Edward Iordanescu zwolniony z Legii Warszawa!


Rumuński szkoleniowiec w piątkowe popołudnie został zwolniony z obowiązku pełnienia funkcji pierwszego trenera Legii Warszawa

1 listopada 2025 Edward Iordanescu zwolniony z Legii Warszawa!
Artur Kraszewski / PressFocus

142 dni - tyle czasu w roli pierwszego trenera Legii Warszawa przepracował Edward Iordanescu. Mimo że umowa Rumuna ze stołecznym klubem obowiązywała do końca sezonu 2026/27, obie strony doszły do porozumienia w sprawie jej przedwczesnego rozwiązania. Zapraszamy na podsumowanie tych, jakże obfitujących w kontent - choć niekoniecznie w treść sportową - niespełna pięciu miesięcy pracy Iordanescu w Warszawie.


Udostępnij na Udostępnij na

Co wiedziano przed jego przyjściem?

Na starcie trzeba jasno zaznaczyć: Legia doskonale wiedziała, po kogo sięga. Michał Żewłakow, zatrudniony m.in. po to, by znaleźć odpowiedniego trenera, miał czas od końca marca na przeanalizowanie sytuacji w klubie i stworzenie listy kandydatów. Problem w tym, że decyzja o zwolnieniu Gonçalo Feio zapadła dopiero pod sam koniec sezonu. A wtedy zamiast planowania zaczęło się szukanie wciąż bezrobotnego trenera.

Legia potrzebowała człowieka, który połączy grę na trzech frontach – ligowym, pucharowym i w europejskich eliminacjach. Zaskoczeniem był więc wybór Edwarda Iordanescu, który doświadczenie w piłce klubowej przed przyjazdem do Warszawy ograniczało się do kilku sezonów w Rumunii i zaledwie sześciu spotkań w rozgrywkach międzynarodowych (bilans: 1 zwycięstwo, 2 remisy, 3 porażki). Przez rok przed podjęciem pracy Rumun pozostawał bez klubu, po tym jak to rozstał się z reprezentacją Rumunii. Choć w ojczyźnie był bohaterem – w końcu wprowadził drużynę narodową do fazy pucharowej Mistrzostw Europy 2024 – to praca klubowa to zupełnie inna bajka.

Decyzja o jego zatrudnieniu miała symbolizować „nową erę profesjonalizmu”. W praktyce wyszedł klasyczny warszawski eksperyment: zagraniczny trener z CV, które na papierze wygląda nieźle. W Rumunii Iordanescu dał się jednak poznać jako perfekcjonista i chłodny analityk, ale też człowiek, który potrafi zamęczyć zespół swoim rygorem. I to właśnie ta cecha szybko dała o sobie znać przy Łazienkowskiej.

Dobry początek

Zaczęło się dobrze. Legia wygrała trzy pierwsze oficjalne mecze, a kibice mogli poczuć, że w Warszawie wreszcie ktoś przywraca porządek. Triumf w Superpucharze Polski nad Lechem (2:1 w Poznaniu) był dowodem, że Rumun potrafi przygotować zespół na jeden, konkretny mecz. Styl może nie był porywający, ale nikt na Łazienkowskiej nie oczekiwał tiki-taki – liczyło się to, żeby znów wygrywać.

W międzyczasie przyszły eliminacje Ligi Europy i dwumecz z kazachskim Aktobe. Legia nie uniknęła nerwów, ale ostatecznie zrobiła, co do niej należało. W rewanżu w Kazachstanie gola przypieczętowującego awans swojej drużyny w doliczonym czasie gry zdobył Juergen Elitim. Awans udało się wywalczyć, a kibice mogli odetchnąć z ulgą.

W lidze również zaczęło się obiecująco – od zwycięstwa z Koroną Kielce. Następnie przyszedł dwumecz z Banikiem Ostrawa w kolejnej rundzie eliminacji Ligi Europy. Legia trzykrotnie goniła w nim wynik, ale za każdym razem potrafiła to zrobić. Wynikowo wyglądało to dobrze, choć w grze zaczynało już coś zgrzytać. Ale kto by się wtedy tym przejmował – skoro drużyna wygrywa, to znaczy, że działa.

Blisko europejskiego blamażu

Upał na Cyprze, w teorii tylko formalność, w praktyce – piłkarska katastrofa. Legia pojechała do Larnaki z nadzieją, że po solidnym początku sezonu utrzyma rytm i spokojnie załatwi sprawę awansu. A przynajmniej nie skompromituję się i będzie w stanie odrobić potencjalny deficyt bramkowy w rewanżu w Warszawie. Skończyło się wynikiem 1:4, który bolał nawet bardziej niż sama gra. Bo o ile AEK Larnaka nie był drużyną nie do przejścia, o tyle piłkarze tej drużyny wyglądali, jakby grali w innej rzeczywistości – szybciej, dokładniej podając, a także dobrze wiedząc co chcą zrobić z piłką po jej otrzymaniu.

Rewanż w Warszawie miał być próbą odbudowy. I faktycznie – przez pierwsze pół godziny wyglądało to jak film o wielkim powrocie. Nsame trafił, Rajović dołożył swoje i na tablicy wyników widoczne było 2:0. Kibice znów zaczęli wierzyć, że cud na Łazienkowskiej jest możliwy. Problem w tym, że Legia to Legia – kiedy tylko robi się dobrze, zawsze znajdzie sposób, by wszystko popsuć. Po przerwie AEK złapał rytm, Legia znów się pogubiła, a gol Ivanovicia na 2:1 rozwiał wszelkie złudzenia. Mimo, że goście kończyli ten mecz w dziesiątkę Legia nie była już w stanie zdobyć żadnej bramki i przegrała w dwumeczu 3:5.

Po tej porażce Legia spadła do eliminacji Ligi Konferencji Europy, gdzie trafiła na Hibernian. I choć awans do fazy grupowej udało się wywalczyć, to styl był daleki od oczekiwań. W Szkocji „Wojskowi” wygrali co prawda 2:1. Rewanż w Warszawie też zaczęli od prowadzenia, ale ostatecznie dogrywkę – po świetnym pierwszym kwadransie drugiej połowy w wykonaniu Irlandczyków – musiał w doliczonym czasie gry zapewniać im Juergen Elitim. W samej dogrywce dał już o sobie znać Mileta Rajović, który wykorzystał zamieszanie w polu karnym i wbił piłkę do bramki rywali.

Poprawa wyników

Po wrześniowej przerwie reprezentacyjnej w Warszawie zapanował umiarkowany optymizm. W końcu – Legia nie przegrała żadnego z czterech ligowych spotkań. Brzmi dumnie, szczególnie gdy na rozkładzie są nie Termalica czy Piast, a Raków, Jagiellonia i Pogoń. Tyle że za tymi wynikami kryła się cała prawda o drużynie Iordanescu – potrafili nie przegrać, ale równie dobrze potrafili nie wygrać. Wszystko to przez swoje problemy ze skutecznością.

Zaczęło się od efektownego zwycięstwa – 4:1 z Radomiakiem, które na papierze wygląda imponująco, ale z rzeczywistością ma niewiele wspólnego. Radomiak zostawiał takie autostrady w defensywie, że nawet przeciętnie dysponowana Legia potrafiła to wykorzystać. Wystarczyło kilka dobrze rozegranych akcji, by wynik wyglądał jak pokaz mocy. Gdy jednak przyszło do poważniejszych testów – wszystko wróciło do normy. W Częstochowie Legia była lepsza, ale nie potrafiła zadać ciosu. Raków otrzymał za to kontrowersyjny rzut karny i zamiast zwycięstwa był remis, który zostawił więcej pytań niż odpowiedzi.

Cztery dni później na Łazienkowską przyjechała Jagiellonia. Niby dominacja, niby pressing, niby wszystko się zgadzało – poza skutecznością. Zamiast spokojnego zwycięstwa, kolejny remis. Dopiero mecz z Pogonią Szczecin pozwolił odetchnąć. Rajović wykorzystał rzut karny, Legia wygrała 1:0, a Iordanescu mógł stwierdzić, że Legia zmierza w dobrym kierunku. Problem w tym, że ten kierunek prowadził raczej w stronę stagnacji niż progresu. Wyniki się zgadzały, ale styl? Cóż, stylu wciąż nie dostarczono.

Ostatnie tygodnie totalnej agonii

Październik był dla Edwarda Iordanescu miesiącem, w którym wszystko zaczęło się sypać w oczach. Legia traciła punkty, styl, a przede wszystkim – sens. Rumun wyglądał na człowieka, który przestał panować nad własnym projektem. Zaczęło się od Ligi Konferencji Europy i meczu z Samsunsporem (0:1), w którym Iordanescu dokonał aż dziesięciu zmian w wyjściowym składzie. Na konferencji pomeczowej Rumun tłumaczył, że chciał „oszczędzić zawodników na Górnika Zabrze”. Problem w tym, że ten plan obrócił się w żart – bo mecz z Górnikiem Legia też przegrała. I to w stylu, który przypominał bardziej rozbitą drużynę z końcówki sezonu, niż zespół aspirujący do walki o mistrzostwo Polski.

W tamtym momencie jasnym stał się fakt, że w tej drużynie coś pękło. Rotacje, głupie wymówki, jak ta o zmęczeniu. Zamiast reakcji, kolejne błędy. Zamiast energii, coraz większa frustracja. Kibice przestali wierzyć, piłkarze zaczęli grać bez przekonania, a na konferencjach prasowych Iordanescu brzmiał, jakby sam starał się przekonać zarząd do jego zwolnienia. Tutaj warto nadmienić fakt odrzuconej dymisji jakiej chciał poddać się Rumun. Władze klubu ze stolicy na coś takiego jednak nie pozwoliły.

Kulminacją była seria meczów, po których nawet zarząd nie miał już złudzeń. Jedyne zwycięstwo w tym miesiącu było wynikiem dwóch kapitalnych trafień Rafała Augustyniaka. A w starciu Pucharu Polski z Pogonią Szczecin przyszła kolejna porażka. Kolejny mecz pełen niewykorzystanych sytuacji, zmarnowanych szans i piłkarskiego frajerstwa.

Wieczne narzekanie i słaba rotacja

Jednym z największych zarzutów kierowanych przez kibiców Legii w stronę Iordanescu była fatalna rotacja składem. Najlepszym tego przykładem są dwaj młodzi piłkarze – Wojciech Urbański i Jakub Żewłakow. 20-letni pomocnik był najjaśniejszym punktem Legii w przegranym przy Łazienkowskiej 0:1 meczu z Samsunsporem. Nic więc dziwnego, że kibice po takim występie liczyli na kolejne jego minuty w Zabrzu. Inny plan miał na niego jednak Iordanescu, który poza daniem mu 59 minut w starciu z Szachtarem Donieck w ramach Ligi Konferencji Europy, skorzystał z niego tylko raz – w meczu z Zagłębiem Lubin, gdzie Urbański pojawił się na boisku zaledwie na kilka minut. Resztę spotkań przesiedział na ławce. Podobny los podzielił Jakub Żewłakow, który po dobrej zmianie z Samsunsporem otrzymał jedynie jedną szansę od swojego trenera – także w starciu z Szachtarem.

Rumuński trener nie pomagał sobie również wypowiedziami podczas konferencji prasowych. Iordanescu niejednokrotnie odwoływał się do tematu zmęczenia, obciążeń, przeciążenia, kalendarza czy „czerwonych markerów zmęczeniowych”. Kibice odbierali to jak permanentne szukanie alibi, często jeszcze przed wyjściem na boisko. W taki sposób rumuński szkoleniowiec zamiast tonować nastroje – pogłębiał frustrację, bo nie łączyło się to ani ze spójnością jego decyzji kadrowych, ani z realną szansą, jaką dostawali młodzi. Napięcie pomiędzy jego słowami a czynami było zbyt widoczne, a zwolnienie z czasem okazało się czymś nieuniknionym. Pytanie brzmiało tylko – kiedy to wreszcie nastąpi?

Spóźnione transfery

Na obronę trenera Edwarda Iordanescu można oczywiście przywołać problem z budową kadry. Rumuński szkoleniowiec większość wzmocnień otrzymał dopiero pod koniec okienka, gdy drużyna miała już za sobą pierwsze mecze ligowe i europejskie. Pomijając transfery Kacpra Urbańskiego i Kamila Piątkowskiego – które w innych warunkach byłyby zapewne niemożliwe do zrealizowania – odejścia Maxiego Oyedele i Jakuba Zielińskiego miały umożliwić Legii wykonanie kilku ruchów na rynku nie co wcześniej. Rzeczywistość okazała się jednak zupełnie inna. „Wojskowi” przed startem sezonu przeprowadzili zaledwie trzy transfery: poza przepłaconym, choć głośnym Miletą Rajoviciem, do zespołu trafili Arkadiusz Reca (wcześniej odrzucony przez Lecha) oraz Petar Stojanović – doświadczony reprezentant Słowenii z 61 występami w Serie A.

Dopiero w drugiej połowie sierpnia do Warszawy napłynęła kolejna fala zawodników. Wśród nich znaleźli się reprezentanci Polski – Kamil Piątkowski i Damian Szymański. Ich przyjście odbiło się szerokim echem nie tylko w kraju, zwłaszcza że o zakontraktowanie Piątkowskiego zabiegały również kluby z LaLigi. Te jednak, z uwagi na finansowe ograniczenia ligi, nie były w stanie sfinalizować jego transferu. Na ostatniej prostej przed zgłoszeniem drużyny do europejskich pucharów Legia dokonała jeszcze kilku ciekawych wzmocnień. Zasilili ją Noah Weißhaupt i Kacper Urbański. Wypożyczenie niemieckiego skrzydłowego było efektem relacji Frediego Bobicia, który wykorzystał swoje kontakty na rynku niemieckim. Z kolei transfer Urbańskiego budził pewne kontrowersje – według doniesień to Michał Żewłakow nalegał na jego sprowadzenie, mimo że Iordanescu miał wątpliwości, chcąc dać szansę zawodnikom, którzy wcześniej wywalczyli awans do europejskich pucharów.

W natłoku nowych nazwisk nie można pominąć jeszcze Henrique Arreiola, Ermala Krasniqiego oraz Antonio Colaka – tego ostatniego Legia „podebrała” Górnikowi Zabrze dosłownie na ostatniej prostej. Wszystkie te transfery mogły wyglądać nieźle na papierze, ale ich wspólnym mianownikiem było jedno: dokonano ich za późno. Gdy drużyna potrzebowała świeżej krwi, w Warszawie dopiero otwierano okno.

Czy Michał Żewłakow to dobry dyrektor sportowy? 

To pytanie, które w ostatnich tygodniach coraz częściej przewija się w rozmowach kibiców polskiej piłki. Michał Żewłakow wrócił na Łazienkowską jako człowiek, który miał wreszcie uporządkować bałagan po Gonçalo Feio, a przede wszystkim – stworzyć sportowy projekt z prawdziwego zdarzenia. W teorii miał być gwarancją doświadczenia i stabilności. W praktyce – jak na razie – bardziej przypomina strażaka, który zamiast gasić pożar, sam niechcący dokłada drewna do ognia. Jego najważniejsza decyzja, czyli wybór Edwarda Iordanescu, okazała się kompletnym niewypałem.

Nie był to zresztą pierwszy przypadek, kiedy Żewłakow pomylił się przy obsadzie kluczowego stanowiska. W swojej wcześniejszej kadencji w Legii również odpowiadał za kilka nietrafionych ruchów personalnych – ściągnięcie Besnika Hasiego było jednym z nich. To co prawda trener, który wprowadził Legię do Ligi Mistrzów, ale jego średnia punktu na mecz wynosiła 1,17, a pracę w Warszawie stracił po niespełna trzech miesiącach.

Żewłakowowi trzeba jednak oddać jedno – potrafi korzystać z relacji i ściągać zawodników, których w polskiej lidze normalnie byśmy nie zobaczyli. Transfery Piątkowskiego, Szymańskiego czy Weisshaupta to efekt jego pracy i kontaktów, podobnie jak współpraca z Fredim Bobiciem. Problem w tym, że dobre nazwiska nie wystarczą, jeśli nie ma do nich odpowiedniego planu i trenera, który potrafi je wykorzystać. Na razie więc Michał Żewłakow nie wygląda na człowieka, który ma wizję – raczej na kogoś, kto wciąż jej szuka. A Legia, jak to Legia, w tym czasie dalej stoi w miejscu, oglądając plecy Jagiellonii czy Górnika.

Co teraz?

Jak to zwykle bywa, gdy trener balansuje już na krawędzi zwolnienia, media zaczynają gorączkowe polowanie na jego potencjalnych następców. W przypadku Legii nie mogło być inaczej. To w końcu najbardziej medialny klub w Polsce. W pewnym momencie wydawało się, że kandydatem numer jeden jest Aleksandar Vuković. „Vuko” zna ten klub od podszewki, ale też wie, jak to jest gasić pożary, których sam nie wywołał. Nic, więc dziwnego, że dziś nie pali mu się do roli strażaka – tym bardziej, że niedawno odwiedził Chiny, gdzie kilka zespołów z Super Ligi rozważa jego zatrudnienie. Tamtejszy sezon kończy się 22 listopada, więc dopiero po tej dacie Vuković spodziewa się ofert.

Alternatywą, w przypadku niepowodzenia rozmów z Serbem, miał być Robert Kolendowicz. Były trener Pogoni Szczecin od lat zbiera dobre opinie w środowisku. Problem w tym, że nie on jest dziś głównym faworytem. Z najnowszych informacji wynika, że coraz bardziej realne staje się zatrudnienie Nenada Bjelicy – trenera z dużo lepszym CV i doświadczeniem w poważnej piłce. Chorwat prowadził już Dinamo Zagrzeb, Union Berlin, Spezię Calcio, a polskim kibicom najbardziej kojarzy się oczywiście z Lechem Poznań. Do Warszawy mógłby trafić dzięki kontaktom menedżerskim tej samej grupy, z którą współpracuje Fredi Bobić.

A co z samym Edwardem Iordanescu? W jego przypadku przyszłość maluje się w jaśniejszych barwach niż ostatnie tygodnie w Warszawie. W Rumunii wciąż ma bardzo mocną pozycję, a lokalne media już łączą go z powrotem na stanowisko selekcjonera reprezentacji. I w sumie trudno się dziwić – to tam osiągnął największy sukces w swojej karierze, wyprowadzając kadrę z grupy na Mistrzostwach Europy. Może więc faktycznie tak miało być – klubowa piłka nie jest dla niego, a reprezentacja Rumunii to jego naturalne środowisko. Bo jak pokazała przygoda w Legii, Warszawa to nie miejsce dla ludzi, którzy dopiero uczą się pływać.

Dodaj komentarz

Zapraszamy do kulturalnej dyskusji.

Najnowsze