Ferencvaros – najbardziej utytułowany węgierski klub piłkarski powraca do Ligi Mistrzów po 25 latach. Los nie jest dla nich łaskawy. Trafili do grupy z Barceloną, Juventusem i Dynamo Kijów. Chciałoby się powiedzieć: "jaka piękna katastrofa". Nie ma żadnych racjonalnych powodów, żeby wierzyć, że skończy się to inaczej niż czwartym miejscem. A jednak przygodę "Zielonych Orłów" ogląda się z niespotykaną przyjemnością. Dlaczego? Hajrá Fradi!
Drużyna z Budapesztu rozegrała dwa mecze w Lidze Mistrzów. Węgrzy przegrali na początek z Barceloną 1:5. W następnym spotkaniu, mimo że przegrywali 0:2, udało im się wyrwać remis 2:2 z Dynamo Kijów. Przed nimi wyjazdowe starcie z Juventusem, który mimo swoich demonów nie powinien dać „Fradi” żadnych szans na wygraną. Dlaczego więc warto śledzić przygodę Ferencvarosu w Lidze Mistrzów?
Bo to mądrze zarządzany klub
Najbardziej utytułowany węgierski klub wie, gdzie jest aktualnie jego miejsce. Nikt nie głosi w nim górnolotnych haseł „europejskie puchary albo śmierć”. Węgrzy po trudnych przeprawach rok temu awansowali do Ligi Europy, pokonując litewski Sūduva Marijampolé. Mimo silnej grupy z Espanyolem, CSKA i Łudogorcem przegrali tylko jeden mecz. Niestety tylko jeden też wygrali i zanotowali cztery remisy. Nie wystarczyło to na wyjście z grupy, ale wstydu swoim kibicom nie przynieśli.
W tym roku zadanie mieli dużo trudniejsze. Na ich drodze do Ligi Mistrzów stanęły drużyny pokroju Celticu Glasgow czy też Dynamo Zagrzeb. Węgrzy swoje mecze wygrali, a teraz cieszą się grą w „najlepszej lidze świata”. Większość małych klubów, którym udaje się ta sztuka, dopada w tym momencie gorączka zakupów. Tymczasem transfery Węgrów wyglądają na przemyślane uzupełnienia składu. Zamiast tabunu emerytowanych gwiazd na dorobku młodzi, perspektywiczni piłkarze pokroju Zubkowa. „Fradi” został też znany z Korony Kielce Adnan Kovacević. Obrońca znany z solidnej gry w ekstraklasie, wyciągnięty ze spadkowicza za darmo, teraz stanowi o sile węgierskie zespołu.
Bo „nie pękają na robocie”
Grasz w Lidze Mistrzów pierwszy raz od 25 lat i twój pierwszy mecz to wyjazd na Camp Nou. Niejeden klub przegrałby to spotkanie, zanim postawiłby nogę na katalońskiej ziemi. Podopieczni trenera Rebrowa dostali jednak jasny sygnał. Macie się sprawdzić, bawić grą i zobaczyć, do czego może dojść dzięki ciężkiej pracy. Ferencvaros swój mecz przegrał 1:5. Nie były to jednak baty, podczas których piłkarze stali i modlili się o jak najmniejszy wymiar kary. Cały czas atakowali, próbowali dochodzić do swoich sytuacji, przez co naszpikowana gwiazdami Barcelona miała więcej miejsca i mogła zdobywać kolejne bramki.
Kolejny mecz to już pokaz siły charakteru „Zielono-białych”. Po pierwszej połowie przegrywali z Dynamo Kijów 0:2 na własnym stadionie. Los był okrutny dla Węgrów. Mimo ich kolejnych ataków i budowanych akcji wystarczył błąd, zagranie w polu karnym ręką, po którym Ukraińcy dostali karnego. Druga bramka to kryminalne ustawienie linii defensywy, która pozwoliła złamać linię spalonego po dośrodkowaniu.
Ktoś, kto wyłączył mecz po tej połowie, mógł pomyśleć: „Ferencvaros? Ciekawostka i to z rodzaju tych nieciekawych”. Jednak nie. W drugiej połowie oglądaliśmy odmieniony zespół, który bez ustanku atakował, nie dając Dynamo nawet dojść do głosu. W ten sposób udało się w 90. minucie wyrównać na 2:2. Sędzia doliczył pięć minut czasu dodatkowego, w którym gdyby Somalia minimalnie celniej przymierzył, Węgrzy cieszyliby się z wygranej.
Bo są tam, gdzie my chcielibyśmy być
Od czterech sezonów nie mieliśmy drużyny w fazie grupowej Ligi Mistrzów. Nasza liga to produkt dużo bogatszy, dużo lepiej opakowany przez sponsorów i telewizję niż liga węgierska. Dlaczego więc nie Legia, a Ferencvaros gra w fazie grupowej Ligi Mistrzów?
Tutaj należy przyjrzeć się modelowi zarządzania klubem. Przecież samym składem kadrowym to polskie zespoły wydają się mocniejsze. W Fernecvaros mocno zainwestował węgierski rząd. Rozwijane są zarówno projekty akademii piłkarskiej, jak i pierwszej drużyny. Dla Węgrów ma to być drużyna eksportowa, której nie będzie wstyd wystawiać w Europie. Jak widać, model ten na swój sposób się sprawdza. Jedyne zagrożenie, jakie w nim widać, to to, że wraz ze zmianą władzy może zostać zakręcony kurek, którym do tej pory płyną pieniądze. Na razie jednak Węgrzy spełniają swój sen o Lidze Mistrzów. A dopóki on trwa, należy go śledzić, kibicować i wyciągać wnioski, które moglibyśmy przenieść na polskie podwórko.