Złośliwi twierdzą, że opisywanie historii graczy, którzy sławni są tylko w swoim kraju, jest stratą czasu. Potocznie tych ludzi nazywamy idiotami. Ale za to możemy przedstawić sylwetkę gracza, który urodził się pod szczęśliwą gwiazdą. I to taką, o której zrobienie filmu zagwarantuje Oscara, Niedźwiedzia lub innego człekokształtnego ssaka. Przed państwem: Martin Palermo.
Przybyli Trzej Królowie do stajenki
Ciepły i słoneczny dzień 7 listopada 1973 roku. W srebrzystym mieście (La Plata – przyp. red.) na świat w jednym ze szpitali przychodzi mały, słodki i jeszcze łysy Martin Palermo. Z pewnością szczęśliwi z jego narodzin byli jego rodzice oraz starszy o sześć lat brat, Gabriel. Ale to jednak duma wśród kółka emerytów spadła na Enrique Palermo, dziadka Martina, który wsławił się jako piłkarz Deportivo Vieytes Magdalena w latach 40. O tym, że nie zrobił większej kariery, można się dowiedzieć z prasy, która… w ogóle o nim nie pisała. Jedynie kilka zdjęć pozostało jako pamiątki na dowód piłkarskich korzeni rodziny pochodzącej z Włoch. Dziadek, kiedy jeszcze żył, z wielką dumą opowiadał o swoim wnuczku, gdy grał z kolegami w karty. Był głęboko przekonany, że co drugie pokolenie jest takie same. Padre naszego bohatera pracował jako spawacz w stoczni Rio Santiago w La Placie. W zawodzie tym spędził aż 51 lat, do czasu, gdy przeszła prywatyzację i restrykcyjne cięcia kosztów. To spowodowało, że Martin miał się stać głównym żywicielem rodziny w latach 90.
I dochodzimy do momentu, gdy wspominamy o dzieciństwie, szkole i różnych twórczych zajęciach na podwórku. A o tym, że wielu wybitnych graczy miało problemy chociażby z nauką, potwierdziły historie ich samych. Nie inaczej było z Martinem, o którym nauczyciele nie mieli zbyt miłych wspomnień. Będąc uczniem szkoły Najświętszego Serca Jezusowego w La Placie, był jednym z największych dowcipnisiów i rozrabiaków, jakie ta ziemia musiała znosić. Jako ucieleśnienie diabła wtedy to otrzymał przydomek „El Loco” (Szalony – przyp. red.). W wieku siedmiu lat po burzliwych rozmowach z dziadkiem ojciec Martina skierował syna do sekcji młodzieżowej drużyny piłkarskiej – Estudiantes La Plata. Co ciekawe, swoje pierwsze kroki stawiał tam jako… bramkarz, podobnie jak jego starszy brat Gabriel, który jednak po trzech latach zakończył karierę piłkarza. Jednak cztery lata później Martin zdecydował się na zmianę barw i w ten sposób trafił do zespołu For Ever. Zostałby pewnie tam na zawsze i nie miałbym więcej o czym pisać, ale wtedy wydarzyło się coś niezwykłego, coś, co pewnie śni się po nocach wielu sportowcom. W przypadku piłkarzy była to… zmiana pozycji, brzmi groźnie prawda?
To właśnie wtedy trener małego klubu, Alfredo Garcia, który miał okazję w przeszłości być piłkarzem Estudiantesu, stwierdził, że jego wzrost oraz siła będą bardziej potrzebne w ataku. Tym oto sposobem Martin stał się napastnikiem i do tego bardzo groźnym. Niech poświadczą za niego liczby: 22 mecze i 54 strzelone gole. Tak, to nie pomyłka, strzelał gole, nawet kiedy spał. Po dwóch latach postanowił jednak wrócić do korzeni, czyli do „Los Pincharratas”.
W La Placie, jak w każdym innym mieście w Argentynie, mecze derbowe to było coś tak oczywistego jak śniadanie z rana. Gimnasia y Esgrima de La Plata, w odróżnieniu od swojego odwiecznego rywala Estu, w piłce nożnej nie znaczyła zupełnie nic. Głównie stawiała na koszykówkę, zapasy oraz szermierkę, w której była krajowym potentatem. W sekcji piłkarskiej pod koniec lat 80. pojawiły się jednak dwa piłkarskie węgle wymagające szlifu na diament – bliźniacy Guillermo oraz Gustavo Barros Schelotto. Obaj panowie również byli uczniami tej samej szkoły co Martin i żeby było ciekawiej… chodzili do tej samej klasy. Bliźniacy jednak, w odróżnieniu od naszego bohatera, pochodzili z bogatszej grupy społecznej. A to, że w Argentynie stan materialny był pierwszym punktem zapalnym w konfliktach społecznych, daje nam obraz pierwszych relacji między nimi. Ojciec bliźniaków, Hugo, był dość krótko prezydentem Gimnasii La Plata, ale mając dobre rozeznanie w zarządzie klubu, zawsze dbał o to, by jego synom niczego nie brakowało. Martin, który nie znosił osób wywyższających się swoim stanem materialnym, gardził nimi bardziej niż kimkolwiek innym. Więc, przy każdej nadarzającej się okazji, starał się udowodnić, że ich gwiazdorskie maniery szybko zostaną zgaszone. Do historii przeszedł ich mecz z 1990 roku, kiedy doszło do pojedynku o mistrzostwo krajowe do lat osiemnastu. Mecze rozgrywano na obiektach pierwszych zespołów, dzięki czemu liczba widzów zawsze przekraczała 20 tysięcy. W pierwszym finałowym meczu wygrał Estudiantes 2:0 dzięki dobrej postawie Palermo, który zaliczył gola strzałem głową. W rewanżu Gimnasia z braćmi Schelotto prowadziła 3:0 i gdy się wydawało, że sięgnie po końcowy triumf, w doliczonym czasie gry Palermo ponownie uderzeniem głową zapewnił horror pod nazwą rzuty karne. W tym aspekcie gry „Studenci” okazali się lepszymi egzekutorami, wygrywając 4:2. Radość ze zwycięstwa przyćmiły nieco zamieszki kibiców obu drużyn, którzy wtargnęli na murawę. Po sukcesie Martin postanowił zmienić szkołę. Lecz tylko po to, by ją rzucić w niecały rok, by całkowicie oddać się piłce nożnej.
Mesjasza zabawy w świątyni na golasa
Tym samym Martin dołączył do pierwszej drużyny Estudiantesu, gdzie w wieku 18 lat 5 lipca 1992 roku debiutuje w meczu ligowym przeciwko San Lorenzo. Jednak pierwszy mecz nie pociągnął za sobą kolejnych szans i tak przez blisko rok grał jedynie w rezerwach. 22 maja 1993 roku, po trzeciej w sezonie zmianie trenera, Martin po raz pierwszy trafia do siatki przeciwko San Martin de Tucuman. Nie uchroniło to jednak drużyny z La Platy od spadku i tym samym wylądowała w drugiej lidze. Dochodzi do trzęsienia ziemi w klubie, a próbę odbicia się od dna podejmują dwie legendy tego klubu – Miguel Angel Russo oraz Eduardo Manera. Drużyna w wielkim stylu rozbiła więc wszystkich rywali i powróciła do Primera Division, lecz z nikłym udziałem Palermo, który rozegrał tylko trzy mecze, ani razu nie pokonując bramkarza rywali.
Żeby było jeszcze gorzej, trener Russo uznał, że zawodnik powinien zostać sprzedany. Wtedy o piłkarza ubiegał się drugoligowy San Martin de Tucuman, który pamiętał jego pierwszą bramkę w pierwszej lidze właśnie przeciwko nim. Martin, chcąc nie chcąc, postanowił pojechać potrenować, ale zadowolony z takiego obrotu sprawy nie był. Ba, kiedy usłyszał, że ma zostać sprzedany za 20 tysięcy dolarów, załamał się. Na jego szczęście kluby nie doszły do porozumienia i zawodnik pozostał w La Placie. Mimo to, wściekły Martin coraz bardziej przypominał wszystkim o swoim przydomku „El Loco” i zaczął delikatnie podburzać resztę ekipy przeciw trenerowi. Okazało się to sukcesem i Russo pożegnał się z posadą kilka miesięcy później, a jego następcą został ówczesny trener od przygotowania fizycznego – Daniel Cordoba. To w końcu on postanowił zaufać Palermo, a ten nie zmarnował okazji. Pod koniec sezonu Apertura 1995 piłkarz trafił do siatki sześć razy i już z miejsca stał się partnerem w ataku Jose Luisa Calderona. W Torneo Clausura 1996 Palermo zagrał już komplet 19 gier, notując przy tym 11 trafień, zostając wicekrólem strzelców rozgrywek. Ciekawostką był fakt, że wtedy dwukrotnie pokonywał bramkarzy River Plate oraz Boca Juniors. W następnym sezonie Martin otrzymał opaskę kapitańską, będąc absolutnym liderem swojego zespołu. Do końca kariery w tym klubie Martin zanotował łącznie 36 trafień w 99 meczach. Nadchodził jednak sezon Apertura 1997 i nowe zmiany w życiu samego piłkarza.
Ty Judaszu!!! Ty Żydzie!!! Ty robotnicza „……”!!!
Tytuł mówi wszystko. Tak kibice Estudiantesu komentowali „wybryk” Palermo, który przymierzał koszulkę Boca Juniors. Pierwotnie na cztery lata. Gdy Diego Maradona po siedmiu niewykorzystanych w poprzednim sezonie rzutach karnych postanowił raz na zawsze zakończyć karierę piłkarską, potrzebni byli jego młodsi następcy. Mauricio Macri, potentat w branży budowlanej, który rok wcześniej został prezydentem Boca, postanowił uczynić z klubu międzynarodową potęgę. Wpierw zaczął ją od sprowadzenia Martina Palermo i to za bagatela 4 mln dolarów, co było wręcz zawrotną kwotą w Argentynie. Co ciekawe, pomysł na jego sprowadzenie był dziełem Boskiego Diego, któremu Martin w prywatnej rozmowie nie odmówił gry w barwach „Xeneizes”. Ale Palermo nie spodziewał się, że w tym samym czasie do zespołu dołączą… bracia Schelotto. Paradoksalnie cała trójka powinna się wzajemnie pozabijać, biorąc pod uwagę historię ich relacji w La Placie. Lecz dawne urazy z dzieciństwa dość szybko poszły w niepamięć i, co wydaje się szokujące, zostali przyjaciółmi. Przyczynił się do tego w głównej mierze trener, Hector Veira, który był znany ze swoich gierek mentalnych, pozostając jednak mało wybitnym taktykiem. To za jego sprawą Martin i Guillermo zamieszkali w jednym pokoju, podczas jednego z licznych zgrupowań w ulubionej przez klub miejscowości, Tandil. Sam Martin natomiast coraz mniej przypominał nieustraszonego dandysa gotowego zgwałcić matkę swojego kolegi. Powoli zmieniał się w zaangażowanego i pełną gębą profesjonalistę, poważnie traktującego swój zawód fizyczny.
Żeby tego było mało, on sam zaczął także pomagać swoim kolegom z szatni, co było wcześniej nie do pomyślenia. Jednym z nich był Juan Roman Riquelme, który z powodu bardzo trudnego dzieciństwa, miał problemy z nawiązywaniem relacji międzyludzkich, zwłaszcza z kobietami. Martin podczas jednej z imprez zaznajomił Romana z bardzo uroczą szatynką i dalej wiecie, jak to się toczyło. Dzięki temu, po raz pierwszy uczucia Riquelme zostały odwzajemnione, a Martin poczuł, że może sprawiać drugiemu człowiekowi radość, zamiast łamać mu kości. Brakowało w tym wszystkim jeszcze tylko tytułu ambasadora UNICEF-u.
Palermo w barwach nowego zespołu zadebiutował 3 września 1997 roku przeciwko Cruzeiro, wygranym zresztą przez „Los Xeneizes” 1:0. W lidze argentyńskiej w 17. spotkaniach zanotował osiem goli, w tym po raz pierwszy w karierze strzelając hat-tricka w meczu przeciwko Deportivo Espanyol. W swojej charakterystyce gry Palermo nabierał coraz więcej siły, zaczął lepiej ustawiać się do nadlatujących piłek oraz poprawił technikę, choć ta do dnia dzisiejszego pozostała jego piętą achillesową. Jednak sam klub grający bez polotu, potrzebował zmian, tym samym poleciała głowa trenera Veiry. Nowym szkoleniowcem w 1998 roku został Carlos „El Virrey” Bianchi. Najbardziej niedoceniany supersnajper z lat 70., postrach francuskich boisk, podjął się dość trudnego zadania przejęcia rozsypanej psychicznie drużyny. Podobnie jak Veira, również podczas swojej pracy dużo rozmawiał indywidualnie z każdym z piłkarzy. To pod jego wpływem Martin określił go „ojcem futbolu” i zaczął także pobierać nauki od mistrza, jak grać jako klasyczna dziewiątka. Efekty przyszły szybko, podczas Clausury 98 w piętnastu meczach trafiał dwunastokrotnie do siatki, a w sezonie Otwarcia 1998 dokonał niemożliwego. Tym wyczynem było 20 goli w 19 meczach i jest to do dnia dzisiejszego od czasu wprowadzenia krótkich sezonów rekord ligi argentyńskiej. I oczywiście zapewnił klubowi mistrzostwo kraju i po raz pierwszy w historii nie przegrał ani jednego meczu w sezonie.
Trzy razy zaparł się Piotr w oparach łaźni galilejskiej
Carlos Bianchi jako trener Boca nazwał kiedyś Martina „bramkowym optymistą”. Faktycznie, Martin nigdy nie przejawiał objawów do pesymizmu podczas meczu. Nawet wtedy, kiedy 24 kwietnia 1999 roku strzelił rzut karny przeciwko Platense za pomocą… obu nóg. Co prawda w wyniku poślizgu, ale spróbujcie cwaniaki tak samo zrobić. Co innego było z kobietami, które widziały w Martinie okazję do zyskania szybkiej sławy. A kobiety wzdychały do niego w kraju w równym stopniu jak do legendarnego rockmana, Gustavo Ceratiego. Jedną z pierwszych materialistek w życiu Palermo, była brazylijska modelka Jacquelin Dutra, którą znał jeszcze z czasów dzieciństwa w La Placie. Jako pierwsza żona Martina przetrwała w swych deklaracjach po ślubie zaledwie pięć miesięcy, wcześniej rodząc mu przy okazji dwójkę dzieci, których szybko się zrzekła, oczekując w zamian wysokich alimentów. Po tym wydarzeniu jej kariera modelki nabrała szybkiego tempa, trochę pograła w telenowelach, krytykowała publicznie piłkarza i generalnie nie wyróżniła się niczym szczególnym poza pokazywaniem gołych cycków. By odpędzić myśli o tym, jak złą kobietą była, Martin skorzystał z zaproszenia Marcelo Bielsy, nowego trenera reprezentacji Argentyny, na darmową terapię.
Trzeciego lutego 1999 roku zagrał w swoim pierwszym meczu w reprezentacji przeciwko Wenezueli, a tydzień później z Meksykiem. W ramach przygotowań do Copa America, Martin zagrał także w meczu z Litwą, będąc już wśród 22 dzielnych chłopców walczących o prymat na kontynencie. Podczas turnieju co prawda Martin w pierwszym meczu z Ekwadorem strzelił dwie bramki, zapewniając zwycięstwo swojej drużynie, tak potem przyszedł koszmar. I to w sumie ten, który najbardziej wszedł kibicom w pamięć oraz pewnego pana, co zwał się Guiness. Otóż 4 lipca 1999 roku Martin zmarnował wszystkie trzy rzuty karne, jakie miał do wykorzystania, mimo iż po pierwszym spudłowanym rzucie karnym trener Bielsa nie chciał dawać mu kolejnych szans. I tu trzeba powiedzieć, że do dnia dzisiejszego Martin z dość dużym dystansem wspomina tamto wydarzenie i po latach w jednym z programów telewizyjnych dokonał… rekonstrukcji tego wydarzenia. Co prawda po incydencie z Kolumbią zrehabilitował się w meczu z Urugwajem, znowu trafiając do siatki, to jednak po przegranym meczu z Brazylią, Argentyna odpadła z Copa America. Z kolei trener Bielsa powiedział po turnieju do piłkarza krótkie acz znaczące słowa „adios seleccion nacional”. Wtedy to, co może się wydać dziwne, po piłkarza zgłosiły się tabuny klubów. Lazio, Roma, Inter a nawet Juventus chętnie przyglądały się snajperowi z La Platy. Jak się później okazało, jedynie Lazio prowadziło rozmowy z Boca, które zakończyły się fiaskiem, ze względu na dość niską ofertę transferową.
Przenosimy się zatem do roku 2000. Podopieczni Carlosa Bianchiego przez dłuższy okres sezonu Clausura byli zmuszeni grać bez Martina Palermo, który mimo wcześniej zerwanych więzadeł krzyżowych w kolanie zagrał pełne 90 minut w meczu z Colonem i jeszcze… strzelił gola!!! Tak, tylko jeden człowiek potrafiłby na wózku inwalidzkim strzelić gola. Nazywał się Martin Palermo. Sama szczera chęć trafienia do siatki tak pomieszała w głowie piłkarza, że zagwarantował sobie siedmiomiesięczne zwolnienie na rehabilitację, przy której obecna była już nowa miłość piłkarza – Lorena Bianchini. Piłkarz na własne życzenie do gry powrócił dopiero na rewanżowe spotkanie ćwierćfinałowe Copa Libertadores przeciwko River Plate. Choć do wyleczenia urazu potrzebował jeszcze dwóch miesięcy, a przez ten czas nawet nie truchtał na treningach. Po pierwszym przegranym meczu 1:2, Boca musiała wygrać różnicą minimum dwóch bramek, by półfinał stał się rzeczywistością. Gdyby nie magia wówczas genialnego Riquelme, można byłoby zapomnieć o opisywaniu tego wydarzenia, które przed i w trakcie meczu miało wyjątkową atmosferę.
Choćby trener River, Americo Gallego, zadeklarował bowiem przed meczem, że jeżeli Martin będzie siedział na ławce rezerwowych, to on na boisko desygnuje Enzo Francescoliego. Tym, którym uśmiech na twarzy się nie pojawił od razu przypominam – słynny Urugwajczyk, przed którym nie mniej znany Zidane pragnął wylizać buty, prosząc go w ten sposób o autograf, w momencie wypowiadania słów przez Gallego od trzech lat nie grał w piłkę. Samo spotkanie Boca – River było wyjątkowe w swojej oprawie. Na Estadio La Bombonera do 93 minuty Boca zgodnie z oczekiwaniami prowadziło 2:0 i było już jedną nogą w półfinale. Jednak to właśnie wtedy wprowadzony kilka minut wcześniej Palermo w polu karnym po podaniu od Riquelme nieco chwiejąc się z nerwów przy przyjęciu piłki, wziął zamach, i trafiając w dolny róg bramki, wprawił w orgazm miejscową publikę. Sędzia od razu zakończył spotkanie, a Martin płakał jak bóbr niesiony przez swoich kolegów z zespołu. Tak, tak… on też był bohaterem w swoim domu zwanym La Bombonera.
Jego gra dała też ostatecznie zdobycie Pucharu Wyzwolicieli po finale z Palmeirasem, a potem zniszczenie Realu Madryt w Pucharze Interkontynentalnym. Królewscy musieli więc ukorzyć się przed wielkim strzelcem dwóch goli – Palermo, wspaniałym asystencie tych bramek – Riquelme, oraz reszty zawodników „Los Xeneizes”. Ośmieszeni Hiszpanie zasłużyli na porażkę i kpinę za zlekceważenie rywala. Toteż po powrocie z Japonii stali się obiektem drwin w kraju (zwłaszcza od kibiców Blaugrany) i za granicą. Wtedy hasło Florentino Pereza o budowie Galaktycznego Realu, można było wsadzić do… niszczarki.
Umywam ręce, umywam nogi, bo o higienę trzeba dbać
Barabasz miał rację, tego mu nie odmówię. Transfer do Villarreal wiosną 2001 roku za 8 mln dolarów było wypadkiem przy pracy godnym budowy autostrad w Polsce. Sposród ofert z m.in. Chelsea czy West Hamu, prezydent Macri zaakceptował bardziej atrakcyjną propozycję z Hiszpanii dla Martina Palermo. Wówczas drużyna z regionu Walencji była tylko małym klubem, która dopiero co awansowała po raz drugi do pierwszej ligi. Trzeba tu od razu dodać, że Martin był kreowany na lokalną gwiazdę, która miała być jednym z fundamentów w budowaniu nowej siły w Hiszpanii. Przy pierwszym podejściu nie było tak źle, 17 spotkań i sześć goli.
Dopiero przy dłuższym poznaniu wyszły na wierzch wady, które obnażyły dotąd mit o „El Loco”. Niezdarność, surowa technika i ruchy, które znamy podczas wycinania drzew w lesie przyprawiały kibiców „Żółtej Łodzi Podwodnej” w stan padaczki. Martin, który był całkowicie klasyczną dziewiątką, czekał aż piłka sama go odnajdzie w polu karnym, lecz w Europie jego postawę traktowano bardziej jako brak talentu niż niekonwencjonalny styl gry. Początek sezonu 2001/2002 w wykonaniu Argentyńczyka wyglądał obiecująco. Po pierwszych pięciu spotkaniach notując trzy trafienia, zdawał się pokazać kibicom, że jednak jest dobry w te klocki. I pewnie historia byłaby emocjonująca, gdyby nie mecz o Puchar Króla przeciwko Levante. Po strzeleniu bramki, Martin jak to miał zawsze w zwyczaju, podbiegł do swoich kibiców i cieszył się wraz z nimi. Jednak zbyt duży opór radosnej publiki spowodował złamanie barierki, która zmiażdżyła prawą nogę piłkarza i na kolejne siedem miesięcy pozbawiła możliwości gry w piłkę. O zgrozo także w tamtym okresie, jego partnerka Lorena doznała porażenia mózgowego i tylko cudem uszła z życiem. Z tych ciosów Martin już się nie podniósł i co prawda dalej był podstawowym graczem Villarreal, ale w kolejnym sezonie 34 mecze zamienił tylko na siedem goli.
Wtedy trener, Benito Floro, doszedł do wniosku, że argentyński snajper nie jest mu potrzebny i może spadać do tartaku. Szybko zorganizowano mu wypożyczenie do Betisu, ale 11 meczów i zaledwie jeden gol to była porażka, podobnie jak przygoda w Segunda Division z Alaves, którą zakończył z 14 grami i trzema trafieniami. Wtedy Palermo zatęsknił za Argentyną, za ojcem, który był z nim wszędzie i zawsze wyciągał pomocną dłoń, gdy wszyscy byli gotowi go zniszczyć. A na imię mu było Boca Juniors Buenos Aires.
Powiesili go tylko na chwilę, by zmartwychwstał jako M.P.
Powrót do Argentyny w 2004 roku nie zaczął się najlepiej. W meczu pierwszej kolejki z Lanus na dzień dobry dostał czerwoną kartkę, lecz to go nie podłamało. W następnych meczach Martin czuł już się zdecydowanie lepiej, co zaowocowało setną bramką w barwach Boca, w finałowym meczu z Bolivarem w ramach Copa Sudamericana. W lidze zbliżał się sezon Clausura 2005 i setne urodziny klubu. Wypadałoby zgodnie z urodzinami dać prezent od kibiców, po tym jak Carlos Tevez (notabene Martin zagrał z nim razem tylko… cztery spotkania) został sprzedany do Corinthians. Sezon zakończył się klapą i kontuzjami Palermo, który w dwunastu grach zanotował zaledwie sześć trafień. W dodatku skandal po meczu ćwierćfinałowym Copa Libertadores z Chivas, gdzie burdy kibiców i słynna już na cały świat ślina trenera Jorge Beniteza popsuły atmosferę święta w Boca. Na pocieszenie klub obronił tytuł pocieszenia jakim była Copa Sudamericana w 2005 roku po wygranych rzutach karnych przeciwko meksykańskiemu Pumas.
Pięć dni po tym meczu Martin po raz drugi stanął na ślubnym kobiercu pojmując za żonę swoją wieloletnią partnerkę Lorenę. Wesele na 350 gości z Argentyny i Hiszpanii (Riquelme wg. legend w prezencie ślubnym kupił koledze dom z widokiem na plażę w Mar de Placie), 1000 koni, które miały stratować gości oraz hektolitry alkoholu czy jedzenia w tonach, aż żal nie wpaść na taką uroczystość. To właśnie po niej Martin wyruszył z małżonką na miesiąc miodowy na Wyspy Wielkanocne, których owocem ich miłości miał być Stefano. Niestety w szóstym miesiącu ciąży lekarze zmuszeni byli wykonać cesarskie cięcie. W wyniku szeregu komplikacji, wcześniak tuż po narodzinach zmarł, a Martin całkowicie się załamał. Wielu świadków tamtego dnia mówiło, że widziało piłkarza, który na dwa dni przed meczem postanowił pójść do baru i spić się do nieprzytomności. Nie wiemy, czy było to prawdą, ale „El Loco” zagrał w meczu ligowym po wielogodzinnych sesjach rozmów z nowym już trenerem Boca – Alfio Basile. Martin co prawda gola nie strzelił, ale wyglądał na wojownika, który miał ochotę i pragnienie uczczenia pamięci po swoim synku. Z tego powodu jeszcze przed meczem z San Lorenzo na lewej ręce wytatuował sobie jego imię i całował je za każdym razem gdy strzelał później gole.
Z piłkarzem w tamtych chwilach byli także koledzy z drużyny, na których mógł liczyć bardziej niż na przyjaciół. Pośród nich byli Seba Battaglia, Hugo Ibarra, Roberto Abbondanzieri czy Rodrigo Palacio, z którym stworzył w tamtym okresie najlepszy duet napastników w Ameryce Południowej. Wywalczenie wraz z trenerem Basile dwóch mistrzostw Argentyny postawiło Boca na nogi i zagwarantowało grę w Copa Libertadores w roku 2007. Jednak, wtedy Coco Basile dostał swoją drugą szansę na objęcie sterów kadry narodowej. Po nieudanym mundialu w Niemczech zastąpił on na tym stanowisku Jose Pekermana, który nie wytrzymał presji społeczeństwa po nie do końca sprawiedliwie przegranym meczu z Niemcami. Na jego miejsce w Boca wskoczył tylko na krótko Ricardo La Volpe, ale po klęsce w meczu barażowym o mistrzostwo kraju z Estudiantesem pożegnał się z posadą. Wtedy zaczęła się oto przygoda trenera Miguela Angela Russo, który już wcześniej znał Martina z Estudiantesu w latach 90., lecz w mocno negatywnym świetle. Palermo właśnie wtedy oficjalnie zagroził odejściem z klubu, lecz pozostał, kiedy Russo prywatnie z nim jak i publicznie powiedział: Nie doceniłem Martina jako piłkarza i człowieka. Jest to moja największa osobista porażka w życiu. Porozmawialiśmy szczerze i wszystko sobie wyjaśniliśmy.
Przy okazji na początku 2007 roku do klubu powrócił kolejny syn marnotrawny, którego kibice w Europie nienawidzili, a kochali tylko ci, którzy znali się na piłce, czyli Juan Roman Riquelme. Powrót ten okazał się wspaniałym marszem po Copa Libertadores i zniszczeniem wszystkich jej rywali. Historię Martin zapisał choćby słynnymi golami przeciwko Velezowi, czy cudownym trafieniem głową we mgle przeciwko Cucucie Deportivo w półfinale.
To właśnie wtedy „El Loco” po dość długiej przerwie przypomniał o swoich nietuzinkowych golach, jak choćby ten z ponad połowy boiska w meczu z Independiente. Także w tamtym sezonie był to hattrick przeciwko Estudiantesowi z drugiego marca (przy którym nie okazywał, jak to miał w zwyczaju, radości) oraz cztery gole dwa tygodnie później w meczu z Gimnasia La Plata. To dało łącznie jedenaście goli w szesnastu meczach i drugi raz w karierze koronę króla strzelców ligi.
W grudniu 2007 roku po porażce 1:4 z AC Milanem w klubowych mistrzostwach świata Martin wyjechał na odpoczynek do rodzinnej La Platy. Ale wrócił już tydzień później, kiedy do klubu powrócił już na stałe Riquelme (wcześniej będąc wypożyczonym – przyp. red.). I to w tym momencie w relacjach między tą dwójką panów zaczęło się coś psuć, co potem zwiastowało słynny już w mediach konflikt „Pal-Riq”. Mimo to na boisku potrafili się pogodzić, czego dowodem był m.in. słynny gol na nietoperza Martina podczas Torneo de Verano 2008 w meczu przeciwko River. Oczekując bowiem na piłkę, która fruwała w powietrzu, po prostu… zawiesił się na poprzeczce i swoim wzrostem przewyższył znacznie bramkarza River i wpakował głową piłkę do siatki. Mimo iż zgodnie z przepisami gol nie powinien zostać uznany, to Hector Baldassi, nie miał nic przeciwko i tym samym zapewnił zwycięstwo Boca w meczu towarzyskim. W samym sezonie ligowym dorzucił od siebie dziewięć goli w 15 meczach i zarazem przekroczył barierę 180 goli w barwach Boca (którą to dokonał za pomocą rzutu karnego w meczu z, nie zgadniecie… Gimansia La Plata!!!). Mimo wielkiej waleczności i siedmiu goli, Boca w półfinale pożegnała się z obroną tytułu w Copa Libertadores po meczu z Fluminense. Na pocieszenie FIFA do spółki z kibicami uznała „Szalonego” Martina najlepszym w historii graczem umiejącym grać głową. By nie mylić tego z grą z głową.
Gdy rozpoczynał się nowy sezon Apertura 2008, a skończyły igrzyska olimpijskie w Pekinie, 24 sierpnia 2008 roku Martin Palermo znowu wbrew zaleceniom lekarzy zagrał z zerwanymi więzadłami krzyżowymi słynnej już prawej nogi w meczu z Lanus. Oczywiście ponownie udał się na ponad półroczną rehabilitację, a jego koledzy nie potrafili w żaden sposób poradzić sobie bez niego, choć udało im się wywalczyć jeszcze mistrzostwo kraju w Aperturze 2008. Dopiero 13 lutego 2009 roku w meczu przeciwko Newell’s Old Boys, Martin wrócił do gry, a 1 marca tego samego roku, dzięki bramce przeciwko Huracanowi, pobił rekord goli w barwach Boca w erze profesjonalnej piłki słynnego Francisco Varallo. Ten 195 gol śnił mi się po nocach równie często jak nasze panie korektorki tu pracujące…
Budujmy kościół pod wezwaniem św. Martina Palermo, tytana naszych dziejów
Ale Martin o sobie nie zapominał dwa tygodnie później, gdy w meczu z wenezuelską Deportivo Tachira w ramach Copa Libertadores 2009 trafił już po raz 200 w barwach Boca. Klub zakończył jednak przygodę wówczas na 1/8 finałów po kompromitującej porażce z urugwajskim Defensorem Sporting. Ale pięć goli w siedmiu meczach nie było jednak dla niego wstydem. Do prawdziwych emocji doszło natomiast 4 października 2009 roku, kiedy Palermo dla odmiany strzelił swoją 200 bramkę w lidze. Ba, i to zarazem genialnego, bo z wykorzystaniem swojej ulubionej głowy i to z dystansu 38 metrów i 90 centymetrów. To nie przeszło uwadze nowemu już trenerowi kadry, Diego Maradonie, który mając na uwadze konflikt z Romanem, za którym wstawili się kibice Boca, musiał ich jakoś udobruchać. Padło na Palermo, któremu kontuzja uniemożliwiała grę rok wcześniej w kadrze, prowadzonej jeszcze przez Coco Basile. Mecz z Paragwajem, co prawda przegrany, był jednak dla Palermo powrotem do kadry po 10 latach nieobecności. Żeby udowodnić sobie i innym, że „Ja Boski Diego się nie mylę”, zorganizował mecz towarzyski z rezerwami Ghany, w których to Martin zanotował dwa trafienia.
Do legendy przejdzie jednak niezapomniany mecz z 30 września 2009 roku przeciwko Peru, gdzie dzięki bramce strzelonej ze spalonego w 92. minucie zapewnił awans Albicelestes do MŚ w RPA. Znów był na ustach wszystkich, Maradona obwołał go świętym, a w Europie śmiano się z cudu, jakim było branie do kadry dinozaura. Rok zakończył się jednak smutno w życiu prywatnym piłkarza, który musiał wziąć rozwód z Loreną, która miała wówczas wyrzuty o brak wsparcia po śmierci syna.
Oczywiście Maradona, który na trenowaniu drużyn znał się mniej więcej tak, jak cała nasza redakcja na curlingu, zabierał swojego „świętego” na mecze towarzyskie szykujące kadrę na najważniejszy turniej naszego globu, zwanego mistrzostwami świata w piłce nożnej. Bramki z niezwykle potężnymi drużynami Jamajki oraz Haiti udowadniały opinii publicznej, jak cholernie niebezpieczny jest nie „El Loco”, ale już „El Titan”. Bo z tym to właśnie przydomkiem grał już do końca swojej kariery. Jednak zanim nastąpiło mundialowe szaleństwo, Martin 12 kwietnia 2010 roku w meczu z Arsenalem de Sarandi strzelił gola numer 219 (potem dołożył kolejnego i mecz skończył z 220 bramkami na koncie), bijąc tym samym rekord Roberto Cherro, który był z kolei najskuteczniejszym piłkarzem Boca łącząc erę amatorską i profesjonalną. Żeby było legendarnie, asystował przy tej bramce nie kto inny, jak Juan Roman Riquelme, który wtedy nie celebrował z nim tego historycznego gola, co Martina jednak nie zdziwiło… Tak, tu trzeba byłoby wyjaśnić te wszystkie niesnaski, bo w końcu o co poszło tym graczom, że się nienawidzą? Cóż, w dużym skrócie poszło o „znajomych”, którzy mieli interesy w samym klubie i walczyli o władzę. Za idealne pachołki idealnie służą więc piłkarze, a Martin miał wsparcie w jednym z największych barras w Argentynie, przywódcy La Doce, Rafaelu Di Zeo. Riquelme, który nigdy nie trawił tego jegomościa, również miał spory żal do Palermo, o „rekrutowanie” nowych popleczników Di Zeo, właśnie pośród kolegów w drużynie. Ten podział całkowicie zastopował klub, który bije głową w mur nieudolności, a panów z serdecznych kolegów zamienił w dość zimnych nieznajomych.
Mimo to obaj jakoś na boisku współpracować musieli, a Palermo w komplecie 19 gier zanotował 10 goli w Clausurze 2009. To tylko o trzy mniej od byłego kolegi z Boca, Mauro Boselliego, wówczas gracza… Estudiantesu.
Tak oto następował moment wyjątkowy, zdarzający się średnio co cztery lata. Maradona, który zabierając Palermo na mundial, uznał go za swój talizman nie przewidział, że rywale już tacy słabi na turnieju nie będą. Co prawda Argentyna grała nieźle, ale bez większej jakości i trochę jakby od niechcenia, w końcu odpadła z turnieju. Lecz nasz bohater, nie byłby sobą, gdy jakoś się podczas turnieju nie zapisał. Pozwólcie, że wspomnę swój prywatny autentyczny sen, przed meczem z Grecją, gdzie śnił mi się strzelający bramkę Palermo, a Argentyna wygrała 3:0. Jeśli nie miałem racji, to pomyliłem tylko wynik (2:0 – przyp.red.), bo Palermo, który w 80. minucie został przez trenera wprowadzony za Diego Milito, dziewięć minut później dobił strzał Leo Messiego. Nastrój opadniętej szczęki i śmierć szklanki, którą opuściłem była, powiedzmy sobie wprost, lekko ironiczna, ale jakże piękna.
Po blamażu z niemiecką partią spamu i kebabów, Argentyna powróciła do domu w nastroju żałobnym. Powracający Martin, mógł się jednak czuć zwycięzcą. Pierwszy i ostatni mundial plus bramka. Słowem, żyć nie umierać. Dlatego wracając do kraju podjął decyzję o tym, że podpisze na rok kontrakt z Boca, a potem zakończy swoją piłkarską karierę. W sezonie Apertura 2010, El Titan w 19 meczach trafiał osiem razy do siatki. Szczególny był zwłaszcza gol numer 300 w swojej karierze, który strzelił przeciwko… Gimnasii La Plata, na którą jak zwykle się uwziął. Zbliżał się jednak ostatni sezon w jego karierze, Torneo Clausura 2011, która miała pożegnać wielu nie mniej wybitnych kolegów od snajpera Boca, jak Marcelo Gallardo czy Matiasa Almeydy. Jednak najważniejszy był dla kraju Martin, który jak na swoje nieszczęście od gola przeciwko rywalowi z czasów dzieciństwa po prostu się zaciął. Dokładnie jego przerwa trwała aż 132 dni, a zakończyła się na Huracanie, 24 kwietnia 2011.
Od tego momentu Martin w każdym meczu przynajmniej raz trafiał do siatki, a zwłaszcza przeciwko River Plate. Na ukochanej La Bombonerze jego gol z główki zapewnił wygraną w Superclasico i legendę na całą wieczność. Dwunastego czerwca b.r. po zremisowanym meczu z Banfieldem, nie udało mu się trafić do siatki, w swym ostatnim meczu na stadionie Boca. Ale za to został pożegnany lepiej i godniej od jakiegokolwiek innego piłkarza, który miał więcej od niego talentu. Odegranie hymnu Argentyny na harmonijce, pożegnanie z kolegami z drużyny, a potem moc prezentów wzruszyły Tytana, z których to łez można byłoby zapełnić dziewięć wanien i pięć wiader. Dzieciaki z Fundacji SOS Infantil, którą wspiera od 1999 roku, ofiarowały mu niebieską pelerynę, kibice wielką flagę a klub… bramkę wyciągniętą z boiska na jego oczach. Karierę zakończył 18 czerwca 2011 roku meczem przeciwko… Gimnasii La Plata, grając wyjątkowo po raz pierwszy oficjalnie, w meczu ligowym przeciwko przyjacielowi Guillermo Barrosowi Schelotto. Bramki nie zdobył, ale w 93. minucie zanotował asystę przy bramce Cellaya, która kosztuje dziś drużynę z La Platy dodatkowym meczem o utrzymanie z Huracanem.
I odtąd został w naszej pamięci na wieki wieków
Nie bądźcie wcale tacy obrażeni. Faktem jest, że tematy kolejnych linijek ułożyły się nam w obraz człowieka, który może mówić o szczęściu, ale też za nie w pełni odpowiadał. Niczym Jezus Chrystus będzie zapamiętany, a jego osoba kultywowana na różne sposoby, ba, religijnych fanatyków wcale nie zabraknie. Tak jak narodziło się chrześcijaństwo, tak też i narodziła się… palermizacja, termin na tę okoliczność specjalnie przeze mnie wymyślony. Życie dało Tytanowi w kość, ale kopnął je tak, jak wszystkie swoje 306 goli, które oficjalnie strzelił.
Podsumowując ten długi monolog powiem wprost. Jako pełnokrwisty „Xeneize” nie specjalnie przepadałem za Palermo. Ba, jego styl gry, który opierał się TYLKO na przemieszczaniu się w obrębie pola karnego rywala w oczekiwaniu na to, aż ktoś mu poda piłkę było wręcz żałosne. Dałoby się tę tezę obronić, gdyby chociaż miał technikę, ale jak na złość, nie umiał w żaden sposób przejść jednego przeciwnika. Surowy drybling potrafił jednak nadrobić wolą walki, świetną grą w powietrzu i niewątpliwie sile, bo niczym żubra ciężko było go przewrócić. Chyba, że sam potknąłby się o swoje własne korzenie.
Tak, to był jeden wielki pal drewniany, który może wielu takich jak Wy, drodzy czytelnicy, zanudzić. Jednak, to on został najlepszym strzelcem w historii jednego z największych klubów na świecie, jakim jest Boca Juniors. Bez względu na to, czy potraficie to zrobić na własnych orlikach. Mimo wad, które są widoczne gołym okiem, dziękuję mu za te lata spędzone w Boca. Za gole, z których cieszyłem się tak samo jak z każdej innej bramki strzelonej przez kogoś innego. Bo to w końcu „Bostero”, innych takich jak on nie będzie, bo talentu może aż tak wielkiego nie posiadał, ale miał za to serce, któremu brakuje 3/4 piłkarzy tego świata.
Tekst ten jest moją laurką dla niego, pełną dobrych i złych stron, ale szczerą. I zapamiętam go jako tego, który irytował mnie w swoim optymizmie do strzelania goli. Jego historia ma kultowy potencjał na film.
Martin, que la Fuerza te acompañe…
Swietny art. jesli chodzi o Martina to moja pierwsza
mysl po uslyszeniu jego imienia i naziwska to te
nieszczesne trzy ,,karne" na Copa America ale takich
graczy jak on sie nie zapomnina, maja oni w sobie cos
co sprawia ze pilka fascynuje . I tylko lezka w oku
sie kreci ze taki typ napastnika,lisa pola karnego
jak Palermo czy chocby Inzaghi to juz niemal
wymierajacy gatunek.. a szkoda bo osobiscie wole
takiego gracza niz jakiegos lalusia po solarce co
czaruje technika ale ktory nigdy nie bedzie mial tego
,,czegos" tz tego co sprawia ze bedzie pamietany i
wielbiony juz na zawsze, wlasnie jak Martin Palermo.
Brawo za tekst i brawa za Martina za jego wspaniałą
karierę.
Chciałbym zapytać o źródła tego natłoku
informacji, bo chyba z pamięci Pan tego wszystkiego
nie spisał? :)