Eduardo. Brazylijska telenowela z happy-endem?


Sławny stał się głównie przez swoje nieszczęście. Przez złamanie nogi, które wyeliminowało go z gry na ponad rok i które eliminuje go nadal, bowiem mimo powrotu na boisko, Brazylijczyk z chorwackim paszportem, nadal odczuwa skutki swojego urazu. Pytanie brzmi: czy Eduardo da Silva zagra jeszcze kiedyś na poziomie, dającym mu miejsce w składzie Arsenalu?


Udostępnij na Udostępnij na

Jego przejście do drużyny „Kanonierów” można scharakteryzować poprzez przytoczenie biblijnego cytatu: „Góra nie przyszła do Mahometa, więc Mahomet przyszedł do góry”. W sezonie 2006/2007 w eliminacjach do Ligi Mistrzów Arsenal trafił na Dinamo Zagrzeb, które oczywiście w dwumeczu rozgromił 5:2. Nieistotny jest jednak wynik, a gra Eduardo, który wtedy strzelił bramkę na nowo-powstałym Emirates Stadium, bądź jak kto woli – Ashburton Grove.

Już po minie i wypowiedziach Arsene’a Wengera można było stwierdzić, że coś jest na rzeczy. Tym bardziej, że świeżo upieczony reprezentant Chorwacji z każdym rokiem grał coraz lepiej, a właśnie wspomniany sezon zakończył z 34. bramkami na koncie w 32 spotkaniach, co do dzisiaj jest rekordem tamtejszej ligi.

Pod angielską górkę

To wystarczyło, aby francuski manager ściągnął go do drużyny, widząc w nim może nie następcę Thierry’ego Henry’ego, ale jego wartościowe zastąpienie. Kosztował w przybliżeniu 8 milionów funtów, nie licząc dodatkowych gratyfikacji po rozegraniu uzgodnionej w kontrakcie liczby spotkań w nowym klubie. Już na wstępie pojawiły się problemy z pozwoleniem na pracę w Anglii, bowiem Chorwacja nie jest członkiem Unii Europejskiej. Apelacja przyniosła jednak pożądany skutek i zawodnik mógł rozpocząć grę w Premier League.

Okres aklimatyzacji Eduardo na Wyspach Brytyjskich trwał przez pierwsze pół sezonu, niestety kontuzja nie pozwoliła rozwinąć mu skrzydeł, ale o tym za chwilę. Do świąt Bożego Narodzenia da Silva był raczej zawodnikiem drugiego planu, choć niezwykle utalentowanym. Nie grał w pierwszym składzie Arsenalu w Premiership, ale wykorzystywał dosłownie każdą okazję gry, jaką dawał mu Arsene Wegner w innych rozgrywkach.

Tak też w Lidze Mistrzów trafił trzykrotnie, przeciwko hiszpańskiej Sevilli (w obu meczach) i czeskiej Sparcie. W Carling Cup dołożył kolejne trafienia przeciwko Sheffield i Blackburn Rovers.

Okazja do regularnej gry pojawiła się pod koniec roku wraz z kontuzją Robina van Persiego. I wykorzystał ją znakomicie robiąc to, czego od niego oczekiwał Wegner: oprócz strzelania goli, jak w spotkaniach z Evertonem i West Hamem stwarzał wielokrotnie sytuację partnerom, z czego najlepiej zdaje sobie sprawę Nicklas Bendtner.
Ogólnie styczeń dla Eduardo był momentem przełomowym, zdobył trzy bramki, miał dwie asysty i wypracował rzut karny. Im dalej – tym lepiej, kiedy to popisał się kapitalnym uderzeniem w meczu przeciwko Manchesterowi City.

I kiedy Brazylijczyk z chorwackim paszportem przykuł uwagę całego piłkarskiego świata, stało się coś, co nigdy nie powinno mieć miejsca, a co w futbolu jest często wyrokiem bez możliwości odwołania…

O tragedii… ale po raz ostatni!

Datę 23 lutego 2008 roku przytaczam nie bez powodów. Chcę tym podkreślić, iż tragedia zawodnika rozpoczęła się właśnie wtedy, kiedy zaczynał grać na najwyższym poziomie, kiedy całkowicie zrozumiał filozofię gry Arsenalu i kiedy pobijał strzeleckie rekordy w reprezentacji Chorwacji, prowadząc ją do udziału w Mistrzostwach Europy i to z pierwszego miejsca w grupie, eliminując po drodze Anglię.

Złamania zdarzają się w piłce nożnej, choć nie są na porządku dziennym. Zawsze określa się to mianem tragedii, bo często tym właśnie są, przynajmniej dla piłkarza. I nie przejmowałbym się tym w taki sposób jak teraz, gdyby Eduardo był zawodnikiem przeciętnym, gdyby siedział na ławce rezerwowych bez większych perspektyw. Ale on właśnie wtedy, zimą i z początkiem 2008 roku zaczynał wojować Premier League swoją typowo brazylijską techniką połączoną z europejską wiedzą o taktyce, którą zdążył zgłębić grając już w Chorwacji. I kiedy wszystkie jego marzenia zaczynały się spełniać, na scenę musiał wejść Martin Taylor. Zwykły angielski wyrobnik, grający w słabym klubie, którego jedynym atrybutem jest waleczność. Idiotyczna waleczność.

Naprawdę nie chcę nikogo namawiać do ponownego oglądania tej sceny, bo do najmilszych z pewnością nie należy. Ale wystarczy zanalizować zachowanie Taylora, by zobaczyć, że on doskonale wiedział co się stanie. To nie było typowe, ostre wejście na granicy faulu, których w lidze angielskiej jest przecież od groma. To był atak, a nawet zbrodnia na nogi Eduardo, która mogła zakończyć się tylko i wyłącznie kontuzją. A zakończyła się dużo gorzej, bowiem naprawdę ciężkim urazem, jakim okazało się być otwarte złamanie stawu skokowego i zerwania w nim wszystkich więzadeł! Kto gra w piłkę nożną musi wiedzieć, że już zwykłe naciągnięcie czy naderwanie więzadeł jest problematyczne, a co dopiero ich całkowita utrata…

Po zdarzeniu z ósmej minuty, boisko opuścił nieprzytomny z maską tlenową na twarzy, co nie powinno nikogo dziwić przy takiej dawce bólu. A Taylor? Czerwona kartka i zawieszenie na bodajże trzy mecze. Czasami żałuję, iż FIFA nie przeforsowała swojego lekko szalonego pomysłu, aby zawodnik faulujący pauzował dokładnie tyle samo czasu ile zawodnik kontuzjowany.

Eduardo szybko został przewieziony do szpitala Selly Oak razem z Gilberto Silvą, który pełnił rolę tłumacza w rozmowach ze sztabem medycznym. Telewizja „Sky Sports”, transmitująca wtedy mecz, nie zdecydowała się nawet na powtórkę incydentu, ze względu na makabryczność sceny.

Emocje nie opadły. Szczerze, to po tamtym zdarzeniu nigdy nie widziałem Arsene’a Wengera w takiej złości jak wtedy, gdy domagał się dożywotniego zawieszenia dla Taylora. A przecież dawny Wenger zawsze zachowywał kamienną twarz. Dopiero w tym sezonie się to zmieniło, co jest efektem często pechowych porażek i remisów jego drużyny.

W obronie Taylora, co oczywiste, stanęli jego koledzy z drużyny twierdząc, że nigdy nie zrobiłby czegoś takiego celowo. Winowajca (tak, oceniam w tym artykule Martina Taylora jako sprawcę i winowajcę) rzekomo udał się do szpitala by przeprosić zawodnika, ale nikt go nigdy tam nie widział, a Eduardo nie pamięta tego zdarzenia:

– Dostałem 25 tysięcy maili, ale nigdy przeprosin od niego. Nigdy po kontuzji go nie spotkałem – powiedział niedawno zawodnik.

Ale wrócił. Co dalej?

Przez następny rok co jakiś czas w prasie pojawiały się informacje o przebiegu leczenia zawodnika, jednak konkretne daty powrotu nigdy nie były podane. Chorwacja zdążyła zagrać na Euro bez niego, eliminując po drodze Polskę, ale nie grając niczego wielkiego. Nie chcę napisać, że z Eduardo w składzie drużyna Bilica miałaby szansę na triumf na boiskach Austrii i Szwajcarii, ale z pewnością poradziłaby sobie z reprezentacją Trucji. A Arsenal zdążył rozpocząć nowy sezon z nowym nadziejami, które również szybko zostały rozwiane przez passę dziwnych porażek i remisów.

Eduardo da Silva przypomniał o sobie 16 grudnia ubiegłego roku pojawiając się w meczu rezerw. Do pierwszej drużyny wrócił równo miesiąc później na mecz Pucharu Anglii z Cardiff. I cóż to był za powrót! Dwie bramki i owacja na stojąco. – To był najlepszy dzień w moim życiu – przyznał potem. Niestety nabawił się także kolejnego urazu, eliminującego go z gry na trzy tygodnie. Bez wątpienia jest to efekt osłabienia mięśni, które odzwyczaiły się od wysiłku na takim poziomie.

Kiedy jednak wrócił do składu na kolejny mecz FA Cup z Burnley w piątej rundzie, popisał się przepięknym uderzeniem z lewej nogi, które wraz z trafieniami Veli i Eboue były okrasą spotkania, które Wenger określił mianem „jednego z najlepszych w tym sezonie”. A Eduardo doznał kolejnej kontuzji…

Warto się zastanowić nad przyszłością Brazylijczyka z chorwackim paszportem. Jego losy zmieniają się niczym w kalejdoskopie. Co najgorsze, nie jest to efekt jego błędów, tylko jego życiowego nieszczęścia. Choć sam przyznaje, że nie ma strachu przed grą, pewna blokada z pewnością w jego głowie pozostanie (vide: przypadek Petra Cecha). Zanim odbuduje utracone mięśnie, zanim wejdzie w rytm meczowy to z pewnością skończy się sezon. W formie już jest, nie zapomniał jak strzela się bramki, ale naprawdę nie mogę sobie przypomnieć, by któremuś zawodnikowi udało się ugrać coś wielkiego po tak ciężkiej kontuzji. A przypadek Djibrila Cisse z Liverpoolu pokazał także, że po takim urazie kości pozostają po prostu kruche i podatne na powtórne złamania.

Życzę mu powrotu z całego serca, bowiem mimo tego, że ma już 25 lat, tak naprawdę nie zaczął jeszcze grać w piłkę na najwyższym poziomie. Ale oby miał okazję robić to już do końca kariery.

Komentarze
~piecyk (gość) - 15 lat temu

"I kiedy wszystkie jego marzenia zaczynały się
spełniać, na scenę musiał wejść Martin Taylor. Zwykły
angielski wyrobnik, grający w słabym klubie, którego
jedynym atrybutem jest waleczność. Idiotyczna
waleczność."XXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXX
XXXXXXXXXXX

Idiotyczny to jest ten fragment. Martin Taylor to
może nie jest wirtuoz, ale solidny zawodnik, od
którego jest przynajmniej 50 ostrzejszych piłkarzy na
Wyspach. Nawet Wenger, który początkowo domagał się
dożywotniej dyskwalifikacji, później stwierdził, że
to byłoby grubą przesadą. Największy pech w tamtym
momencie polegał na tym, że Dudu miał nogę mocną
wbitą w ziemię, przez co zamiast podskoczyć mu do
góry, została w ziemi i stąd taka kontuzja.
XXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXX

Winowajca (tak, oceniam w tym artykule Martina
Taylora jako sprawcę i winowajcę) rzekomo udał się do
szpitala by przeprosić zawodnika, ale nikt go nigdy
tam nie widział, a Eduardo nie pamięta tego
zdarzenia:
XXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXX
Kolejny błąd. Taylor był w szpitalu, ale wówczas
Eduardo był w śpiączce. Później z kolei przez
pracownika Arsenalu życzył mu szybkiego powrotu do
zdrowia, listy bodaj też wysyłał
XXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXx

Dalej nie czytam szkoda czasu. Pozdro

Odpowiedz
~klm (gość) - 15 lat temu

Art robiacy z Taylora zbrodniarza...Bardzo
tendencyjny...Takich wejsc w Lidze Angielskiej jest
dziesiatki tylko pech chcial(jak zauwazym moj
przedmowca) ze Eduardo obciazyl wlasnie zatakowana
stope...Zeby grac w najlepszej lidze swiata nie tylko
trzeba byc twardy i miec wielkie umiejestnosc ale
musi pilkarz potrafic zachowac sie w takich wlasnie
sytuacjach...Gdyby podniosl noge to skonczylo by sie
na stluczeniu...

Odpowiedz
~Grzesiek_078 (gość) - 15 lat temu

Wiesz co mówisz? Przecież on został brutalnie
sfaulowany, na pewno było to celowe wejście. Jak dla
mnie to M. Taylor powinien pauzować tyle, ile nie
mógł grać Eduardo. Nie szukajmy wymówki, że
Premiership to liga dla twardych...

Odpowiedz
Dodaj komentarz

Zapraszamy do kulturalnej dyskusji.

Najnowsze