urodzony w Starogardzie Gdańskim. Geniusz, legenda, postać mityczna. Kazimierz Deyna.

Artykuł ukazał się także na Bloody Football! Blog

Komentarze
~sawa (gość) - 12 lat temu

Deyna powrocil do Polski-powązki

Najnowsze