Niektóre mecze ćwierćfinału Ligi Mistrzów zapowiadały się niczym walka Dawida z Goliatem. Jednak pierwsze starcia między danymi zespołami pokazały, że na tym etapie turnieju nie ma już znacznych faworytów. Najlepszym przykładem może być konfrontacja między Manchesterem City i Borussią Dortmund czy też właśnie potyczka Chelsea z FC Porto.
W końcu podczas pierwszego pojedynku na Estadio Ramon Sanchez Pizjuan można było zauważyć wiele pozytywnego w grze piłkarzy Sergio Conceicao. Porto przegrało co prawda 0:2, ale nie było drużyną gorszą, odstającą od Chelsea. Ponadto już niejednokrotnie mieliśmy przyjemność zobaczyć, jakie „Smoki” potrafią płatać figle teoretycznie lepszym rywalom, chociażby podczas dwumeczu z Juventusem.
Chelsea musiała się więc mieć na baczności. Ekipa Thomasa Tuchela jest dość stabilną drużyną, ale nawet takim zdarzają się gorsze chwile. Zaobserwowaliśmy to w meczu „The Blues” z West Bromwich Albion, w którym podopieczni Niemca przegrali 2:5 na własnym stadionie.
Tuchel miał ważne, a nawet niezwykle ważne zadanie. Było to oczywiście utrzymanie odpowiedniej koncentracji w szeregach swojej drużyny. W końcu jak to mawia Czesław Michniewicz, „2:0 to niebezpieczny wynik”.
Chelsea nie dominowała
Wielu po cichu liczyło, że Porto znowu pokaże się z dobrej strony, tylko tym razem będzie się to wiązać z korzystnym wynikiem. Czy po pierwszych minutach można było mieć ku temu argumenty? Tak. Porto grało ofensywnie i dość agresywnie, o czym świadczy faul Pepe na Kaiu Havertzie w czwartej minucie. Portugalski defensor nie przebierał w środkach i w walce o górną piłkę trącił odzyskującego dobrą formę Niemca.
A jak już jesteśmy przy temacie Havertza, to warto wspomnieć, że Chelsea znowu wystąpiła bez nominalnego napastnika. Na ławce spotkanie zaczęli Olivier Giroud, Timo Werner czy Tammy Abraham, a na pozycji snajpera w wyjściowej jedenastce wystąpił właśnie Havertz.
Jednak mówiąc o początkowych minutach, warto przejść do osoby bramkarza „The Blues”, czyli Edouarda Mendy’ego. Senegalczyk popełnił poważny błąd w rozegraniu, przez co Porto jeszcze przed upływem pierwszego kwadransa miało bardzo korzystną sytuację do zdobycia bramki. Wszystkiemu zaradziła jednak defensywa Chelsea i strzał Jesusa Corony został zablokowany.
Mijała 20. minuta, a Porto dalej imponowało, ponieważ przeważało w tym spotkaniu. Jednak „Smoki” nie były konkretne. Oprócz jednej z wymienionych sytuacji nie zagrozili wystarczająco bramce Chelsea. Owszem, portugalska ekipa nie miała nic do stracenia, ale nie mogła też narażać się na kontrataki, które podopieczni Thomasa Tuchela regularnie uskuteczniali.
Chelsea, jak można więc wywnioskować, wyszła na to spotkanie nieco bardziej defensywnie i oddała inicjatywę swoim przeciwnikom. Tuchel nie postanowił ryzykować grą ofensywną. Czy było to słuszne posunięcie? O tym wszyscy mogli się przekonać wraz z końcowym gwizdkiem, lecz piłka widziała już wiele przypadków, w których zachowawcza gra nie zawsze dostarczała oczekiwane efekty.
Nieustępliwy Jesus Corona
Porto wraz z upływem minut zbliżało się coraz bliżej bramki Chelsea. Kto się mógł podobać pod względem aktywności na boisku? Jesus Corona. Meksykanin już niejednokrotnie w tej edycji Ligi Mistrzów pokazywał, że potrafi rywalizować z przeciwnikami na najwyższym poziomie. Zawodnik Porto był jednym z najjaśniejszych punktów ofensywy Porto.
Thomas Tuchel miał wówczas za zadanie odpowiednio zneutralizować byłego piłkarza Twente, ponieważ przyglądając się jego poczynaniom zarówno w tym meczu, jak i w całym sezonie, wnioski nasuwały się same. Corona należy do piłkarzy, których nigdy nie można lekceważyć.
Całą defensywę Porto w ryzach trzymali Chancel Mbemba i już legendarny Pepe. Środkowi defensorzy odpowiednio neutralizowali ataki Chelsea. Dlatego też trudno było wyróżnić kogokolwiek z ofensywy „The Blues” po pierwszej połowie. Zawodnicy byłego menedżera PSG nie mieli pomysłu, aby odpowiednio przeciwstawić się obronie ekipy z Portugalii.
Defensywa Chelsea również nie zachwycała. Może i zawodnicy ze stolicy Anglii nie stracili bramki w pierwszych 45 minutach, ale mogło wydawać się, że gol dla Porto zwyczajnie wisi w powietrzu. Gra Cesara Azpilicuety oraz Antonio Ruedigera była nieco chimeryczna. Tak naprawdę z bloku defensywnego „The Blues” tylko Thiago Silva grał imponująco, skutecznie broniąc dostępu do bramki Edouarda Mendy’ego
Portugalczykom zabrakło skuteczności…
Po przerwie wiadome było jedno. Chelsea musiała zacząć wyprowadzać skuteczniejsze ataki, żeby zdusić ambicje Porto w zarodku. Portugalczycy po strzeleniu bramki mogliby pójść za ciosem, być coraz odważniejsi w swoich poczynaniach ofensywnych, a tego Thomas Tuchel z pewnością chciał uniknąć.
Chciał, ale czy zrobił coś w tym kierunku? Otóż nie. Porto dalej naciskało, a przede wszystkim dalej było groźne. Styl gry Portugalczyków opierał się głównie na dośrodkowaniach i długich piłkach, podobnie jak w pierwszej połowie. Co takie okoliczności oznaczały dla „The Blues”? Próbę cierpliwości oraz wytrzymałości, zwłaszcza formacji defensywnej.
A jak dobrze wszyscy wiemy, cierpliwość popłaca. I właśnie tego mógł doświadczyć Christian Pulisic. Mógł, ponieważ z takowej okazji nie skorzystał. Amerykanin nie trafił w piłkę po imponującym podaniu od Bena Chilwella. Jednak ta akcja zadziałała pozytywnie na piłkarzy z Londynu. Chelsea w końcu coraz częściej znajdowała się na połowie Porto.
W zespole „Smoków” przyszedł czas na zmiany. Ekipie Sergio Conceicao potrzebny był impuls, ożywienie, powiew świeżości. Na boisko wprowadzony został ukarany czerwoną kartką w rewanżu z Juventusem Mehdi Taremi. Irańczyk zameldował się na boisku za Marko Grujicia, czyli szkoleniowiec Porto postawił na zdecydowaną ofensywę.
Mogło to przynieść oczekiwane efekty już chwilę po wprowadzeniu Taremiego na boisko. Porto stwarzało groźne sytuacje, zwłaszcza w 65. minucie, kiedy Edouard Mendy musiał wykazać się swoim kunsztem bramkarskim. Senegalczyk musiał wybronić strzał głową w lewy dolny róg bramki właśnie wprowadzonego na boisko Taremiego. Na całe szczęście dla londyńczyków, Mendy był na posterunku.
Chelsea z awansem!
Nastał moment prawdy. Jeżeli Porto chciało coś zmienić w tej rywalizacji, musiało zareagować. Czas upływał. Zegar wybił 75. minutę spotkania, a rezultat dalej był ten sam – 0:0. Sergio Conceicao postawił wszystko na jedną kartę. Na kwadrans przed końcem regulaminowego czasu gry ujrzeliśmy w składzie Porto dwóch napastników, gdyż na murawie zameldował się 21-letni Evanilson.
Jednak trzeba zadać sobie jedno pytanie, co w związku z tym? Porto grało coraz odważniej, ale zabrakło najważniejszego – awansu. Podopieczni Conceicao nacierali, oddawali celne strzały, mieli na swoim koncie coraz więcej rzutów rożnych, ale wszystkie starania poszły na marne.
Portugalczycy co prawda strzelili przepiękną bramkę. Mehdi Taremi po asyście Nanu zainkasował trafienie przewrotką, jednak mimo że gol ten był naprawdę niesamowity, dał niewiele. Chelsea przegrała to spotkanie 0:1, natomiast dostała to, czego chciała – awans do półfinału Ligi Mistrzów.