To bardzo utarty schemat w polskiej piłce. Trener przychodzi do klubu, który od dłuższego czasu osiąga przeciętne bądź słabe wyniki. W grę wchodzi efekt nowej miotły. Zespół notuje imponujący progres w ciągu kolejnych kilku miesięcy, wszyscy są szczęśliwi. Piłka nożna ma jednak to do siebie, że każdą drużynę w końcu złapie większy kryzys. Tego polscy działacze zazwyczaj nie są już w stanie zaakceptować.
Od dłuższego czasu w polskich mediach mamy do czynienia z giełdą nazwisk dotyczącą nowego trenera Śląska Wrocław. Wszyscy są przekonani, że temperatura krzesła, na którym siedzi Vitezslav Lavicka, rośnie z każdym tygodniem. Owszem – drużyna z Dolnego Śląska nie imponuje formą od dłuższego czasu, a od wznowienia rozgrywek po przerwie zimowej wygrała raz. Ale o jakiego rozmiaru kryzysie mówimy?
Gdyby działacze zwolnili czeskiego trenera już dziś, zostawiłby on zespół w górnej połowie tabeli. Ryzyko spadku jest minimalne, a do rywalizacji o puchary brakowałoby Śląskowi serii dwóch–trzech udanych spotkań. Czy jak na standardy ostatnich sezonów nawet to ósme miejsce oznaczałoby dla wrocławskiego klubu sromotną klęskę?
Weźmy pod uwagę dorobek „Wojskowych” w ekstraklasie po zdobyciu przez nich mistrzostwa Polski w 2012 roku.
Sezony:
2012/2013: 3. miejsce
2014/2015: 9. miejsce (grupa spadkowa)
2014/2015: 4. miejsce (grupa mistrzowska)
2015/2016: 10. miejsce (grupa spadkowa)
2016/2017: 11. miejsce (grupa spadkowa)
2017/2018: 10. miejsce (grupa spadkowa)
2018/2019: 12. miejsce (grupa spadkowa)
2019/2020: 6. miejsce (grupa mistrzowska)
2020/2021: 8. miejsce (po 21 kolejkach)
Czy jest to dorobek hegemona, który uważa za zmarnowany sezon, gdy nie wygra ligi lub przynajmniej nie awansuje do pucharów? Czy raczej rezultat przeciętnego klubu, który szyje jak może – w ogromnej mierze z miejskich pieniędzy – i co jakiś czas osiąga wynik ponad stan?
Projekt „Lavicka” od początku miał ręce i nogi
Vitezslav Lavicka przyszedł do Śląska w połowie sezonu 2018/2019. Drużyna czwartą kampanię z rzędu biła się o miejsca w dolnej połówce tabeli, a tym razem sytuacja była naprawdę poważna. Wrocławian po rundzie jesiennej dzielił punkt od strefy spadkowej, ostatnie zwycięstwo miało miejsce jeszcze w październiku, a na dodatek kadra zespołu była jedną z najstarszych w ekstraklasie. Nie udały się letnie transfery, wokół całego klubu panowała fatalna atmosfera.
Zimą doszło do zmiany na stanowisku prezesa, którym został Piotr Waśniewski, pamiętany przez kibiców z okresu prosperity, gdy Śląsk w latach 2010–2012 trzy razy z rzędu kończył rozgrywki na podium. Ten z miejsca zatrudnił na stanowisku trenerskim człowieka, którego CV na warunki ekstraklasy może robić niemałe wrażenie. Vitezslav Laviska ma w dorobku dwa mistrzostwa Czech, trzy sezony spędzone w Sparcie Praga, a na dodatek jeszcze miesiąc wcześniej piastował posadę selekcjonera reprezentacji Czech U-21. Teraz miał uratować Śląsk przed spadkiem, a w kolejnych latach postarać się zbudować we Wrocławiu naprawdę mocny zespół.
Długofalowy plan – pojęcie nieznane w polskiej piłce
Minęły ponad dwa lata, a Waśniewski otwarcie przyznał w mediach, że zarząd klubu sonduje rynek trenerski. Chyba trudno o bardziej wyraźne wotum nieufności wobec trenera i podkopanie jego pozycji w szatni? Co wydarzyło się przez te ponad dwa lata? Taki okres spędzony w jednym klubie to jak na polskie standardy bardzo długo.
Lavicka rozpoczął od utrzymania się w sezonie 2018/2019. Trudno byłoby uznać je za spokojne, bo Śląsk zawdzięczał pozostanie w lidze głównie efektownej serii czterech zwycięstw w ostatnich kolejkach grupy spadkowej („Wojskowi” przed 34. kolejką zajmowali przedostatnie miejsce ze stratą trzech oczek do bezpiecznej 14. lokaty). Można było jednak mieć nadzieję, że we Wrocławiu wreszcie coś drgnęło i może przerodzić się w ciekawszy projekt.
Latem 2019 roku Śląsk pożegnał się z weteranami, na których dotychczas oparty był zespół. Stolicę Dolnego Śląska opuścili: Arkadiusz Piech, Djordje Cotra i Marcin Robak. Transfery przychodzące? To było bardzo udane okienko dla „Wojskowych”. Ściągnięto: Przemysława Płachetę, Martina Putnocky’ego, Dino Stigleca, Israela Puerto czy Erika Exposito. Drużyna po okresie przygotowawczym nie przegrała żadnego z pierwszych dziesięciu spotkań i stała się groźna dla każdego. Po sezonie zasadniczym Śląsk zajmował miejsce na najniższym stopniu podium i wydawało się, że jest jednym z faworytów w walce o puchary. Niestety, w grupie mistrzowskiej udało się zatriumfować tylko raz i wrocławski zespół spadł na szóstą lokatę. Ot, logika „Pucharu Maja”, ukochanego przez wszystkich polskich trenerów. Ale Lavicka wciąż cieszył się w klubie bardzo mocną pozycją. Dzięki niemu wrocławscy kibice po raz pierwszy od pięciu lat mogli zaznać choć odrobiny radości.
Apetyt rośnie w miarę jedzenia
Ambicje wzrosły, ale w teorii nie do horrendalnego poziomu. Dyrektor sportowy, Dariusz Sztylka, mówił przed sezonem w wywiadzie dla 2×45.info: – Mamy założenie po prostu, żeby drużyna robiła rok po roku postęp i mam nadzieję, że najbliższy sezon przyniesie jeszcze lepszą grę i więcej kibiców na trybunach. Chcielibyśmy, aby ludzie mieszkający i żyjący we Wrocławiu utożsamiali się ze Śląskiem.
Jak wygląda sytuacja z kibicami, wie każdy. A wyniki? Mimo bolesnych letnich strat w postaci Płachety czy Jakuba Łabojki i niezbyt owocnych próbach zastąpienia tych graczy drużyna utrzymała poziom i konsekwentnie utrzymuje się w górnej połówce tabeli. Na dobrą sprawę dopiero niedawno dopadł ją lekki kryzys i wypadła poza czołówkę. Przed erą Lavicki takie rezultaty całymi latami były dla Śląska nieosiągalne.
Zresztą gdy prezes Waśniewski miesiąc temu wypowiadał słowa o „sondowaniu rynku trenerskiego”, wrocławianie zajmowali w lidze czwarte miejsce! Gdyby skończyli sezon na tej lokacie, byłby to dla klubu najlepszy rezultat od 2015 roku i mógłby oznaczać awans do europejskich pucharów. To jednak za mało.
Skoro klub przez ostatnie 2,5 roku wykonał pewien progres, to automatycznie musi to oznaczać, że kolejnym krokiem jest cosezonowa walka o mistrzostwo, prawda? Jeśli Czech faktycznie zostanie zwolniony, to będzie to kolejny negatywny przykład postępowania, niestety bardzo typowego, polskich działaczy piłkarskich. Podobnych przykładów możemy znaleźć dziesiątki w różnych klubach. Przed laty takimi ofiarami własnych wyników stali się choćby Jacek Zieliński w Cracovii czy Leszek Ojrzyński w Koronie Kielce. Czy te kluby są dziś wyżej niż wtedy, gdy ci szkoleniowcy je opuszczali? Odpowiedź brzmi – nie.
Zdrowy rozsądek pilnie poszukiwany
Nie chodzi o to, by trenerzy pracowali w polskich klubach wiecznie, a prezesi byli karani ograniczeniem wolności za ich zwalnianie. Często pewne układy ulegają wypaleniu i jest to naturalny proces. Jednak gdy:
– skoleniowiec osiąga najlepsze wyniki dla klubu od wielu lat, a drużynie nie grozi nic złego (vide spadek);
– legitymuje się najlepszą średnią punktową w lidze wśród trenerów klubu od wielu lat;
– umie promować młodych piłkarzy i w efekcie zyski dla klubu (Płacheta, Łabojko) liczone są w milionach euro, czego nie potrafił osiągnąć żaden szkoleniowiec od wielu lat;
– ma wysoki kontrakt, który jest ważny jeszcze przez półtora sezonu.
Czy zwolnienie go wydaje się logicznym posunięciem?
Bo gdyby powodem były fatalne wyniki w Pucharze Polski, o których również wspominał Waśniewski (Lavicka nie wygrał ani jednego meczu w PP), to raczej nie pracowałby w Śląsku już od września, gdy „Wojskowi” odpadli z tych rozgrywek po porażce z pierwszoligowym ŁKS-em.
Śląsku, bądź rozsądnym klubem. Spójrz na przykłady Marcina Brosza w Górniku Zabrze, Piotra Stokowca w Lechii Gdańsk czy Waldemara Fornalika w Piaście Gliwice. Wszyscy ci trenerzy mieli słabsze okresy, wręcz całe sezony, które kończyli w ogonie tabeli, a pracują w swoich klubach dłużej niż we Wrocławiu zatrudniony jest Vitezslav Lavicka. Nie ma powodu wszczynać alarmu. Nie każdy stan podgorączkowy wymaga wzywania pogotowia.