– Prędzej wstrzymam piłkarzom wypłaty, niż obiecam premię za utrzymanie – tak, jeszcze w kwietniu, w wywiadzie dla sport.pl mówił prezes Cracovii, profesor Janusz Filipiak. Wtedy nad zespołem „Pasów” unosiło się widmo spadku. Z kolei na starcie nowego sezonu zapewniał, że Cracovia zawalczy o europejskie puchary. Czy mocarstwowe plany prezesa Filipiaka w końcu się ziszczą?
Cofnijmy się do roku 1989 – momentu przełomowego dla polskiej historii. Początek transformacji ustrojowej, nowy rozdział w życiu każdego Polaka. Miało być pięknie i kolorowo, ale rzeczywistość szybko zweryfikowała te oczekiwania. Puste półki sklepowe, ogromna inflacja, partyjniactwo, układy i układziki na każdym szczeblu społecznej układanki – tak wyglądały pierwsze postkomunistyczne dni wolnej Polski.
Właśnie wtedy do kraju wraca Janusz Filipiak, który po blisko dwuletniej banicji w Australii postanawia objąć posadę na AGH, gdzie pracuje jako wykładowca, jednocześnie wielokrotnie publikując własne prace naukowe. Dał się poznać nie tylko jako świetny pracownik akademicki, ale także jako bardzo sprawny organizator, doskonale zarządzającymi zasobami ludzkimi. Już wtedy ujawniła się w nim żyłka biznesmena.
– Pozyskiwałem kontrakty na badania stosowane. Chciałem również utworzyć centrum badawcze na własnym rozrachunku, wzorując się na centrach badawczych w uniwersytetach amerykańskich, ale wtedy, a może nawet i dziś, uczelnie polskie nie były na to przygotowane – mówi Filipiak o początkach swojej pracy akademickiej.
W roku 1991, z rąk prezydenta Lecha Wałęsy, otrzymał tytuł profesora. Coraz poważniej myślał także o założeniu własnej firmy. Dwa lata później – w roku 1993 – powstaje Comarch Sp. z.o.o , która specjalizuje się w najnowszych rozwiązaniach telekomunikacyjnych. Filipiak zaczynał od malutkiego pokoiku, który mieścił się na Wydziale Metalurgii AGH. Dziś sytuacja ma się nieco inaczej.
12 lat później, u schyłku 2014 roku, firma Comarch osiągnęła ponad miliard złotych przychodu i miała blisko sto milionów zysków. Sam Filipiak znalazł się wówczas na 64. miejscu listy najbogatszych Polaków według magazynu Forbes. Jego majątek to blisko pięćset milionów złotych. Trudno się więc dziwić, że poza garniturami nabywanymi za astronomiczne kwoty, poza kolekcją ekskluzywnych samochodów Filipiak poszukiwał kolejnego miejsca na ulokowanie swoich pieniędzy. Miejsca, które dostarczy mu nie tylko satysfakcji, ale także pomnoży jego kapitał. W końcu od przybytku głowa nie boli. I znalazł.
W roku 2004 Filipiak został prezesem zarządu sportowej spółki akcyjnej MKS Cracovia. Będąc szefem gigantycznego koncernu telekomunikacyjnego, stale zwiększającego zakres swoich usług, zwrócił się w kierunku swojej wielkiej miłości – piłki nożnej. Nie sposób jednak zaprzeczyć temu, że czuł ogromny potencjał, który drzemie w futbolu, jeśli potraktować by go jako biznes. Za przykład z pewnością świecił mu Roman Abramowicz, który swoją bajeczną fortunę powiększył inwestując w londyńską Chelsea. Oczywiście Kraków to nie Londyn, a Cracovia to nie Chelsea, ale to co łączy rosyjskiego oligarchę i Filipiaka, to wielka ochota na wielkie pieniądze.
Majątek, jaki można zbić na futbolu, a zwłaszcza na europejskich pucharach, musiał podziałać na prezesa Filipiaka jak płachta na byka. Imperialistyczne zapędy zaczęły wymykać się spod kontroli, ale trzeba przyznać, że w pierwszych latach rządów nowego szefostwa Cracovia osiągała nadspodziewanie dobre wyniki. Ba! w sezonie 2007/2008 awansowała nawet do pucharów. I fakt, że był to wyśmiewany puchar Intertoto, nie odgrywa w tej kwestii żadnej roli. Krótko jednak trwała przygoda Cracovii z europejską piłką. Szybka klapa z białoruskim Szachtiorem Soligorsk i tak skończyła się pierwsza i jak dotąd ostatnia przygoda prezesa Filipiaka z „wielką piłką”.
Były wzloty, jak wspomniany awans do pucharów, ale były też upadki, jak spadek do I ligi. Wydawało się wtedy, że prezes Filipiak jest już znużony, żeby nie powiedzieć poirytowany i zdenerwowany tym, że pieniądze, które inwestuje w Cracovię, się nie zwracają. Jego dusza biznesmena cierpiała. Okazał jednak cierpliwość, zaufał kolejnemu „cudotwórcy”, który miał wprowadzić „Pasy” na wyższy poziom. Tym kimś był Wojciech Stawowy.
Cracovia, czyli projekt utopia autorstwa człowieka z wąsem. Miała być tiki-taka w pasiastym wydaniu, a wyszło… do dziś nie wiadomo co. Na zespół Stawowego, a i owszem, patrzyło się z przyjemnością, ale tylko po uprzednim znieczuleniu odpowiednimi środkami. Krzysztof Nykiel jako Dani Alves, Sławomir Szeliga jako Sergio Busquets, czy Krzysztof Danielewicz w roli Iniesty bez zakoli – to po prostu nie miało prawa się udać. Jeśli miałbym nazwać tamtą Cracovię tytułem książki, z całą pewnością byłaby to Seria niefortunnych zdarzeń.
Cierpliwość Filipiaka znalazła się na skraju wyczerpania. Inwestycja okazywała się nierentowna, nie przynosiła zysków, a więc działała na niekorzyść samego zainteresowanego. Jednak prezes Comarchu po raz kolejny zaryzykował. Skierował swój wzrok w stronę młodego, perspektywicznego trenera z wizją, który błysnął na zapleczu ekstraklasy. Robert Podoliński został nowym trenerem Cracovii niejako z namaszczenia Filipiaka, który pokładał w nim ogromne nadzieje. Cel był jasny i klarowny – co najmniej pierwsza ósemka, następnie ewentualna walka o puchary. Skończyło się zwolnieniem Podolińskiego w 25. kolejce i zatrudnieniem Jacka Zielińskiego.
Sam Filipiak nie chciał zwalniać byłego szkoleniowca Dolcanu Ząbki. Ufał mu, wierzył w jego wizję tworzenia drużyny. Niewykluczone, że liczył na to, iż to w jego klubie wypromuje się wielki trenerski talent na miarę jego europejskich ambicji. Udawało mu się to w Comarchu wierzył, że uda mu się w Cracovii. Uległ jednak presji ze strony kibiców, którzy głośno domagali się zwolnienia Podolińskiego. I z perspektywy czasu trzeba jasno stwierdzić, że dobrze się stało.
Trener Zieliński zameldował się w szatni Cracovii i na nowo zdefiniował pojęcie „nowej miotły”. Dosłownie pozamiatał, porozstawiał po kątach nie tylko krnąbrnych piłkarzy, którzy do tej pory byli pewni swojego miejsca w podstawowej jedenastce, ale także rywali, których bezlitośnie nokautuje odkąd zasiadł na trenerskiej ławce zespołu „Pasów”.
Nie sposób jednak zniwelować wpływu, jaki miał na drużynę trener Podoliński. To on odkrył dla seniorskiej piłki Bartosza Kapustkę, to on wykreował Damiana Dąbrowskiego na jednego z najlepszych defensywnych pomocników ligi. Sam Zieliński wielokrotnie zapewniał że wyniki, które osiągała, osiąga bądź osiągać będzie Cracovia, są pokłosiem dobrej pracy Podolińskiego.
Nastroje, w jakich Cracovia przystępowała do nowego sezonu 2015/2016, były rewelacyjne. Piłkarze otwarcie mówili, że zawalczą o puchary, prezes Filipiak obiecywał premię za awans do wymarzonej przez siebie europejskiej piłki. Premie, które – znając głębokość portfela profesora – mogłyby zamieszać w głowie niejednemu analitykowi największych banków. Balonik był pompowany także przez media, według których Cracovia miała być „czarnym koniem” rozgrywek. Jednakże wszyscy w klubie udźwignęli presję i dziś, w przededniu meczu z liderem ekstraklasy – Piastem Gliwice – wydają się być murowanym kandydatem do podium, a może nawet czegoś więcej.
https://www.youtube.com/watch?v=Cx9yDSnUAPY
38 goli – najlepsza ofensywa ligi. Cetnarski, Kapustka, Rakels, Jednrisek – kwartet, przed którym drży cała ekstraklasa. Cracovia gra otwartą, miłą dla oka, ale także szalenie wyrafinowaną piłkę. Prze do przodu, nie boi się zdecydowanie sięgnąć po swoje. Zupełnie jak Janusz Filipiak we wczesnych latach dziewięćdziesiątych. Kto wie, czy dzisiejsza Cracovia nie jest wreszcie tą Cracovią, które ponad dekadę temu wymarzył sobie Filipiak – piłkarskim odbiciem jego nastawionego na zyski charakteru.
Filipiak zainwestował w krakowski klub ogromne pieniądze. Czas najwyższy, aby Cracovia odpłaciła mu się czymś równie cennym. Medal w wyścigu o mistrzostwo kraju, faza grupowa europejskich pucharów – taka waluta jest u Filipiaka w cenie. Jeśli będzie inaczej, być może znów spadną głowy. Ale coś mi się wydaje, że tym razem ziści się piękny sen profesora Janusza Filipiaka.
[interaction id=”5662b9e5b8db3ddc5ed63de6″]