Polski futbol największe triumfy święcił w latach 70. i na początku lat 80. ubiegłego wieku. To właśnie wówczas nasza piłkarska reprezentacja była jedną z najsilniejszych drużyn na świecie. Przywoziliśmy medale z igrzysk olimpijskich i mistrzostw świata. W dekadzie Gierka na dobre rozbłysnęły takie gwiazdy, jak: Kazimierz Deyna, Włodzimierz Lubański czy Zbigniew Boniek. Był to świetny czas także dla polskich klubów – Górnik Zabrze, Legia Warszawa, Ruch Chorzów, Widzew Łódź i Wisła Kraków potrafiły dojść naprawdę daleko w kontynentalnych rozgrywkach. Złotemu okresowi rodzimej piłki nożnej słusznie poświęcono ogromną ilość książek, wspomnień i opracowań. Jednak często nie pamięta się o postaciach, które nieco wcześniej rozwinęły swe skrzydła.
Sztandarowym przykładem zawodnika, który – gdyby urodził się 15-20 lat później – mógłby osiągnąć znacznie więcej, jest pochodzący z bytomskiego Bobrka napastnik – Edmund Kowal. O urodzonym w 1931 roku piłkarzu śmiało można dziś powiedzieć, że swymi umiejętnościami wyprzedzał epokę, w której przyszło mu grać w futbol. „Epin” był fenomenalnym dryblerem. Bawił się piłką. W żaden sposób mu ona nie przeszkadzała (w przeciwieństwie do zastępów polskich „kopaczy”). Z futbolówką wyczyniał wymyślne sztuczki, posiadł nad nią kontrolę absolutną. Dzięki swoim zdolnościom Kowal bywał porównywany do słynnego Brazylijczyka, Garrinchy. Ze znanym graczem Botafogo śląskiego piłkarza łączyła również inna kwestia – skłonność do alkoholu. Ta słabość w dużej mierze zaważyła na losach „Epina”.
Erwin Ernest Schmidt (tak bowiem Kowal nazywał się do 1949 roku) pierwsze piłkarskie kroki stawiał w małym klubie KS Odra, w rodzinnym Bobrku. Już tutaj dał się poznać jako świetnie zapowiadający się zawodnik. Na szerokie wody wypłynął jednak za sprawą gry w krakowskim OWKS-ie Wawel. Tam też zadebiutował w polskiej ekstraklasie (1953 rok). W tym samym roku Kowal zaliczył pierwszy występ w reprezentacji Polski, pojawiając się na murawie w pojedynku z Bułgarią.
Umiejętności gracza przypadły do gustu kierownictwu warszawskiej Legii. Działacze stołecznej drużyny postanowili sprowadzić Kowala do siebie. „Epin” trafił do CWKS-u w świetnym okresie dla klubu. Był tam częścią wspaniałej ekipy, która zdobyła wówczas dwa mistrzostwa Polski, dwukrotnie sięgała także po puchar kraju (1955, 1956). Wraz z innymi Ślązakami – Lucjanem Brychczym i Ernestem Pohlem – tworzył on zabójczą formację ofensywną. Ważną postacią w piłkarskim rozwoju Kowala był niewątpliwie węgierski szkoleniowiec, Janos Steiner. Trener często zabierał podopiecznych na zgrupowania do swej ojczyzny. Dzięki temu legioniści mogli trenować ze słynnym Honvedem Budapeszt. Kowal podpatrywał wtedy jednego z najlepszych napastników epoki, członka „złotej jedenastki” – Nandora Hidegkutiego.
Kolejną i – jak się później okazało – ostatnią przystanią w karierze bytomskiego napastnika był Górnik Zabrze. Na Śląsk piłkarz powrócił wraz ze swym serdecznym przyjacielem – Pohlem. Łączna kwota transferu wyniosła 20 tysięcy złotych, co było wówczas sumą naprawdę niebagatelną. W nowym klubie Kowal także odnosił sukcesy, zdobył m.in. kolejne dwa mistrzostwa Polski (1957, 1959). Jednak to w Zabrzu właśnie pojawiły się pozasportowe problemy gracza. Kilka miesięcy po dołączeniu do Górnika „Epin” został na pół roku zawieszony przez trenera Zsoltana Opatę. Powodem było niesportowe prowadzenie się piłkarza, przede wszystkim nadużywanie alkoholu. Absencja zawodnika bardzo szybko stała się jednak odczuwalna dla drużyny i kara została ostatecznie skrócona do dwóch miesięcy.
Karierę błyskotliwego Edmunda Kowala przerwał tragiczny wypadek. W kwietniu 1960 roku, tuż po Świętach Wielkanocnych, w Zaborzu (dzielnicy Zabrza) „Epin” wpadł pod tramwaj. Próbował on wskoczyć do pędzącego pojazdu, poślizgnął się jednak i stracił równowagę. Kowal w poważnym stanie trafił do lokalnego szpitala. Tam brakowało niestety odpowiedniego sprzętu medycznego i lekarze postanowili przetransportować rannego do kliniki w Poznaniu. Obrażenia były na tyle poważne, że nie zdołano go uratować.
Przedwczesna śmierć piłkarza wywołała niezwykłe poruszenie w futbolowym świecie. Legendarny szkoleniowiec Kazimierz Górski, wówczas trener Legii Warszawa, wpadł na pomysł rozegrania towarzyskiego spotkania z Górnikiem Zabrze. Dochód, który udało się zebrać po meczu, trafił do rodziny piłkarza. Była to kwota 50 tysięcy złotych.
Od tych smutnych wydarzeń minęło już ponad pół wieku. Nie da się niestety ukryć, że o „Epinie” mało kto dzisiaj jeszcze pamięta. Postać nietuzinkowego, filigranowego napastnika z bytomskiego Bobrka została skutecznie wyparta ze świadomości kibiców za sprawą graczy, którzy pojawili się w późniejszych dekadach. Inną sprawą jest fakt, że za czasów Edmunda Kowala nasza reprezentacja nie odnosiła takich spektakularnych sukcesów, jak to miało miejsce nieco później. Sam zawodnik w barwach „Biało-czerwonych” rozegrał zaledwie osiem spotkań, zdobywając jedną bramkę. Nie jest to bilans imponujący – z różnych względów ówcześni selekcjonerzy stawiali na innych ofensywnych graczy.
Kowal nie był oczywiście piłkarzem bez wad. Niektórzy trenerzy wypominali mu braki szybkościowe, problemy z koordynacją. Innym z kolei nie podobała się samolubność piłkarza i jego skłonności do błazenady (dla przykładu – w meczu Legii z Valenciennes „Epin” kilka razy mógł zdobyć bramkę z najbliższej odległości. Dogodnych okazji zawodnik specjalnie nie wykorzystywał, koniecznie bowiem chciał założyć bramkarzowi siatkę). Mimo to Edmund Kowal był wielkim piłkarskim artystą. Jego widowiskowy styl gry z pewnością przypadłby do gustu współczesnym nastoletnim fanom futbolu. Pochodzący ze Śląska zawodnik niezaprzeczalnie zasłużył na uznanie i pamięć.
Jakoś nie kojarzę tego zawodnika może dlatego że
jestem z późniejszego pokolenia i mecze piłkarskie
w tv zacząłem oglądać w 1966 gdy w domu pojawił
się czarno - biały LAZURYT. Dla mnie pierwsze znane
nazwiska piłkarzy to Lubański Banaś Anczok
Szołtysik Deyna Brychczy Ćmikiewicz Gadocha. A z
opowiadań ojca słyszałem nazwiska Wodarz Cieślik
Pohl i chyba Szczepaniak czy jakoś tak który w 1938
grał jak równy z równym ze słynnym Leonidasem z
Brazylii który grał ponoć bez butów. Ale czy to
prawda czy bujna wyobraźnia mojego śp Ojca to już
nie wiem.
gjbk nckd fldmvp db xdkbkd j;lrf fvojrldk fprfh[d[rbf
f;lfpfnr dkkgf; cfknd fkjcnd dkcjgnb fn dfkfvuy
vicvkb cf vpvjdj mcmwitp
szkoda ze nie moglem zobaczyc go " w akcji" na
boisku
to ojciec mojej zony