FJW: Mistrz pierwszych razów


25 lipca 2011 FJW: Mistrz pierwszych razów

Chyba każdy z nas marzył o tym, by zostać piłkarzem. Jednym to się udało, drudzy kopią rowy, trzeci zostali dziennikarzami, a ostatni próbowali zająć się zawodem trenera. Jednak bohater dzisiejszego tekstu początkowo nie myślał o piłce na poważnie. Oto człowiek, którego zabiła miłość do futbolu – Sergio Markarian.


Udostępnij na Udostępnij na

Nigdy nie lekceważ swojego wroga

Dzień 1 listopada 1944 roku. Donald Watson, pewien Anglik, wpadł na pomysł założenia Towarzystwa Wegańskiego. Po wielu latach jego odkrycie będzie dla jego wyznawców dniem międzynarodowego święta. Tego samego dnia, ale w stolicy Urugwaju, Montevideo, w szpitalu na świat przychodzi Sergio Apraham Markarian. Dokładnie dziewięć miesięcy wstecz jego rodzice mieli ochotę na coś więcej niż tylko niewinne pocałunki. Poszli na całość, czego owocem stał się człowiek, który kilkadziesiąt lat później zaskoczy wszystkich. Dziękujmy więc jego rodzicom i braku znajomości słowa antykoncepcja.

Rodzina o korzeniach ormiańskich nie pochodziła z bogatego stanu. Aczkolwiek nie oznaczało to także biedy. Większość swojego dzieciństwa Sergio spędził w Argentynie, gdzie wraz z rodziną trafił w 1951 roku do Lanus, miasta położonego niedaleko Buenos Aires. Trzy lata później młody Sergio dołączył do sekcji młodzieżowej drużyny Lanus, do której zapisał go zapalony kibic sportu wszelkiej maści w osobie ojca. Tam początkowo grał jako lewy obrońca, z czasem będąc wszechstronnym pomocnikiem. Mimo iż przez blisko siedem lat po szkole młody Urugwajczyk zawsze stawiał się na treningi, ostatecznie zrezygnował z planu podbijania świata futbolu na rzecz nauki. Studia ekonomiczne na Uniwersytecie w Buenos Aires uznał za priorytet w obliczu faktu, że w piłkę grał dość miernie. Lata, które jednak poświęcił na kształcenie umysłu i zdobycie dyplomu, okazały się sukcesem, który został wykorzystany do poszukiwania zatrudnienia ponownie w ojczyźnie. Intelekt, którym już wtedy błyszczał, oraz umiejętność zarządzania dobrami dały mu pracę w ANCAP – potężnej firmie petrochemicznej w Urugwaju. Dość szybko uzyskał tam stanowisko dyrektora produkcji, za którą płaciło się w owych czasach niemałe pieniądze.

Rodzina była dumna z syna, który dobrze zarabiał i w końcu mogła na stałe wrócić do Montevideo. A tam czekał już na nich Sergio z wielkim domem oraz nowym modelem czarnego Mercedesa-Benza. Jednak z pasji do futbolu wcale nie rezygnował i kiedy miał okazję, to można było go zobaczyć wśród widzów. Czasem korzystał także ze sprowadzonego z Niemiec telewizora marki Grundig, który pewnie chodził w jego salonie, tak samo jak w moim.

W 1974 roku odbywały się kolejne mistrzostwa świata w kopaniu łaciatej piłki. Wśród zapalonych kibiców swojego kraju nie zabrakło oczywiście Sergio, który wierzył, że papa Forlan i spółka zgniotą holenderską mandarynkę. Lecz ta okazała się mechaniczną pomarańczą, która pod wodzą Rinusa Michelsa dokonała cudów. Był wtedy dość zimny 15 czerwca w stolicy Urugwaju. Dokładnie o godzinie 13.30 czasu lokalnego wściekły Markarian żądlił niczym szerszeń każdą napotkaną osobę. Swoim językiem łacińskim pobił wszystkich filozofów czasów starożytności. Nawet Socrates, który filozofował po brazylijsku, a grał po grecku, był pod wrażeniem estymy jeszcze wtedy zwykłego kibica „Celestes”. Tylko do czasu…

Ufać możesz tylko sobie

Sergio postanowił zaszokować wszystkich swoich znajomych decyzją. Tą była wieść, by resztę życia spędzić związanym nicią małżeńską z piłką nożną w roli trenera. Porzucenie bardzo dobrze płatnej pracy w koncernie petrochemicznym nie spotkało się jednak ze wsparciem bliskich mu osób. Przyjaciele, zamiast go wspierać, po prostu zerwali z nim wszelki kontakt, uznając go za człowieka chorego. Mimo iż wszyscy byli przeciwko niemu, uparł się. I tak wylądował w Institutio Superior de Educacion Fisica de Uruguay w Montevideo. Czyli w takim polskim AWF-ie.

Po roku mógł się cieszyć z uzyskanego tytułu trenera piłki nożnej, który okupił sprzedażą ukochanego Mercedesa. Jak wspominają jego koledzy, którzy mieli z nim wspólnie poznawać przyszły zawód, wyróżniał się wiedzą, konsekwencją oraz odwagą, by z nikim się nie kumplować. W 1975 roku tuż po skończonych kursach przekonał szefów z Bella Vista do pracy nad zespołem rezerw i jedną sekcją młodzieżową. Już w pierwszym roku pracy jego „Cantera” zdobyła mistrzostwo kraju, co zaowocowało pracą już z pierwszym zespołem. Także i tu odniósł sukces, zapewniając drużynie „Papieży” awans do pierwszej ligi. W najwyższej klasie rozgrywkowej już tak dobrze jego podopiecznym nie szło i postanowił wrócić do pracy z młodzieżą. Już wtedy wspominano o jego konsekwencji w działaniu, ale też i pewnego rodzaju bucie. Uważał się za człowieka, który zawsze wie lepiej, a reszta miała się słuchać jego poleceń. Traktując młodych chłopaków gorzej niż na poligonie wojskowym, został wezwany przez szefów klubu, którym „grzecznie donoszono” o zachowaniu trenera. Ten bez chwili namysłu zdążył jedynie trzasnąć drzwiami, pokazując, gdzie mogą sobie wsadzić gadki o „dobrym traktowaniu”.

Wiosną 1980 roku Markarian zostaje trenerem Danubio Montevideo, ale tylko po to, by rok później podjąć się pracy w River Plate. Oczywiście tym z Urugwaju. To właśnie z tą ekipą był bliski awansu do Copa Libertadores. W ostatniej kolejce ligowej nie sprostał jednak presji w meczu z Nacionalem Montevideo i tym samym szanse na tzw. „Liguillę Pre-Libertadores” prysły jak krosta na policzku. Mimo iż z klubem musiał się ponownie pożegnać, to po sobie zostawił cenny węgiel. A w przyszłości mocny diament reprezentacji Urugwaju w osobie Carlosa Alberto Aguilery. W 1982 roku Markarian znowu wraca do Danubio, tym razem za namową jednego z działaczy, z którym znał się jeszcze z czasów pracy w koncernie paliwowym. Mimo iż znów poległ, to kolejny raz w sekcjach młodzieżowych odkrył perłę w osobie Rubena Sosy. Markarian co prawda był w kraju dość znany, ale niekoniecznie z tego, co sobie wyśnił – zwycięstw. Do realizacji marzeń wyruszył więc do Paragwaju.

Na obcej ziemi musisz stąpać bardzo ostrożnie

Ofertę z Olimpii Asuncion trzeba traktować zawsze poważnie. Ówcześnie 27-krotny mistrz kraju był prawdziwą wylęgarnią talentów i jednocześnie bezpośrednim rywalem dla Cerro Porteno, innej krajowej potęgi. Walka o prymat w lidze toczyła się zawsze tylko między nimi. Markarian walnie przyczynił się do szóstego z rzędu mistrzostwa już w pierwszym roku pracy. Do dziś jednak nie wiadomo, co skłoniło directo technico do zmiany pracodawcy na rzecz Libertadu. Wiemy, że było to błędem, który kosztował go po zaledwie ośmiu miesiącach pracy dymisją. Na jego szczęście tylko słowo „przepraszam” wystarczyło, by ponownie objął stery trenera Olimpii. No i został po raz drugi mistrzem kraju, a kibice w stanie podniecenia widzieli w jego osobie szamana i Che Guevarę w jednym. Jednak i tu ponownie musiał się zabierać z klubu, z powodu już licznych konfliktów z piłkarzami, których miał rzekomo karać… chłostą za minutę spóźnienia czy wysokimi karami pieniężnymi. Ale to i tak tylko niektóre z legend na jego temat.

Metody pracy Markariana uznawano za dziwne, ale: „zwycięzcy się nie sądzi”. To właśnie tym zdaniem zamykał jakikolwiek panel dyskusji na temat swych metod pracy. Po dwóch tygodniach bezrobocia „Don Marka”, jak ochrzcili go kibice, zawodnicy oraz jego teściowa, otrzymał propozycję pracy w Nacionalu Montevideo. Wsiadając do samolotu, w duchu cieszył się na myśl o powrocie do ojczyzny, zwłaszcza że Nacional od pięciu lat niczego w lidze nie wygrywał. Wszystko byłoby w tej bajce piękne, lecz po zaledwie dwóch miesiącach pracy kolejny już raz otrzymał do ręki pismo ze zwolnieniem w trybie natychmiastowym. Za telefon chwycili działacze Sol de America. Rok wcześniej drużyna sensacyjnie zdobyła pierwsze w historii mistrzostwo kraju. Lecz do pracy potrzebny był ktoś, kto ma autorytet i posłuch w zespole. A człowiekiem tym miał zostać okrutny sadysta, Sergio Markarian. Zdawał sobie sprawę, że klub miał siedzibę w Barrio Obrero, dzielnicy nędzy w Asuncion, gdzie wyjście po 20.00 z domu może skończyć się śmiercią. Choć na jego szczęście klub swoje mecze rozgrywał na oddalonym o kilka kilometrów stadionie w Villa Elisa. W 1988 roku piłkarska federacja Paragwaju wpadła na pomysł stworzenia Toreno Republica, rozgrywek dla drużyn ze stolicy kraju.

Tak trener Markarian ocenia zawartość merytoryczną tego tekstu.
Tak trener Markarian ocenia zawartość merytoryczną tego tekstu. (fot. otrastardes.com)

Udział w pierwszej edycji zakończył się dla Sol de America sukcesem i pokonaniem w finale małego klubu Silvio Pettirossi. Co prawda rozgrywki te z dużym dystansem potraktowali ci więksi, jak Olimpia czy Cerro. Ale rok później kluby na poważnie zaczęły odbierać ten sztuczny twór. Markarian zbytnio się tym nie przejmował, a w Paragwaju był już cenniejszy od złota. Dlatego w 1990 roku odchodzący ze swojego stanowiska prezydent klubu Cerro Porteno, Juan Angel Napout, skusił się na zatrudnienie urugwajskiego entrenadora. Nie żałował swojej decyzji, bo Markarian znowu na dzień dobry zdobył mistrzostwo kraju, a rok później tuż przed odejściem także Torneo Republica. No właśnie, znowu odszedł, jak gdyby nigdy nic.

Dla osoby trenera nie liczył się zbyt długi staż pracy ani tym bardziej uczucia innych. Sam doświadczony odrzuceniem przez „przyjaciół” nie zamierzał wchodzić w żadne cieplejsze relacje z innymi. Stworzył więc barierę w osobie butnej, zawistnej z elementami czarnego humoru. W 1992 roku prezydent APF (Federacja Piłkarska Paragwaju – przyp.red.) zaproponował Markarianowi poprowadzenie drużyny narodowej na igrzyskach olimpijskich w Barcelonie. Pierwszy w historii występ na turnieju tak wysokiej rangi zakończył się na ćwierćfinałowej klęsce z Ghaną 1:4, gdzie Markarian, by zmotywować swoich piłkarzy, miał rzekomo używać słów określających wielokolorowość skóry przeciwnika. Żeby jednak nie było wątpliwości, nawet i bycie w ósemce uznano za sukces. Lecz Sergio nie zamierzał dalej tej funkcji sprawować, ku rozczarowaniu władz piłkarskich. Jednocześnie zakończył on także swoją pracę w Cerro, by ponownie wrócić do ojczyzny. Wybór to skok numer dwa do tej samej rzeki, czyli River Plate Montevideo. Ale potraktował to jako kilkumiesięczny odpoczynek, po czym bez żadnych przyczyn pewnego dnia zrezygnował. Tak oto nastał 1993 rok.

Samokontrola gry na flecie prostym

Tym razem „Don Marka” postanowił wyruszyć do kraju Inków czyli Peru. Universitario de Deportes rozczarowany już pracą serbskiego trenera, Ivana Brzicia, postanowił znów postawić na cudzoziemca, ale z kontynentu. Jak na złość innym, już w pierwszym roku pracy wywalczył w cuglach mistrzostwo, a piłkarzom praca sadysty nie sprawiała początkowo bólu. Mimo bardzo rygorystycznego podejścia, drużyna grała niezwykle ofensywnie, bez strachu podchodząc do kolejnych rywali, których miała zniszczyć i całkowicie pozbawić nadziei na dobry wynik. Mimo iż Sergio ponownie był zimny i nietykalny dla tych, którzy ważyli się do niego podejść, znów zastał w swojej skrzynce pocztowej list od władz klubowych, które podziękowały za pracę. Wściekły poszedł do władz Sportingu Cristal na rozmowę w celu zatrudnienia. Za nic miał fakt, że trenerem klubu był lubiany i słynny w kraju Juan Carlos Oblitas, który niedawno zdobył trzecie mistrzostwo kraju ze Sportingiem. Mimo decyzji o odejściu, Markarian uważał, że to: „człowiek bez jaj, który traktował piłkarzy jak dzieci w przedszkolu”. W nagrodę, a raczej za karę z powodu butności osoby trenera, władze Sportingu sprawdziły, czy faktycznie Markarian jest tylko taki mocny w gębie.

Jakie było ich zdziwienie, kiedy na dzień dobry zdobył z klubem mistrzostwo kraju? Opad szczęki? Klubowa orgia seksualna? Nie. Wtedy Don Marka, otrzymał przydomek „El Mago” ze względu na skuteczność pracy w nowych warunkach. Jednak kolejny już raz zawodnicy nie mogli wytrzymać ciężkich treningów, ciętego języka i ostrych jak brzytwa żartów trenera. Po raz kolejny, więc jak każdy w tym zawodzie, musiał otrzymać wymówienie umowy o pracę. Zanim do tego doszło, udało mu się z klubem w 1997 roku dojść aż do finału Copa Libertadores. Tam jednak nie sprostał przeszkody w drużynie Cruzeiro Belo Horizonte. W klubowych rozgrywkach kontynentalnych w Ameryce Południowej było to o dziwo jego największe osiągnięcie.

Markarian wyjechał z Peru i na pół roku zaszył się w rodzinnym Montevideo, rozmyślając nad swoim życiem i nad tym, kim był przed związaniem się z futbolem. Choć stracił przyjaciół, zyskał wrogów, to jednak nie robiąc sobie nic z tego, żył dalej, przypominając wszystkim, dlaczego ludzie to podłe hieny, które trzeba kilka razy kopać po tyłku. Co prawda, on sam użył innego wyrazu, na cztery litery, ale wiemy jak działa u nas cenzura. W 1998 roku otrzymał dość zaskakującą ofertę z Grecji, rzadkość, jeśli chodzi o trenerów z Ameryki Południowej. Ionikos, klub z okolic Pireusu, podziękował za pracę słynnemu w swoim mniemaniu Jackowi Gmochowi i jego szlaczkom na tablicach. W jego miejsce postanowiono zatrudnić w miarę taniego, ale dla piłkarzy surowszego Sergio Markariana. I choć nie zdobył z nimi od razu mistrzostwa kraju, jak miał to w swoim zwyczaju, klub zajął 5. miejsce w sezonie 1998/1999 i awansował do rozgrywek Pucharu UEFA. Udziału historycznego w pierwszej rundzie nie doczekał, bo oto zrodziła się przed nim okazja pracy z reprezentacją Paragwaju, na którą to ofertę przystał. Jednocześnie pożegnał się czule z prezesem klubu, Nikolaosem Chistosem, i obiecał, że do Grecji jeszcze wróci. Normalnie Markarian przypominał mi pod tym względem Schwarzeneggera.

Z kadrą praca przypominała walkę z samym sobą. Drużyna z silnymi charakterami i trudnym dialogiem jest bez dwóch zdań problematyczna. Co prawda eliminacje do mistrzostw świata w Korei i Japonii zakończyły się awansem „Guarani”, ale Markarian został zdymisjonowany. Za przyczynę uznano słabe występy w meczach z Wenezuelą na wyjeździe i blamaż 0:4 u siebie z Kolumbią. Nieoficjalnie jednak grupa piłkarzy na czele z Chilavertem, Cardozo i Gamarrą podburzała resztę zawodników i buntowała się przeciwko nieziemskim wymaganiom entrenadora. W dodatku ten pierwszy miał w nosie zalecenia Markariana dotyczących diety, ćwiczeń i bardzo często obaj ze sobą darli koty. Jeśli do tego dodamy jeszcze potencjalne bójki, to można odnieść wrażenie, że to jest to, co kochamy najbardziej. W miejsce nieznośnego Sergio przyszedł Cesare Maldini, który zbłaźnił się pracą z drużyną, w której odgrywał rolę grzecznego ministranta.

Jak powiedział, tak zrobił

W 2002 roku tuż po mundialu postanowił wrócić do Grecji, ale nie do Ionikosu, lecz do Panathinaikosu Ateny. Wyrobiona marka na kontynencie i przetarcie szlaków na początku swej przygody w Grecji były swoistym ułatwieniem. Niemniej największe sukcesy odnosił z drużyną w europejskich pucharach. W Lidze Mistrzów sezonu 2001/2002 klub po wspaniałym marszu w obu fazach grupowych odpadł po ciężkiej walce z FC Barcelona. O ile w pierwszym meczu zespół Markariana sensacyjnie wygrał 1:0, tak porażka na Camp Nou przy prowadzeniu 0:1 po ośmiu minutach zamieniła się w Luis Enrique show i porażkę 1:3. Na dodatek, jak królik z kapelusza wyskoczył Javier Saviola, który jeszcze wtedy był młody, piękny i gładki niczym pupcia niemowlęcia. W drużynie w tamtym czasie kluczowe role odgrywali zwłaszcza zawodnicy greccy pod wodzą wychowanka Karagounisa, walecznego bramkarza Nikopolidisa, odważnego Basinasa, pewnego Vlaovicia oraz na siłę wciśniętego Olisadebe.

To właśnie ten ostatni najbardziej trenera nie lubił, tłumacząc to jego otwartym rasizmem i uprzedzeniem w stosunku do czarnych. Markarian, mimo iż w maju 2003 roku postanowił podać się do dymisji, za powód nie wskazał problemu jakiegoś tam Nigeryjczyka z polskim paszportem i jego żalami, a słabe wyniki. Konkretnie było to trzecie miejsce w lidze, znów za plecami Olympiakosu Pireus. Niespodziewanie dla wszystkich Markarian powrócił po pięciu miesiącach przerwy, od razu tłumacząc to: „potrzebą czasu na przemyślenie wszystkiego i odpoczynek”. W następnym sezonie ligi greckiej „Zielone Koniczynki” uplasowały się na 2. miejscu, ustępując odwiecznemu rywalowi z Pireusu jedynie gorszymi wynikami bezpośrednich meczów. W europejskich pucharach natomiast Markarian zyskał przydomek „Pan Ćwierć”. Bo w ćwierćfinale Pucharu UEFA nie sprostał drużynie FC Porto. Już wtedy urugwajski trener widział w Jose Mourinho świetnego szkoleniowca, który zacznie zdobywać salony tego świata. Prawdziwy jasnowidz.

Pracę w Grecji zakończył jeszcze nieco ponad rokiem pracy w Iraklisie, gdzie zapewnił mu utrzymanie w najwyższej klasie rozgrywkowej. Jednak zmęczenie zorbą dało się we znaki i tym samym Markarian powrócił do Paragwaju. W jego drugim domu czekał na niego kontrakt z Libertadem Asuncion, który podpisał i odtąd żyli długo… Choć to nie jest tak idealna bajka, bo dopiero po roku pracy Markarian zdobywa tytuł mistrza kraju. Równo dziesięć lat od ostatniego triumfu w Peru, tak i teraz wygrywa tytuł i to z innym zespołem. Rok 2007 to przede wszystkim kolejny ćwierćfinał w Copa Libertadores, gdzie jego drużyna nie sprostała przyszłemu mistrzowi kontynentu, Boca Juniors. Na pocieszenie obronił z „Gumarelo” tytuł mistrza kraju, lecz w klubie zostać dłużej nie mógł. Powodem były finanse, a także fakt, że mógł odejść w glorii chwały, co mu się rzadko w pracy trenerskiej zdarzało. Wybór padł na atrakcyjną ofertę finansową z Meksyku. Do Cruz Azul ściągnął paru znajomych z Paragwaju na czele z Bonetem i Riverosem. To miało zapewnić mistrzostwo kraju i prawie by się to udało. W finale Torneo Apertura 2008 z powodu ogromnych męczarni w poprzednich fazach zabrakło już sił w dwumeczu z Santosem Laguna.

Mimo to, Markarian oznajmił, że mecz był przekupiony, arbiter ślepy, a dziennikarze to sprzedajne chamy, które zarabiają na szukaniu taniej sensacji. Mimo iż wywołało to uśmiech u wszystkich, chyba trener mówił wtedy całkiem poważnie. Podobną agresją wybuchł, gdy dowiedział się, że działacze nie planują wzmocnień w zespole, który i tak jest silny, by wygrać mistrzostwo kraju. Urugwajski directo technico kolejny już raz kazał działaczom pocałować go między pośladkami. Choć pewnie szkoda było tych 1,3 mln dolarów rocznej pensji. Dwa lata w Meksyku finansowo odkuły trenera, który już wcześniej odzyskał ukochanego Mercedesa-Benza. I na blisko rok zaszył się w ukochanym Montevideo.

Patologia głupoty tego świata

Przez blisko rok „Don Marka” miał ciekawsze zajęcia niż piłka nożna. Postanowił jednak je zmienić w 2009 roku za sprawą Universidad de Chile. Mimo iż klub przeżywał poważne kłopoty finansowe, zdobył z nim mistrzostwo kraju, po czym postanowił odejść z powyższego powodu. Był to już trzeci kraj, gdzie „El Mago” działał zwycięsko. Jednocześnie to właśnie tam poznał człowieka, któremu zaufał i powiedział wszystko – Pablo Bengoechea. To właśnie były reprezentant Urugwaju został asystentem i zarazem jego przyjacielem, którego dawno nie miał. Jak sam tłumaczył w wywiadach, Sergio przeżył dość mocno zdradę przyjaciół, którzy byli z nim dla pieniędzy i w żadnym stopniu nie interesowali się tym, co myślał. Dopóki się nie odezwał, to nikt nie chciał z nim zwyczajnie porozmawiać. Ormiańskie korzenie dały o sobie znać, kiedy przyszli ponownie, lecz tym razem przepędził ich wszystkich w diabły.

Jednak niczym dzielny strażak wolał ponownie wrócić do swojego domu w Montevideo. W lutym 2010 roku zajął nieoczekiwanie dla samego siebie stanowisko trenera Danubio. Ale tymczasowo, bo po dwóch miesiącach ponownie dał sobie spokój z pracą, w którą wchodził już trzy razy i za każdym się nie sprawdzał. Podobno pracował tylko z czystej sympatii, gdyż był kibicem tej drużyny w czasach dzieciństwa.

Przed mundialem w RPA w Peru wrzało. Trener, Jose del Solar, mógł jedynie wybrać emigrację po tym, co zrobił z drużyną narodową. Przejmujący ją Markarian zastał ją pełną wewnętrznych konfliktów, balangowiczów oraz leniów, czego starszy pan po 60-tce nienawidził. Mimo początkowych problemów, „Blanquirroja” zaczęła grać lepiej. Sukcesem okazał się towarzyski turniej Kirin Cup w Japonii w 2011 roku, który był jednym z kluczy do jak najlepszego przygotowania na Copa America. I to właśnie na ziemi argentyńskiej po blisko 36 latach od ostatniego miejsca na podium (notabene ostatnie zwycięstwo w CA – przyp.red.) znów kondor wzbił się w powietrze w geście triumfu. Trzecie miejsce jest niewątpliwie sukcesem, lecz nie oznaką podziału nowych sił na kontynencie, co trener zauważył. Na to, jak sam zapowiedział, jeszcze przyjdzie czas na mundialu w Brazylii.

I to już jest koniec

Dziwne, że w naszym cyklu trafił się facet, który był zwykły w niezwykły sposób. To przykład filmowy, w którym bohater rzuca nudną pracę i oddaje się marzeniom. Ponosi go to, oddaje swoje serce, choć odtrącają go wszyscy, zwłaszcza ci, którym ufał. To poddaje tez w wątpliwość przyjaźń, która jest drogą donikąd, gdzie wykorzystuje się ludzkie słabości, za nic mając drugą osobę. Drogę przetarł sobie sam, nie licząc na nikogo, co jest wyjątkowe jeszcze bardziej. Mimo twardych, czasem wręcz bezlitosnych, reguł, początkowo zawodnicy zdolni byli za niego umierać. Jednak chyba każdy z nas wie, że Latynosi mają na takie reguły jedno magiczne słowo – „manana”. Dlatego w CV Markariana nie znajdziemy klubu, w którym spędził więcej niż trzy lata. Niby standard, ale często w wyniku buntu piłkarzy z powodu obowiązków i rygorów. Był też i jednocześnie tajemniczy. Do tego stopnia, że jedyne numery, jakie znamy, to kaliber 44.

Choć jego charakter mówi nam, że mamy do czynienia z człowiekiem tyranem, zadufanym egoistą i spiczastym urugwajskim eseistą, to jest w nim coś intrygującego. Uparty, zawzięty i całkowicie pochłonięty pasją może mówić o sobie, że jest trenerem z sukcesami. Nie na tyle wielkimi, by ludzie zakładali kościoły jego imienia czy poprawiali wyż demograficzny. Ale takimi, które może osiągnąć każdy z nas. Nawet i Ty, Czytelniku.

Komentarze
~Vojtek (gość) - 13 lat temu

Bardzo ciekawe i interesujące :) przeczytałem całe
do końca. Naprawdę niezwykły z niego trener. No
przydałby się taki naszej reprezentacji :D ale
pewnie długo by z nią nie był jedno zgrupowanie i
dziękuję bo bardzo by się nasi piłkarze zmęczyli
ale jednocześnie człowiek sukcesu bo w końcu dużo
razy udało mu się zająć pierwsze miejsce z klubem
po pierwszym sezonie.

Odpowiedz
Dodaj komentarz

Zapraszamy do kulturalnej dyskusji.

Najnowsze