Miejsca, które dla większości z nas wydają się abstrakcyjne, dla nich są zupełnie normalne. To, co my możemy zobaczyć jedynie na grafice Google, oni widują codziennie. Piłkarskich ambasadorów, którzy reprezentują nasz kraj, mamy w każdym zakątku świata. Arabia Saudyjska, Nowa Zelandia, Japonia... To jedne z tych państw, w których odnajdziemy piłkarzy z polskim paszportem. Wśród nich znajdziemy m.in. byłych mistrzów Polski czy dawnego bramkarza Ruchu Chorzów.
Kilku naszych rodaków to prawdziwe obieżyświaty. Nie mieli oporów, żeby zacząć grać w piłkę w miejscach, które z naszej perspektywy mogą sprawiać wrażenie egzotycznych. Poznajmy tych piłkarzy!
W kraju, w którym jest więcej owiec niż ludzi
Jeżeli mielibyśmy wyznaczyć jedną osobę, od której zależałaby przyszłość stosunków dyplomatycznych między Polską a Wyspami Owczymi, Łukasz Cieślewicz byłby poza wszelką konkurencją. Po raz pierwszy z tym krajem zetknął się w wieku 11 lat. Stało się tak za sprawą decyzji ojca, który przyjął ofertę gry w farerskiej ekstraklasie i z całą rodziną przeniósł się na Wyspy.
Po 20 latach z pełną odpowiedzialnością można powiedzieć, że Łukasz został legendą tamtejszej ligi. W barwach B36 Tórshavn zdobył trzy mistrzostwa kraju, puchar krajowy, a do tego tytuł najlepszego zawodnika sezonu. Sukcesów Łukasza nie może umniejszyć fakt, że kluby na Wyspach Owczych są półprofesjonalne, a zawodnicy oprócz treningów i meczów mają dodatkowe obowiązki. Organizacja ligi stoi na wysokim poziomie, a najlepsze drużyny regularnie występują w eliminacjach do Ligi Mistrzów i Ligi Europy. O tym, że Farerowie nie traktują piłki nożnej wyłącznie hobbystycznie, przekonała się m.in. kadra Czesława Michniewicza, która w dwóch eliminacyjnych meczach z Wyspami Owczymi zdobyła zaledwie dwa punkty.
Warto dodać, że wraz z Łukaszem Cieślewiczem w drużynie B36 Tórshavn występuje również inny Polak, Michał Przybylski. Co ciekawe, zaliczył on nawet krótki epizod w Widzewie Łódź, z którego jednak szybko odszedł, a swoją karierę postanowił kontynuować w klubie ze stolicy Wysp Owczych.
Śladami Frodo Bagginsa
Nowa Zelandia z pewnością w pierwszej kolejności nie kojarzy nam się z piłką nożną. Jeśli już ktoś utożsamia ją ze sportem, to raczej z rugby i krykietem. Przede wszystkim jednak myśląc o tej pięknej krainie, przed oczami mamy cudowne wyspy i malownicze krajobrazy. To właśnie tam nakręcono sceny do filmów „Władca Pierścieni” i „Hobbit”. Nie oznacza to jednak, że futbol w Nowej Zelandii traktowany jest mało poważnie. Wręcz przeciwnie. Poziom ligi, występujący w niej zawodnicy oraz zainteresowanie kibiców stoją na naprawdę dobrym poziomie.
W takich oto warunkach na kontynuacje kariery zdecydowało się dwóch polskich piłkarzy. Michał Kopczyński i Filip Kurto, bo o nich teraz mowa, od sezonu 2018/2019 występują w zespole Wellington Phoenix FC. Poziom ligi australijskiej według „Kopy” jest porównywalny do polskiej ekstraklasy. – Najważniejsze jest przygotowanie fizyczne. Nigdy tak nie dostałem w kość jak przez trzy miesiące treningów z Phoenix – mówił w wywiadzie dla „Super Expressu”. Na szacunek zasługuje na pewno fakt, że zarówno Michał, jak i Filip odgrywają ważną rolę w Wellington.
Obaj są podstawowymi zawodnikami i stanowią o sile swojego zespołu. Drobnej modyfikacji uległa boiskowa pozycja byłego legionisty, zamienił rolę defensywnego pomocnika na środkowego obrońcę. Michał Kopczyński jest znany sympatykom ekstraklasy. Od początku swojej kariery związany z Legią Warszawa, z którą pięć razy zdobył mistrzostwo Polski i wygrał trzy Puchary Polski. Ponadto może pochwalić się występem w sześciu meczach fazy grupowej Ligi Mistrzów, włączając w to pamiętny mecz zremisowany w Warszawie z Realem Madryt 3:3.
Filip Kurto do Nowej Zelandii przeniósł się z holenderskiej Rody. Po pechowej kontuzji kostki, której doznał w 2016 roku, rozegrał zaledwie 11 spotkań i przed startem sezonu 2018/2019 zdecydował się na zmianę klubu. Co ciekawe, Filip również ma za sobą występy w ekstraklasie. W barwach Wisły Kraków został mistrzem Polski w 2011 roku. Zupełnie inaczej niż w Rodzie ma się jego sytuacja w Wellington. Wywalczył tam miejsce w podstawowym składzie i jest pewnym punktem swojego zespołu. Kibice mogą cieszyć się jego wspaniałymi interwencjami, takimi jak na przykład ta:
🙌🙌🙌
Filip Kurto added to his impressive highlights reel this season, producing a superb stop to deny Thomas Kristensen.
Is Kurto the best goalkeeper in the @ALeague?
🎥 Fox Sports Football pic.twitter.com/n7KoahrJnt
— Isuzu UTE A-League (@aleaguemen) April 13, 2019
Prawdziwy obieżyświat
Nie wyobrażasz sobie pracy na etacie za biurkiem? Do tego kochasz podróżować, poznawać świat i chciałbyś za to otrzymywać godne wynagrodzenie? Nic prostszego! Wystarczy, że zostaniesz… piłkarzem. Tak przynajmniej zrobił Łukasz Gikiewicz. W ciągu siedmiu lat zagrał w siedmiu krajach dla aż jedenastu różnych klubów, a to wszystko w wieku zaledwie 31 lat. Gdy dodamy do tego wywalczenie sześciu trofeów i tytułu króla strzelców, naprawdę można być pod wrażeniem.
Napastnika z pewnością dobrze znają kibice Śląska Wrocław. Występował w tym klubie przez trzy sezony. Gdy odchodził w 2013 roku, mógł pochwalić się zdobyciem mistrzostwa Polski oraz superpucharu. Grą dla tak wielu klubów w egzotycznych krajach Łukasz „naraził” się na krytykę ze strony mediów. Często prześmiewczo nazywany był „turystą” lub zarzucano mu, że marnuje swój potencjał, wybierając grę w słabych ligach. Co o tym twierdzi sam zainteresowany?
– Ludzie mówią, że marnuję karierę – chociaż w moim przypadku to bardziej przygoda – a nie wiedzą, że oferty, które przyjmowałem, to były jedyne opcje, jakie w danej chwili miałem. Byłem bardzo bliski podpisania kontraktu z Astrą Giurgiu czy Dynamem Drezno, praktycznie byłem dogadany też w Izraelu, ale rozsypywało się to na ostatniej prostej. A wtedy nie masz wielkiego wyboru, bierzesz to, co ci pozostało – opowiadał Łukasz dla portalu Weszło.com.
Jak widać, nie wszystko jest takie łatwe, na jakie wygląda z zewnątrz. Trzeba jednak docenić postawę „Gikiego”, który zamiast narzekać na swój los, próbuje wycisnąć z życia wszystko, co najlepsze. Obecnie polski napastnik występuje w drugoligowym Hajer Club. Liga saudyjska może kojarzyć się z transferami byłych gwiazd światowego futbolu, którzy przechodzą tam u schyłku kariery, licząc na wysokie zarobki. Nie jest to jednak zgodne z prawdą. Nie dzieje się tak w dużej mierze przez obowiązujące tam restrykcyjne normy prawne. Dla przykładu kobiety możliwość wejścia na stadion uzyskały dopiero w 2018 roku, a za krytykę religii i poglądów grozi nawet kara śmierci. Trzeba zaznaczyć, że poziom rozgrywek stoi na dobrym poziomie. Przekonali się o tym chociażby Łukasz Szukała czy świetnie radzący sobie w barwach Al-Nasr Adrian Mierzejewski.
W Japonii nie tylko Krzysztof Gonciarz
Jeżeli dostalibyśmy pytanie, które brzmiałoby mniej więcej tak: „Wymień Polaka o imieniu Krzysztof, który kilka lat temu wyjechał do Japonii i mieszka tam do dzisiaj”, zakładam, że zdecydowana większość z nas odpowiedziałaby „Krzysztof Gonciarz”. Tworząc przez lata filmy z Kraju Kwitnącej Wiśni, sprawił, że niejako utożsamiamy go z tym miejscem. Czy wiecie jednak, że to pytanie ma przynajmniej dwie poprawne odpowiedzi? Możemy pochwalić się innym Krzysztofem, który co prawda nie dzięki filmom na YouTube, a za sprawą nieprzeciętnych umiejętności bramkarskich związał swoje życie z Japonią.
Mowa o Krzysztofie Kamińskim, który od 2015 roku gra dla Júbilo Iwata. Pomysł na opuszczenie Polski mógł wydawać się nieco zaskakujący, ponieważ w sezonie poprzedzającym transferem na Daleki Wschód Kamiński wystąpił w 19 meczach w barwach Ruchu Chorzów. Mimo wszystko z perspektywy czasu raczej nie żałuje tej decyzji, ponieważ obecnie rozgrywa dla japońskiego klubu już piąty sezon, pozostając podstawowym bramkarzem. Świetna postawa polskiego bramkarza została zauważona przez kibiców, którzy doceniają ciężką pracę i zaangażowanie, jakim wykazuje się nasz rodak. Dochodzi nawet do tego, że mieszkańcy miasta Iwata zaczepiają swojego ulubieńca na ulicy.
– Na spacerze podchodzą do mnie Japończycy, robią ze mną zdjęcia i zachowują się tak, jakby działo się coś niesamowitego. Zdarza się to dość często, czasem ich reakcja jest aż nienaturalna. Wciąż się do tego nie przyzwyczaiłem. Na pewno w Japonii jestem bardziej rozpoznawalny niż w Polsce – mówi Kamiński dla Sportowych Faktów. Co ciekawe, rozgrywki w J1 League skonstruowane są odmiennie niż w Europie. Rozpoczynają się w lutym, a kończą w grudniu. Liga japońska jest najszybciej rozwijającą się ligą w Azji. Poziom japońskiej ekstraklasy przekłada się także na wysoką frekwencję, która w ostatnim sezonie wynosiła średnio ponad 19 tysięcy osób na każdym meczu.
Podróże małe i duże
Połączenie największej pasji z zarabianiem dużych pieniędzy brzmi świetnie. Gdy dodamy do tego możliwość doświadczenia życia w kraju o odmiennej kulturze, robi się naprawdę ciekawie. Bardzo możliwe, że to właśnie tymi trzema czynnikami kierowali się polscy piłkarze, wyjeżdżając w nieznane. Podróże kształcą. W tym przypadku walor edukacyjny nie obejmuje wyłącznie naszych zawodników, ale także wszystkich kibiców. Dzięki ekspedycjom piłkarzy możemy dużo dowiedzieć się na temat chociażby poziomu rozgrywek w ligach, które nie przebijają się do naszego mainstreamu. Ma to zdecydowanie pozytywny wpływ na naszą ogólną wiedzę o futbolu i świecie.
Podjęcie decyzji o wyprowadzeniu się do kraju oddalonego o kilkanaście tysięcy kilometrów od Polski na pewno nie jest łatwe. Dla jednych to jedyna możliwość na kontynuowania kariery. Inni robią to po to, żeby przeżyć niezapomniane przygody, które na zawsze pozostaną w ich pamięci. Niezależnie od powodu należą się im nasze słowa uznania.