Przyjemnie było oglądać Juventus z Antonio Contem na ławce. "Stara Dama" przez trzy lata była dla swoich ligowych rywali niemal niedostępna. Jej hegemonia w lidze mogła wydawać się nudna – co spotkanie taki sam scenariusz, a więc totalna dominacja. Włoski szkoleniowiec zupełnie inaczej rozpoczął przygodę z Chelsea – bez przytupu, bez przekonania. "The Blues" dochodzili do swojego najlepszego "ja" powoli, ale kiedy już doszli, zrobili to w złotym wydaniu z plakietką "klasa światowa". Meczu takiego, jak z Evertonem, nie oglądaliśmy w Premier League od wielu miesięcy.
24 września Chelsea przegrała w derbach Londynu z Arsenalem 0:3. Przegrała zupełnie zasłużenie, jako zespół nieporadny i nieumiejący wykrzesać z siebie choćby dziesięciu procent możliwości, które przecież zna cała Anglia. Wtedy właśnie Antonio Conte doszedł do wniosku, że natury nie oszuka. Kiedy tylko świat obiegła informacja, że Włoch obejmie londyńską ekipę, jednym z pierwszych pytań było: – Jak gra trójką obrońców sprawdzi się w Premier League? Na przekór samemu sobie wszystkim, Conte chciał grać po angielsku. Czwórką. Po Arsenalu zmieniło się wszystko, a przede wszystkim fakt, że 47-latek wrócił do trójki z tyłu.
Wrócił, bo właśnie w ten sposób uczynił z Juventusu Pana i Władcę Półwyspu Apenińskiego. Trzech doskonale rozumiejących się defensorów i dwaj wahadłowi z płucami ze stali i dobrze wyważonymi walorami zarówno w ofensywie, jak i w defensywie. Pomyśleć można, że właśnie dlatego do stolicy Anglii wrócił David Luiz świetnie znający się ze znakomitą większością graczy pięciokrotnego mistrza kraju. Czy Brazylijczyk miał być ostatnim elementem układanki? Odpowiedź jest prosta, kiedy spojrzymy na pięć ostatnich ligowych spotkań.
Zaraz po Arsenalu przyszedł mecz z Hull, potem zaś w kolejce czekały Leicester, Manchester United, Southampton i Everton. Pięć zwycięstw, pięć czystych kont i szesnaście strzelonych bramek – panie Conte, chapeu bas. We wszystkich tych meczach podstawową trójkę defensorów tworzyli od lewej Cahill, Luiz i Azpilicueta, przekwalifikowany przez menedżera na środkowego obrońcę. Były trener i piłkarz Juventusu wrócił do korzeni, które dały mu wszystkie tytuły w karierze szkoleniowej, i jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki sprawił, że liga zaczęła wyglądać jak jedno wielkie boisko treningowe.
Odkąd Antonio Conte wprowadził w Chelsea grę z trójką Cahill, Luiz i Azpilicueta z tyłu, londyńczycy wygrali wszystkie pięć ligowych spotkań, strzelając przy tym szesnaście goli i nie tracąc żadnego.
Mecz z Evertonem mógłby być dziełem niezwykle wprawnego speca od grafiki komputerowej, który na dysku miał zapisany dowolne spotkanie Juventusu z ery obecnego szkoleniowca angielskiego zespołu. Wystarczyłoby wybrać mecz, w którym „Stara Dama” zwyciężyła 5:0, a następnie koszulki zmienić na niebieskie, a tempo przyspieszyć przynajmniej dwukrotnie. Tak właśnie wyglądało to w sobotni wieczór na Stamford Bridge – piłka nie tyle krążyła, co pływała pomiędzy wszystkimi formacjami. Najtrudniejszej roboty wcale nie miał bramkarz przyjezdnych, Maarten Stekelenburg. Najmniej przyjemnym zadaniem byłoby wcielenie się w napastników Evertonu, których obrońcy, docelowo gorsi technicznie z samej zasady, klepali jak Barcelona ze swoich najlepszych lat.
Właściwie tylko holenderski golkiper jest zawodnikiem gości, o którym można po meczu powiedzieć cokolwiek. Wybronił kilka groźnych piłek i jako jedyny przynajmniej starał się nie dopuścić, aby pojedynek nie zakończył się największym blamażem w historii występów Evertonu w Premier League. Reszta zespołu Ronalda Koemana mogłaby po prostu nie wyjść na plac gry, a widz nie odczułby żadnej różnicy. To był mecz w wykonaniu Hazarda i spółki perfekcyjny. 21 sytuacji bramkowych Chelsea przeciwko ani jednej Evertonu – niech przemówią liczby. Courtois w szatni zapewne do jutra będzie odbijał piłkę o ścianę i łapał, bowiem interweniować nie musiał ani razu.
Piłkarze, którzy rok temu byli cieniami samych siebie, dziś znowu błyszczą i ośmieszają rywali jednego po drugiem. Diego Costa z dziewięcioma bramkami prowadzi w klasyfikacji strzelców i udowadnia Alanowi Shearerowi, że nie tylko Aguero jest w tej lidze piłkarzem klasy światowej. Do spółki z Hazardem trafiali w lidze już 18 razy. To więcej niż cały Manchester United albo Hull i Swansea razem wzięte. Conte na nowo odkrył też talent Victora Mosesa, z którego uczynił swojego wahadłowego. Po drugiej stronie boiska bryluje pozyskany przez Włocha Marcos Alonso, Kante i Matić chyba na dobre weszli w buty dwóch najlepszych defensywnych pomocników ligi (a jeśli tak – ligo, drżyj), nawet Pedro wydaje się wracać do hiszpańskiego polotu.
***
Chelsea po jedenastu spotkaniach jest liderem Premier League, z najskuteczniejszą ofensywą i bez wyniku innego niż zwycięstwo od pierwszego października. Antonio Conte genialnym trenerem jest, i o tym przekonywać nie trzeba nikogo. Wydaje się, że jesień jest dla Włocha czasem prestiżu, kiedy to wprowadza swoich nowych podopiecznych na najlepsze tory. 26 listopada i 3 grudnia to spotkania odpowiednio z Tottenhamem i Manchesterem City. Jeśli po nich sedno tego artykułu dalej będzie aktualne, to mamy najpoważniejszego kandydata do mistrzostwa.