„Farbowane lisy” w reprezentacji Polski


Polska w swojej piłkarskiej historii niejednokrotnie korzystała z usług naturalizowanych piłkarzy

6 kwietnia 2020 „Farbowane lisy” w reprezentacji Polski

"Farbowane lisy" – określenie, które obraża wielu zawodników, na dobre weszło w słownik piłkarski. Polska niejednokrotnie chcąc osiągnąć dobry wynik na turnieju, na który się zakwalifikowała, chętnie korzystała z usług piłkarzy, którzy z Polską nie mieli zbyt wiele wspólnego. "Biało-czerwoni" jednak nie są pierwsi i zapewne nie ostatni, którzy z tego korzystali. Mimo to swego czasu nie było końca dyskusji na temat tego, czy naturalizować bądź nie.


Udostępnij na Udostępnij na

Wszystko właściwie zaczęło się na początku wieku, gdy czarnoskóry napastnik Polonii Warszawa – Emmanuel Olisadebe, zaczął brylować na polskich boiskach, czym przykuł uwagę samego selekcjonera reprezentacji Polski, Jerzego Engela. Walcząca o przepustkę na mundial po 16 latach niebytu na tak dużym turnieju kadra narodowa dostała zastrzyk w postaci skutecznego napastnika.

Podobnych przypadków było jednak więcej i choć Polska nie jest pionierem w tej kwestii, to dyskusji na temat tego, czy to dobra droga czy nie, było wiele. Czas zatem przypomnieć, jak to wyglądało przed laty, czy naturalizowanie obcokrajowców w czymś pomogło i czemu obecnie brakuje podobnych przypadków.

Olisadebe – przewodnik do Korei i Japonii

Był rok 1997, kiedy do Polski przyjechał nigeryjski napastnik urodzony w Warri. Jednocześnie po przybyciu do Europy podpisał kontrakt z Polonią Warszawa. W tej jednak nie grał zbyt często, ponieważ w kadrze „Czarnych Koszul” było kilku innych zawodników, którzy wygrywali rywalizację o miejsce w ataku.

Pogodzony z rolą rezerwowego młody napastnik zacisnął zęby, co w kolejnych latach przyniosło skutek. W ostatnim swoim sezonie w barwach Polonii bardzo przyczynił się do wywalczenia mistrzowskiego tytułu, dzięki czemu wywalczył sobie nie tylko wyjazd do zagranicznego klubu, ale i także debiut w barwach narodowych.

To w głównej mierze dzięki relacjom ze swoim trenerem, Jerzym Engelem, „Oli” mógł zaliczyć ciekawą przygodę z polską reprezentacją, z którą wywalczył awans na World Cup 2002 w Korei i Japonii. Trudno też nie docenić wkładu, jaki wniósł w ten sukces. Wszak został z ośmioma trafieniami najlepszym strzelcem reprezentacji i wielką nadzieją.

Zaliczył również trafienie w ostatnim grupowym spotkaniu na turnieju, jednak po odpadnięciu Polski jego przygoda z kadrą już nie należała do tak kolorowych. W końcu selekcjonerzy przestali go powoływać.

Magia Brazylijczyka

Polską reprezentację swego czasu wzmocnił również Brazylijczyk, którego naturalizowano na potrzeby europejskiego turnieju rozgrywanego w Austrii i Szwajcarii. Były to o tyle ciekawe czasy, że polską ekipą narodową zajmował się wówczas pierwszy zagraniczny szkoleniowiec i to niezwykle utytułowany na arenie europejskiej, i nie tylko.

Leo Beenhakker miał za zadanie poprowadzić „Biało-czerwonych” do pierwszego w historii występu na mistrzostwach Europy. Ta sztuka zresztą, jak się później okazało, udała mu się. Holender stał się ogólnokrajowym bohaterem i swego rodzaju mędrcem, który uczył Polaków grać w piłkę nożną.

W tamtym okresie miała miejsce jednak również inna rzecz. Otóż po wywalczeniu awansu na Euro 2008 polskie obywatelstwo dostał zawodnik wcześniej niesprawdzany w reprezentacji – Roger Guerreiro. Brazylijczyk grający dla Legii Warszawa był z pewnością wyróżniającą się postacią w swoim klubie, jak i całej lidze. Miał udział w wywalczeniu mistrzostwa, jednak decyzja o jego powołaniu wywołała wiele dyskusji na temat przydatności tego gracza.

Skoro jednak Roger został powołany i wziął udział w mistrzostwach, musiał zderzyć się z wielkimi nadziejami swoich nowych kibiców. Zadania nie ułatwiał na pewno występ całej drużyny, która nie wygrała ani razu. Również niewiele pomógł gol, jaki zdobył sam Roger.

Francusko-niemiecki zaciąg

Jeszcze za czasów Leo Beenhakkera Polska zaryzykowała ze znanym sposobem wzmacniania kadry. W drugim przypadku, w czasie gdy selekcjonerem kadry był Holender, sytuacja była jednak zupełnie inna. Posiadający polskie korzenie Ludovic Obraniak był zdecydowanie wyróżniającym się zawodnikiem we francuskiej Ligue 1.

Wówczas myśląca o kolejnym turnieju drużyna była już w samych eliminacjach wzmocniona jednym z ciekawszych graczy. Zresztą swoje atuty nowy pomocnik szybko pokazał w swoim debiucie, gdy strzelił Grecji dwa gole, które przesądziły o wygranej.

Niestety nawet ze wsparciem tej klasy zawodnika Polska poległa już w samych eliminacjach. Dawanie szansy podobnym piłkarzom miało jednak miejsce również w niedalekiej przeszłości. Po objęciu kadry przez Franciszka Smudę dokonano takich wzmocnień niemal taśmowo, co natychmiast spotkało się z falą krytyki ze strony nie tylko kibiców, ale i ważnych postaci w historii polskiej piłki.

Wzmocniona Eugenem Polanskim, Sebastianem Boenischem, Damienem Pequisem czy nawet Adamem Matuszczykiem reprezentacja Polski rozpoczęła zmagania na mistrzostwach Europy na własnych stadionach. Uznany za totalną klęskę wynik sportowy tylko wzmocnił negatywne emocje wobec wymienionych zawodników, których przygoda skończyła się zaraz po zakończeniu turnieju.

Mogli zagrać

Podobnych przypadków graczy, którzy nie dostali nigdy szansy reprezentowania Polski, było jednak w historii zdecydowanie więcej. Choć na całym świecie taki stan rzeczy był normalny, to nad Wisłą długo nie decydowano się na takie zabiegi. W ten sposób postawiono szlaban przed Lukasem Podolskim czy Miroslavem Klose, którzy do dziś są dumą niemieckiej piłki.

Swojej szansy nie doczekał się także Tomasz Radzinski czy Michal Klukovski, obaj reprezentowali Kanadę, czy znacznie bardziej znani Paulo Dybala bądź Robert Aquafresca z Włoch oraz Laurent Koscielny broniący barw narodowych Francji. Każdy z nich mógł kiedyś zostać powołany do reprezentacji Polski.

Dziś mając, jakby nie patrzeć, nie najlepsze wspomnienia, bo związane z klęskami na turniejach, niechętnie stawia się na zawodników wychowanych poza Polską. Po części również niewiele się słyszy o piłkarzach, którzy staliby się wiodącymi zawodnikami reprezentacji, a nie tylko tzw. zapchajdziurami.

Dużo się również swgo czasu mówiło o Manuelu Arboledzie, dla którego Smuda był niczym Jerzy Engel dla Emmanuela Olisadebe. Choć urodzony w Kolumbii zawodnik dostał polskie obywatelstwo w normalnie przeprowadzonej procedurze, również nie otrzymał okazji zadebiutowania. Szukając na samych polskich boiskach podobnych przypadków, można wspomnieć choćby o Mauro Cantoro czy Sergio Batacie. Obaj zawodnicy w pewnym momencie byli także interesującą opcją, której nigdy potem nie zrealizowano.

Niewybitni, lecz solidni

Byli jednak też tacy piłkarze, którzy choć nie przyciągali aż takiej uwagi, radzili sobie w reprezentacji całkiem dobrze. Ostatnim przykładem jest zdecydowanie Thiago Cionek. Obrońca zapamiętany jako „żołnierz” selekcjonera Adama Nawałki mimo że nie brylował, był często bardzo ważnym ogniwem.

Dużym atutem w jego przypadku była oczywiście uniwersalność, ponieważ Cionek mógł grać akurat tam, gdzie brakowało z różnych względów jakiegoś podstawowego zawodnika i ze swoich obowiązków wywiązywał się na tyle udanie, że zaliczył dwa wielkie turnieje.

Mniejsze znaczenie miał z kolei Taras Romanczuk – naturalizowany Ukrainiec. Nie spotykał się on z takimi negatywnymi emocjami ze strony kibiców, był motorem napędowym białostockiej Jagiellonii i choć też nie zdołał jakoś bardziej zabłysnąć w kadrze Polski, to od razu trzeba zaznaczyć, że nie był ogłaszany zbawicielem polskiej reprezentacji jak wspominani wcześniej inni piłkarze.

Dodaj komentarz

Zapraszamy do kulturalnej dyskusji.

Najnowsze