W czterech spotkaniach inaugurujących 12. kolejkę Premiership byliśmy świadkami jednej niespodzianki. Beniaminek Burnley zatrzymał na City of Manchester Stadium Manchester City. W reszcie spotkań zgodnie zwyciężali gospodarze, a najokazalej z rywalem uporała się Aston Villa, która rozgromiła Bolton Wanderers 5:1.
Wielkie strzelanie na Villa Park rozpoczął już w piątej minucie Ashley Young wykorzystując podanie Johna Carewa. W tym spotkaniu manager Martin O’Neill zrezygnował z wystawiania Emile’a Heskeya właśnie na korzyść doświadczonego Norwega. I był to strzał w dziesiątkę, bowiem Carew był jednym z bohaterów spotkania. To on jeszcze przed przerwą drugi raz asystował, tym razem przy trafieniu Agbonlahora, a po zmianie stron sam wystąpił w roli egzekutora. Piłkę dogrywał mu drugi bohater tego meczu – James Milner. Były zawodnik Newcastle szafował emocjami swoich kibiców do końca. Najpierw w 72. minucie na raty wykorzystał rzut karny, a cztery minuty później świetnie dośrodkował na głowę Carlosa Cuelara, który ustanowił wynik spotkania. W 82. minucie opuścił boisko doczekując się owacji na stojąco. Goście byli w stanie odpowiedzieć tylko jedną bramką Elmandera na świetnie grającą drużynę Aston Villi, która awansowała już na piątą lokatę w tabeli.
Joker Roberts
Sporo strachu drużynie Blackburn napędziło Portsmouth, które w tym sezonie najprawdopodobniej będzie walczyć tylko o ligowy byt. „The Pompeys” niespodziewanie wyszli na prowadzenie już w 15. minucie za sprawą Jamiego O’Hary. Przy trafieniu byłego zawodnika Tottenhamu asystował Aruna Dindane, który w ostatnim ligowym meczu zaliczył pierwszego hat-tricka w barwach nowej drużyny. Co ciekawe, goście nie cofnęli się do głębokiej defensywy, a dalej atakowali. Najlepiej świadczy o tym fakt, że pomiędzy 36. a 41. minutą arbiter wykartkował praktycznie całą obronę gospodarzy. Podopieczni Sama Allardyce’a nie mieli żadnego pomysłu na uporanie się z ostatnią drużyną w tabeli. Na szczęście w sukurs przyszedł wprowadzony na drugą połowę Jason Roberts, który zdobył dwie bramki, a trzecie trafienie dołożył Ryan Nelsen.
Powrót Kogutów
Tottenham, dzięki zwycięstwu nad solidnym Sunderlanem i wpadce Man City, zdołał awansować na czwarte miejsce w tabeli. Była to spora ulga dla „Kogutów”, które wcześniej przegrały dwa spotkania z rzędu. Wynik otworzył w 12. minucie Robbie Keane i to właściwie była jedyna groźna akcja w pierwszej połowie spotkania. Dużo więcej działo się po zmianie stron. W 52. minucie Heurelho Gomes faulował w polu karnym Darrena Benta. Wydawało się, że sędzia bez wahania pokaże Brazylijczykowi czerwony kartonik, ale skończyło się jedynie na żółtym. Do piłki podszedł sam poszkodowany, ale były golkiper PSV Eindhoven zrehabilitował się za swój wcześniejszy błąd broniąc „jedenastkę”. Bent mógł odmienić swój los już chwilę później, ale strzelił za słabo. Zemściło się to na drużynie przyjezdnych w 68. minucie, gdy do siatki trafił Huddlestone. Chwilę potem Anglik powinien trafić jeszcze raz, ale doszło do kuriozalnej sytuacji, kiedy to piłkę z linii wybił… Jermaine Defoe i chyba tylko on sam wie, dlaczego to zrobił.
Wpadka City
Prawdziwa sensacja to jednak remis Manchesteru City z FC Burnley. Gospodarze byli stawiani w roli murowanego faworyta, ale bohaterski beniaminek po raz kolejny pokazał, że lubi i potrafi grać z drużynami z Manchesteru. Goście przetrzymali pierwsze ataki „Citizens”, przeprowadzili własną akcję, która od razu zakończyła się podyktowaniem rzutu karnego. „Jedenastkę” na bramkę zamienił oczywiście Graham Alexander, w tej chwili najbardziej wartościowy zawodnik drużyny. To nie był jednak koniec koszmaru piłkarzy Marka Hughesa. Już w 32. minucie wynik podwyższył Steven Fletcher. Piłkarze City chcieli udowodnić za wszelką cenę, że są już klasową drużyną i wzięli się za odrabianie strat. Ważną bramkę „do szatni” zdobył Shaun Wright-Phillips. W przerwie gospodarze musieli usłyszeć wiele ostrych słów od Marka Hughesa, bowiem po wznowieniu gry ruszyli do huraganowych ataków. Wyrównanie padło w 55. minucie, kiedy to po akcji stoperów do siatki trafił Kolo Toure. Trzy minuty później „Citizens” już prowadzili za sprawą niezawodnego Craiga Bellamy’ego. Wydaje się, że od tego momentu jedynym celem gospodarzy było dowiezienie korzystnego rezultatu do końca. Jednak gdy gra się zbyt asekuracyjnie, można stracić bramkę w najbardziej nieoczekiwanym momencie. I tak właśnie stało się na City of Manchester Stadium, gdzie zaledwie trzy minuty przed końcem spotkania bramkę, wyrównanie i jeden punkt dla beniaminka zapewnił Kevin McDonald, wprowadzony dopiero w 61. minucie gry. Burnley bohatersko utrzymuje się w dziesiątce tabeli, a Manchester City stracił ogromną szansę na awans w tabeli.