Tekst ten będzie traktował o jednym z najwybitniejszych piłkarzy w historii, pierwszym prawdziwym gwiazdorze, pierwszym zdrajcy i prawdopodobnie pierwszym graczu, który stał się natchnieniem dla poety.
Kazimierz Wierzyński napisał kiedyś wiersz. Całkiem dobry wiersz, bo i autor niezły, i temat ciekawy. Utwór nosi tytuł „Match footballowy”, wchodzi w skład tomiku „Laur olimpijski” i jest chyba najdoskonalszym opisem tego, co czuje szary kibic, oglądając zmagania piłkarskie. Wiersz jest o Ricardo Zamorze.
(…)Zamora wsparty w bramce o szczyt Pirenejów,
Piękniejszy niż Don Juan, obciśnięty w swetrze,
Jak dumny król, w chaosie center i wolejów,
Śledzi kulę świetlistą, prującą powietrze.
Z Uralu w bój posłaną jak z lufy moździerza,
Trzyma w oczach i więzi, a gdy kula spada,
Jak pająk się nad dziuplą bramki rozczapierza,
Jak krzak wystrzela w niebo, człowiek-barykada.
Pocisk skacze kozłami od miasta do miasta,
Z jednej strony jest Moskwa, z drugiej Barcelona,
Już steruje ku siatce, już spod stóp wyrasta,
Trybuny tracą oddech, cały stadion kona.(…)

Ricardo Zamora Martinez, na wpół legendarny bramkarz Espanyolu, Barcelony i Realu, urodził się 21 stycznia 1901 roku w stolicy Katalonii. Profesjonalnym futbolem zajął się w wieku 16 lat, kiedy to zakontraktował go Espanyol, od razu wstawiając do pierwszego składu drużyny. Współczesnego kibica może to dziwić, ale w tamtych czasach futbol w Hiszpanii dopiero raczkował, nikt nie myślał jeszcze o rozgrywkach ligowych, drużyny grały ustawieniem z sześcioma napastnikami, a prezesami klubów byli często Anglicy. O tym, że Ricardo nie jest zwykłym piłkarzem, wszyscy się szybko przekonali. Świetne warunki fizyczne, niesamowity refleks, boiskowa inteligencja i niepodrabiany styl sprawiały, że każdy patrzył na tego Katalończyka z podziwem. W wieku 18 lat Zamora odszedł z Espanyolu – nie był w stanie dogadać się z zarządem. Przeszedł do lokalnego rywala, FC Barcelona, w którym grał przez trzy sezony, wygrywając Puchar Króla i debiutując w reprezentacji Hiszpanii. Był to pierwszy oficjalny mecz „La Seleccion”. Wyjściową jedenastkę z tamtego meczu na pamięć zna każdy szanujący się hiszpański fan futbolu. Na boisko w Antwerpii wybiegli: Zamora, Samitier, Sesumaga, Arrate, Otero, Beluaste, Acedo, Eguizabal, Patrizio, Pagaza i oczywiście „Pichichi”. Cała jedenastka zapisała piękną kartę w historii piłki nożnej, stając się zaczynem tego, co mieliśmy przyjemność oglądać w RPA.
Zamora stał się gwiazdą. Espanyol chciał go z powrotem, więc Ricardo wrócił do swego piłkarskiego domu i grał tam przez osiem sezonów. Potem zrobił to samo, co Figo, czyli zmienił Katalonię na Kastylię. Raczkująca potęga Realu Madryt zaproponowała mu doskonałe warunki finansowe, więc Ricardo wsiadł w pociąg i pojechał. Czytając opis jego podróży, nieodmiennie przychodzi mi na myśl ostatnia podróż marszałka Piłsudskiego. W obu przypadkach przez całą drogę przy torach zbierali się ludzie, rzucali kwiaty i wznosili okrzyki. Jedyna różnica polegała na tym, że jedni płakali z żalu, drudzy z radości. Zamora docierał do Madrytu w chwale najlepszego piłkarza w kraju, bramkarskiego geniusza.
Zamora był idolem, pierwszym futbolistą tak świadomie kształtującym swój medialny wizerunek. We wspomnianym przez Wierzyńskiego wełnianym swetrze, w charakterystycznym kaszkiecie na głowie i butach, które początkowo przypominały obuwie, w jakim dziś chodzą żołnierze, był dla Hiszpanów jak bóg. Każda kobieta chciała być z nim, każdy mężczyzna chciał być nim.
Z Realem Madryt Zamora po dwa razy wygrywał rozgrywki ligowe i pucharowe, razem z Jacinto Quincocesem i Josepem Samitierem tworząc podwaliny tego, czym teraz steruje Perez. Największym dramatem tamtych czasów był słaby rozwój technik zapisu obrazu. O popisach Ricardo dowiadujemy się tylko z pomeczowych opowieści zachwyconych kolegów i załamanych rywali. Media nie tylko w Hiszpanii rozpisywały się o jego interwencji z finałowego meczu o Puchar Króla Hiszpanii w roku 1936. „Królewskim” przyszło walczyć z Barceloną. W ostatniej minucie meczu Josep Escola powinien był strzelić gola dającego tytuł Katalończykom. Powinien, ale nie strzelił, bo naprzeciwko siebie miał Zamorę, który w niemożliwy sposób wyciągnął się w bramce i zapewnił Realowi remis, który przy zwycięstwie w pierwszym meczu dawał końcowy triumf.

W 1936 roku, w pierwszych dniach hiszpańskiej wojny domowej, Ricardo wyjechał z kraju. Hiszpańska gazeta „ABC” podała, że zginął z rąk republikanów, co szybko okazało się nieprawdą. Zamora przeprowadził się do Francji, gdzie jeszcze przez dwa lata parał się futbolem, broniąc bramki ekipy OGC Nice.
Słynna anegdota mówi, że pewnego dnia siedząc w swoim domu we Francji w towarzystwie przyjaciela, popijając wino i paląc papierosa (Zamora nie stronił od używek), z wielką radością zauważył w gazecie artykuł opisujący jego śmierć. Jego to bawiło, ale fani w Hiszpanii z pewnością nie raz i nie dwa uronili łzę, śledząc prasowe doniesienia na temat marnego losu ich idola. O tym, jak wielka była jego sława, świadczy inna historia, tym razem z dalekiej Rosji. Józef Stalin, otrzymawszy informację o pilnej wiadomości od niejakiego pana Zamory z Hiszpanii, pozwolił sobie na żart i zapytał, czy chodzi o tego sławnego bramkarza. „Niestety”, chodziło o Niceto Zamorę, lewicowego polityka z Półwyspu Iberyjskiego. Ilu sławnych ludzi może pochwalić się faktem, że Józef Stalin w przerwach między kolejnymi wyrokami śmierci i planowaniem wymyślnych ludobójstw, żartuje sobie na ich temat? Pewnie niewielu. To niezbyt przyjemna wizja.
Po odłożeniu swoich piłkarskich trzewików w kąt „El Divino” rozpoczął karierę trenerską. Właściwie to już przez ostatni rok kariery zawodniczej pełnił rolę szkoleniowca drużyny z Nicei. Gdy tylko ucichła wrzawa wojny domowej, Ricardo wrócił do Hiszpanii, do Madrytu, gdzie w 1939 roku objął posadę trenera Atletico Aviacion (dzisiejsze Atletico Madryt, ówczesna oficjalna drużyna wojsk powietrznych). Pracował tam przez długie siedem lat, zdobywając w tym czasie dwa tytuły mistrza kraju i jeden superpuchar. Zamora do dziś pozostaje najbardziej utytułowanym trenerem w historii „Los Colchoneros”. Nasz bohater po odejściu z Madrytu prowadził jeszcze wiele drużyn, między innymi trzykrotnie Celtę Vigo i dwukrotnie ukochany Espanyol, w którym definitywnie zakończył profesjonalną zabawę w futbol w 1961 roku, mając na karku 60 lat. O tym, że trenerem był dobrym, świadczy fakt, że zaliczył krótki epizod jako trener „La Seleccion” w 1952 roku (tylko dwa mecze).
Zamora stał się legendą już za życia. Jego kariera była wzorem dla tysięcy następców, jego sukcesy były nierealnymi marzeniami innych, a styl był niedoścignionym ideałem. Gwiazda „El Divino” świeciła niezwykle jasno przez ponad pół wieku. 50 lat niepodważalnej sławy i wszechobecnego szacunku, nagroda dla najlepszego bramkarza ligi jego imienia, szalone uwielbienie graniczące z kultem w każdym klubie, w jakim miał okazję występować – dzięki temu Zamora nigdy nie zostanie zapomniany, bo jego pomnik jest znacznie trwalszy od spiżu. Tworzą go miliony myśli i uczuć zwykłych ludzi.
…
W 1978 roku Ricardo doszedł do wniosku, że chciałby jeszcze raz zagrać w piłkę z Pichichim, Sesumagą i Samitierem i, z nadzieją, że w zaświatach są boiska do piłki nożnej, umarł.
Bardzo dobry artykuł. Gratuluję. Jeśli można to
proszę o jeszcze częstsze takie
"przypominki" historii piłki nożnej.