Comeback po latach – Śląsk Wrocław z sezonu 2007/2008


Wraz z dwoma byłymi piłkarzami WKS-u wspominamy chwile, kiedy Śląsk Wrocław walczył o powrót do ekstraklasy

26 marca 2020 Comeback po latach – Śląsk Wrocław z sezonu 2007/2008
Krystyna Pączkowska/slaskwroclaw.pl

Upadek był bardzo dotkliwy, ale finalnie powrót na miejsce, które temu miastu się zwyczajnie należało, po sześciu latach posuchy jawił się jako wybawienie… W taki sposób pokrótce można by opisać okres lat 2002–2008 w historii WKS-u. Historii, która w swej całej rozpiętości nigdy wcześniej nie przyjęła na wrocławskie karty tak długiej rozłąki z najwyższą klasą rozgrywkową. Pod tym względem kampania 2007/2008 była wyjątkowa, bo zamknęła mniej udany rozdział i uplasowała Śląsk Wrocław na progu drzwi do lepszej rzeczywistości.


Udostępnij na Udostępnij na

Rzeczywistości, która trwa po dziś dzień. Wrocławianie od 18 lat nie zaznali bowiem ponownego smaku degradacji do niższej ligi i wydaje się, że ten stan najprawdopodobniej nie ulegnie zmianie w najbliższym czasie. Klub stoi dzisiaj na pewniejszych fundamentach i choć idealnie nie jest, trudno dzisiaj sobie wyobrazić powtórkę z rozrywki. A mówiąc „powtórka z rozrywki”, chodzi oczywiście o dwa spadki z rzędu kolejno w roku 2002 i 2003, po których Śląsk Wrocław zdołał się jednak otrząsnąć.

90minut.pl

Najpierw nastał dla Wrocławia dwuletni okres niebytu na poziomie 3. ligi (tam Śląsk trafił po raz pierwszy, licząc okres od końca II wojny światowej), a później trzy lata przygotowań do ostatecznego skoku z belki 1. ligowej. Za pierwszym podejściem udało się osiągnąć czwartą lokatę w tabeli tuż za Jagiellonią Białystok (wówczas Śląsk miał tyle samo punktów, lecz gorszy bilans bramek), za drugim rozczarowującą dziewiątą, aż wreszcie za trzecim – drugą, uprawniającą do awansu. I właśnie do tego ostatniego podejścia sięgniemy pamięcią. Co ważne, nie w pojedynkę, bo razem z Krzysztofem Ulatowskim oraz Krzysztofem Wołczkiem, których rola w drodze do ówczesnego sukcesu była nieoceniona.

Śląsk Wrocław zagrał sezon rodem z hollywoodzkiej produkcji

Robert Lewandowski jako król strzelców, dominacja drużyn znad morza, aż cztery miejsca premiowane awansem, wycofanie Polonii Warszawa z rozgrywek i afery korupcyjne. Krótko mówiąc, działo się. Wśród tych wszystkich wydarzeń lawirował Śląsk Wrocław, który na ostatniej prostej rozgrywek (dosłownie, bo mowa o kwadransie meczu) omal nie przekreślił swoich szans na powrót do ekstraklasy. Tak jak w kampanii 2005/2006, gdy zabrakło choćby jednej bramki na korzyść ekipy z Wrocławia w bezpośrednich starciach z białostoczanami.

Mieliśmy wtedy naprawdę świetny zespół. Często się tak mówi, ale rzeczywiście byliśmy mocni. Oczekiwania ze strony klubu i kibiców co do awansu były i wiedzieliśmy, o co gramy.Krzysztof Ulatowski (80 występów w barwach Śląska)

W sytuacji mającej miejsce dwa lata później okoliczności były nieco bardziej skomplikowane. Śląsk Wrocław w ostatniej kolejce ligowej przeciwko Warcie Poznań bił się o awans, mając na plecach oddech Piasta Gliwice, Arki Gdynia (ukaranej pięcioma punktami ujemnymi) i Znicza Pruszków. Lechia Gdańsk była już wówczas poza zasięgiem, więc kluby z czołówki miały do czynienia z tzw. grą w gorące krzesła. Finalna runda, trzy wolne miejsca, czterech kandydatów*. WKS musiał wygrać, żeby nie bać się o to, co stanie się za jego plecami.

Pamiętam ten mecz… Wiedzieliśmy, że musimy wygrać, a na Warcie nie było o to tak łatwo. W końcówce spotkania dało się odczuć duże ciśnienie i pod kątem mentalnym było nam naprawdę ciężko. Przycisnęli nas, ale udało się.Krzysztof Wołczek (94 występy w barwach Śląska)

A za plecami działo się sporo, bo aż trzy drużyny uzyskały tę samą liczbę punktów (62) tuż za Śląskiem będącym na miejscu wicelidera. Presja na wrocławianach była ogromna, ponieważ jeden błąd mógł kosztować wszystko, na co piłkarze wcześniej zapracowali. We wspomnianym wyżej spotkaniu z Wartą nie wchodził w grę nawet remis. Piast, Arka oraz Znicz posiadały bowiem lepszy wyniki w bezpośrednich pojedynkach, dlatego gdy poznaniacy strzelili kontaktowego gola na 2:3 w 78. minucie meczu, kibice WKS-u zapewne poczuli się jak drugoplanowi bohaterowie thrillera najlepszego sortu. Ostatecznie pozytywny rezultat udało się dowieźć do końca, a Wrocław mógł fetować awans do ekstraklasy po siedmiu latach rozłąki.

*Należy także wspomnieć o Podbeskidziu Bielsko-Biała, który co prawda zakończył sezon dopiero na szóstej lokacie, ale gdyby nie kara w postaci ujemnych sześciu punktów, ekipa „Górali” miałaby taki sam dorobek jak Śląsk Wrocław (64) i awansowałaby do ekstraklasy.

 Śląsk Wrocław = „Chłopcy z regionu”

Akurat gdy mowa o Śląsku Wrocław sprzed kilkunastu lat, trudno nie wspomnieć o czymś, co według zapytanych przez nas byłych piłkarzy jawiło się jako ogromny atut drużyny prowadzonej wówczas przez Ryszarda Tarasiewicza (pierwszy trener w historii wrocławskiego klubu, który wywalczył dwa awanse). Zarówno Krzysztof Ulatowski, jak i Krzysztof Wołczek zgodnie stwierdzili, że siłą WKS-u była jego tożsamość. Tożsamość w takim znaczeniu, że kadra była złożona w dużej mierze z piłkarzy z Wrocławia lub jego okolic. Klub funkcjonował więc jak rodzina, która na każdym możliwym froncie walczyła w myśl jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Wielu zawodników brało sobie herb Śląska do serca, z czym kibice mogli się utożsamiać.

Wszystko wtedy robiliśmy razem. Wychodziliśmy nawet wspólnie na piwo i znaliśmy się jak łyse konie, bo byliśmy „stąd”. Myślę, że to nam pomagało w wielu momentach.Krzysztof Ulatowski

Co ciekawe, tego typu słowa rzeczywiście miały odzwierciedlenie w rzeczywistości. Jako przykład warto przypomnieć wyjściową jedenastkę z decydującego meczu przeciwko Warcie Poznań, która złożona była z dziesięciu Polaków i jednego obcokrajowca. Był nim czeski obrońca – Petr Pokorny (97 występów w polskich rozgrywkach). Poza nim rywale WKS-u mieli do czynienia z piłkarzami, którzy Dolny Śląsk znali niemal jak własną kieszeń. A przecież w tym meczu nie zagrali od 1. minuty choćby Przemysław Łudziński czy Patryk Klofik, czyli Polacy o ile niebędący tak zżyci z dolnośląskim regionem, o tyle w układance trenera Tarasiewicza niezwykle ważni. W ówczesnym sezonie łącznie ustrzelili 24 gole.

[powyższa grafika nie oddaje rzeczywistej formacji w 100%]

Wojciech Górski (Legnica, ok. 60 km od Wrocławia, w CV m.in. Miedź Legnica)
Janusz Gancarczyk (Oława, ok. 25 km, w CV m.in. Zagłębie Lubin)
Zbigniew Wójcik (Żarów, ok. 50 km, w CV m.in. Ślęza i Polar Wrocław)
Wojciech Kaczmarek
(Gostyń, ok. 100 km, prawie pięć lat w Śląsku),
Krzysztof Wołczek (Wrocław, wychowanek Wratislavii Wrocław, osiem lat w Śląsku)
Sebastian Dudek (Żary, ok. 150 km, siedem lat w Śląsku)
Dariusz Sztylka (Wrocław, wych. Wratislavii Wrocław, 11 lat w Śląsku)
Marek Gancarczyk (Grodków, ok. 50 km, w CV m.in. Miedź Legnica, pięć lat w Śląsku)
Tomasz Szewczuk (Lubin, ok. 70 km, wych. Zagłębia Lubin, pięć lat w Śląsku)
Krzysztof Ulatowski (Trzebnica, ok. 25 km, wych. Parasolu Wrocław, siedem lat w Śląsku)

W szatni na odprawach czy przed samymi meczami czasami nie potrzebowaliśmy słów. Wystarczyło jedno spojrzenie trenera Tarasiewicza, żebyśmy wyszli na boisko jak na wojnę. Każdy wiedział, czego i po kim może się spodziewać.Krzysztof Ulatowski

Pewnego razu (konkretnie 14 października 2007 roku) ci „chłopcy z regionu” wyszli z szatni na murawę z taką energią, że po rywalu nie został nawet proch. Rywalu, który paradoksalnie żyje w kibicowskiej zgodzie ze Śląskiem od ponad 30 lat, ale akurat tamtego dnia (patrząc na ogólną skalę wyników w piłce nożnej) przyjął astronomiczną liczbę ciosów. Mowa oczywiście o meczu z Motorem Lubin, któremu piłkarze WKS-u wbili aż dziesięć goli. Bramka strzelona przez lubinian w 20. minucie spotkania tylko rozdrażniła ówczesnego kata.

Tamten mecz był dla nas magiczny. Co ciekawe, my go przecież początkowo przegrywaliśmy, ale później wpadało dosłownie wszystko. Strzelaliśmy takie bramki, że każda kolejna była piękniejsza od poprzedniej. To był pokaz siły.Krzysztof Wołczek

Oporowska – dwunasty zawodnik

„Wsparcie docenia się wtedy, kiedy stoi się na skraju przepaści” – napisał swego czasu pewien znany francuski pisarz, Jean-Christophe Grange. Trzeba przyznać, że takie słowa idealnie oddają sytuację w sportowych realiach, kiedy drużyna potrzebuje pomocy z zewnątrz. I co by nie mówić, akurat na nią Śląsk Wrocław mógł liczyć zawsze, bo najwierniejsi kibice dopingowali swój zespół niezależnie od sytuacji, w jakiej się znajdował. Czy to 3. liga, czy 2. liga, czy walka o utrzymanie… W czasach, gdy piłkarze WKS-u rozgrywali mecze na legendarnej Oporowskiej, nikt nie mógł powiedzieć, że frekwencja była na niskim poziomie. Ten stadion żył własnym życiem i nie tylko dodawał atuty wrocławianom, ale również zabierał je drużynie przeciwnej.

Oporowska… To była magia. Chcieliśmy tam grać, trenować, być… Kibice nam bardzo pomagali, a dało to się odczuć szczególnie wtedy, kiedy stadion był pełny. Pamiętam, że gdy rozmawiałem później z kolegami, którzy mieli okazję tutaj zagrać, słyszałem strach. Bali się do nas przyjeżdżać, a mecze przegrywali jeszcze przed wyjściem na boisko.Krzysztof Ulatowski

W sezonie 2007/2008 stadion wraz z jego kibicami rzeczywiście był ogromnym wsparciem dla Śląska. Ten fakt widać w statystykach, bo nie licząc słabego okresu tuż po rozpoczęciu rundy wiosennej (trzy mecze – trzy porażki, z czego dwie z nich we Wrocławiu), WKS nie przegrywał na swoim terenie. Ogółem jedynie dwa razy musiał uznać wyższość gości na przestrzeni 17 kolejek z bilansem końcowym na poziomie 35:12 (37 zdobytych punktów na 64 w meczach domowych). Należałoby zatem stwierdzić, że Oporowska była dwunastym zawodnikiem wicelidera 2. ligi. I oczywiście nie tylko wtedy, bo najlepsze, co mury tego stadionu spotkało, miało dopiero nadejść.

iGol.pl

***

Sezon 2007/2008 był niecodzienny dla Śląska również pod kątem kwestii pozaboiskowych. Wówczas bowiem we wrocławskich kuluarach odbywała się pewnego rodzaju licytacja o to, w ramach licencji jakiego klubu WKS rozegra następny sezon. Miał to być Groclin Grodzisk Wielkopolski mogący połączyć się w ramach fuzji z wrocławskim klubem, który należał do miasta (zresztą do dziś). Pomysłodawcą takiego rozwiązania był biznesmen Zbigniew Drzymała, lecz ostatecznie jego próby spaliły na panewce. Zaporą nie do przejścia byli m.in. kibice, a także prezydent Wrocławia, który po wstępnych deklaracjach „na tak”, ostatecznie się wycofał. Ponoć owa sprawa toczyła się wokół naprawdę dużych pieniędzy.

Podkreślałem, że do fuzji nie doprowadzę na siłę, bez porozumienia i zgody największych klubów w radzie. Okazało się, że w tej kwestii nie ma politycznego porozumienia, dlatego rezygnuję. Za chwilę zadzwonię do Zbigniewa Drzymały oraz prezesa PZPN i poinformuję ich o wszystkim. To moja decyzja, wszystko biorę na siebie. Oba kluby w nowym sezonie zagrają w piłkarskiej ekstraklasie osobno. – powiedział w czerwcu 2008 roku Rafał Dutkiewicz (ówczesny prezydent miasta).

Dodaj komentarz

Zapraszamy do kulturalnej dyskusji.

Najnowsze