Ostatnia kolejka pokazała, jak różne bywają podejścia trenerów do problemu proporcji między atakiem a obroną. Javier Clemente i Pepe Mel zaprezentowali dwa skrajnie różne systemy. I wygrał ten, który przegrał.
Javier Clemente to jeden z tych trenerów, którzy wzbudzają emocje samym faktem, że żyją. Hiszpan ma w ojczyźnie wyrobioną markę. Bardzo dziwną markę. Uchodzi za świetnego eksperta, człowieka rozumiejącego futbol jak mało kto. Wszyscy znają go jako bardzo ciężko pracującego profesjonalistę, który na konferencjach prasowych daje takie przedstawienie, że Mourinho to przy nim introwertyczny, chorobliwie wstydliwy sześciolatek. Clemente twierdzi, że Guardiola to marny trener, Ronaldo to marny piłkarz, Real i Barcelona to drużyny przeciętne, a prawdziwe perełki to grają w trzeciej lidze. Javier to też trener, który ma problem z utrzymywaniem drużyn w Primera Division. Bardzo gładko idzie mu spadanie do Segunda. Jego dwie ostatnie przygody z La Liga kończyły się właśnie spadkami. Clemente to taki ekscentryczny mędrzec. Chodzi sobie po świecie, tu komuś doradzi, tu komuś dowali. Jeśli się potknie, to zaraz wstaje, otrzepuje się i zapomina o sprawie. Jest zbyt doświadczony, by się przejmować.
Bask jest prawdopodobnie najbardziej defensywnie nastawionym trenerem w czołowych ligach Europy. Dla niego liczą się trzy punkty, a wygrana 1:0 jest dokładnie tak samo wartościowa jak wygrana 8:0. Pierwszy pokaz owego defensywnego usposobienia mieliśmy okazję obejrzeć niedawno na Camp Nou. Sporting przyjechał, wybiegł na boisko i ustawił się w wizjonerskiej formacji 1-10-0-0. Skończyło się na całkiem godnym 3:1 dla Barcelony, ale obraz, jaki pozostawili po sobie goście z Gijonu, był przerażający. Jeszcze chyba nigdy nikt nie grał tak defensywnie przeciwko „Dumie Katalonii”. To nie był autobus w polu karnym. To był Stalingrad, okopy nad Marną, gruzy Warszawy. To był nowy wymiar tego, co fani Barcelony zwykli nazywać antyfutbolem.
Mogłoby się wydawać, że mecz z Katalończykami to jednak inna para kaloszy, poziom trudności jest przecież wywindowany do granic. Nic z tych rzeczy. Clemente tę samą ultradefensywną taktykę zastosował w ostatnim meczu z Sevillą. Przyniosła ona efekt, bo Sporting wygrał. Oczywiście 1:0. Oglądając to spotkanie, trudno było ukryć lekki niesmak. Coś jest nie tak, jeśli zawodnikiem gospodarzy najczęściej mającym piłkę przy nodze, jest bramkarz, Juan Pablo. Gdybyśmy przygotowali listę zawodników z największą liczbą podań, w pierwszej trzynastce znalazłoby się miejsce tylko dla jednego gracza Gijonu. Po meczu Michel mówił, że to było dziwne starcie. Jedna akcja rywali i koniec. Clemente stwierdził z kolei, że mecz był fantastyczny, ale jednocześnie okropny
Dokładnym przeciwieństwem Baska jest madrytczyk Pepe Mel. Trener Betisu trzy razy grał w tym sezonie z Realem i Barceloną. Jego piłkarze przegrali wszystkie mecze, ale strzelili przy okazji aż pięć goli. Zarówno na Camp Nou, jak i na Santiago Bernabeu „Los Beticos” byli odważni do szaleństwa. Bez cienia strachu walczyli jak równy z równym z gigantami futbolowego świata. Po każdym ze spotkań trenerzy rywala wygłaszali peany na cześć Mela. Mourinho powiedział po ostatnim starciu, że Pepe to fantastyczny człowiek z doskonałą filozofią prowadzenia drużyny. I właśnie chyba ta filozofia walki z podniesioną przyłbicą ratuje wychowanka „Los Blancos”. Wyniki są marne, drużynie czegoś brakuje, ale nikt, przynajmniej na razie, nie zwolni faceta, który ma jaja wyjść z jednym defensywnym pomocnikiem na mecz z Realem.
Gdybyśmy zapytali Clemente, co sądzi o Melu, Bask powiedziałby pewnie, że trener Betisu jest idiotą, który nie wie, o co chodzi w piłce nożnej. Gdybyśmy zapytali Pepego o zdanie na temat Javiera, pewnie by się uśmiechnął i wyrecytował z pamięci długą listę zasług urodzonego w Barakaldo szkoleniowca. Różnica mentalności.
Piękny artykuł. rzecz jasna moje poparcie dostaje
pepe mel.bo lubię facetów z jajami i rozumie na
czym tak naprawdę polega futbol.a clemente to
zwyczajnie marny trenerzyna.