W Liverpoolu po nim płakali, w Londynie kręcili z niedowierzaniem głowami, w Mediolanie go nie chcieli, dopiero powrót na stare śmieci sprawił, że Fernando Torres postanowił przypomnieć kilku niedowiarkom, że nie należy jeszcze na nim stawiać krzyżyka. A zrobił to w najodpowiedniejszym do tego momencie – kiedy jego Atletico wciąż bije się o mistrzostwo, a każdy powoli już zaczyna myśleć o nadchodzącym Euro.
Lato 2007 roku, Fernando Torres opuszcza rodzinny Madryt, by za 30 milionów euro udać się do Liverpoolu. Na Calderon wyrabia sobie nazwisko – sześć lat gry, prawie setka goli, występy z opaską kapitańską na ramieniu już w wieku 21 lat. Przed odejściem do Anglii wysyła jednak deklarację do kibiców: jeszcze tu wrócę. Po ośmiu latach dotrzymuje obietnicy.
Do Madrytu wracał cień tamtego Torresa, zepchniętego na boczny tor w Chelsea, kompletnie podłamanego na San Siro, ale wracał do domu. Jeśli gdzieś miał odzyskać formę, to tylko tu, pod okiem Simeone. „Cholo” w niego wierzył, podobnie jak 45 tysięcy (!) kibiców podczas prezentacji na Calderon i miliony fanów „Atleti” na całym świecie.
Iluż wtedy było sceptyków, ile głosów, że to już koniec „El Nino”, że powinien wybrać bardziej korzystne finansowo kierunki, przejść na piłkarską emeryturę. Złośliwi drwili z filmiku, kiedy na pierwszym treningu po powrocie nie mógł trafić z główki do hokejowej bramki. Historia futbolu nie miała w planach opcji odrodzenia Hiszpana.
Jakże przewrotny bywa futbol w takich sytuacjach. Dziesięć dni po powrocie Fernando mecz rewanżowy Pucharu Króla na Santiago Bernabeu, Derbi Madrileno największego kalibru. Torres trafia dwukrotnie, Atletico remisuje 2:2 i przechodzi dalej, a Hiszpan wysyła jasny sygnał: jestem w domu. Jednak dogrywa sezon, dokładając zaledwie cztery gole, o jego występie w derbach mówi się w kontekście jednorazowego przebłysku, powoli zaczyna się mu wypominać mecze bez strzału czy niewykorzystane sytuacje.
W obecnej temporadzie sprawy dla „Atleti” się skomplikowały. Nie wypalił sprowadzony za grube pieniądze Jackson Martinez, zawodzi Luciano Vietto, więc miejsce w ataku u boku Griezmanna najczęściej zajmował właśnie Torres. Dla „El Nino” ten sezon miał być szczególny, uwieńczony trafieniem numer 100 dla Atletico. Wielka presja związana z tym wydarzeniem zdecydowanie siedziała mu w głowie, na jubileuszowe trafienie bowiem czekał aż siedemnaście spotkań.
Przełamanie przyszło 6 lutego w spotkaniu z Eibarem, dla Hiszpana było to przede wszystkim zrzucenie gigantycznego balastu, jaki przez cały czas siedział mu w głowie. Od tamtego momentu widać u Torresa nieprawdopodobny głód gry, zaangażowanie i chęć brania odpowiedzialności na swoje barki, zupełnie tak, jakby ten 100. gol był dodatkowym zastrzykiem energii dla 32-letniego napastnika.
Wreszcie mi się to udało, po tylu latach i tylu meczach. To dla mnie nagroda, ten rekord już ze mną zostanie na zawsze, ponieważ dzięki niemu jestem jednym z najlepszych strzelców w historii klubu.
Chcę strzelać jak najwięcej goli i dostawać jak najwięcej czasu na boisku, po 100. trafieniu kolejne będą przychodzić seriami.
Można śmiało zaryzykować stwierdzenie, że te słowa okazały się prorocze. Fernando Torres w ostatnich tygodniach w niczym nie przypomina tego zawodnika, którego Milan chciał się pozbyć za wszelką cenę, a który swego czasu w Anglii zyskał przydomek „Don’t Scorres”. Napastnik w końcu zaczął trafiać, i to ku uciesze kibiców Atletico, wcale nie przeciwko ligowym outsiderom.
Ostatnim łupem goleadora padły m.in. Valencia w ligowym starciu na Mestalla czy Barcelona w Lidze Mistrzów. Zaliczył on też decydujące trafienie w środowym spotkaniu przeciwko Athletic Bilbao, dzięki czemu „Colchoneros” wciąż są poważnym kandydatem w walce o tytuł. Hiszpan zdobył już w obecnym sezonie dziesięć goli i po Antoine Griezmannie jest najskuteczniejszym zawodnikiem w drużynie Simeone. Dokonał również czegoś, co nie udało mu się jeszcze nigdy w karierze – zanotował serię pięciu meczów z rzędu ze strzelonym golem.
Czy to najlepszy Fernando Torres, jakiego widzieliśmy? Trudno powiedzieć, na pewno nie jest to ten sam zawodnik, co przed wyjazdem na Wyspy. Jest zdecydowanie bardziej doświadczony, ale ma też inne zadania na boisku niż wtedy. Próżno też szukać porównania z napastnikiem, który biegał swego czasu po Anfield. Tu zdecydowanie brakuje systematyczności, ustabilizowania formy i konsekwencji w ataku. Jedno natomiast jest pewne – zapowiada się najważniejszy sezon Torresa od jego odejścia z Liverpoolu.
https://twitter.com/95harith11/status/723067299666747392
Obecna forma „Dzieciaka” otwiera mu również drogę na zbliżające się Euro we Francji. W świetle problemów „La Furia Roja” z pozycją napastnika, wychowanek „Atleti” może okazać się zbawieniem dla del Bosque. Tym bardziej że jest to typ zawodnika, który świetnie czuje się na wielkich turniejach. Hiszpan został przecież królem strzelców na mistrzostwach organizowanych w Polsce i na Ukrainie, a także zaliczył decydujące trafienie w finale cztery lata wcześniej.
W książce z jego karierą zostało jeszcze kilka stron do zapisania. Pytanie, czy Fernando Torres zdoła pójść za ciosem i pokazać niedowiarkom, że jego przygoda z futbolem jeszcze się nie skończyła. „El Nino” może się okazać brakującym ogniwem w talii Diego Simeone i powalczyć o to, czego mu jeszcze w życiorysie brakuje, a więc o mistrzostwo Hiszpanii. I to w miejscu, w którym wszystko się zaczęło, w domu, na Vicente Calderon.