Zwycięstwa mogą być różne. Wspaniałe, szczęśliwe, niezasłużone i wymęczone. Zwycięstwem może być jednak także remis, a w skrajnych przypadkach nawet porażka. Tego ostatniego w sobotni wieczór na Estadio da Luz udało się nam uniknąć, a łupem biało-czerwonych padł radosny podział punktów.
Jeszcze przed rokiem zarówno naczelni pesymiści, jak i zupełni realiści, daliby sobie uciąć rękę, że w Portugalii polegniemy z kretesem. Jesienny popis na chorzowskim gigancie pokazał jednak, że polską ekipę z Holendrem na kapitańskim mostku stać na wiele i awans do Euro 2008 nie leży wcale w sferze nieosiągalnych marzeń. Pogoda i wiara Beenhakkera szybko udzieliła się kibicom, co dość szybko wywindowało nastroje w kraju. Już przed meczem pełni wiary kibice prorokowali, że tej nocy cała Lizbona będzie biało-czerwona. Tym razem nikt nie przestrzegał nas przed portugalskimi gwiazdami. Więcej – każdy wskazywał na siłę Polaków, a mentalny zryw, do jakiego doszło między Bugiem i Odrą w ciągu kilkunastu ostatnich miesięcy, przełożył się także na atmosferę i wyniki. Bo umiejętności to tylko jedna z mniej istotnych składowych przepisu na sukces. Kluczową rolę odgrywają bowiem taktyka, motywacja i wiara we własne możliwości. Te trzy, wpojone przez Beenhakkera polskim piłkarzom, owocują ostatnio najmocniej.
W kierunku Holendra można kierować mnóstwo pretensji, do selekcjonerskiego ideału sporo mu bowiem brakuje. Kiepska polityka personalna (ja w sobotę Żurawskiego zobaczyłem na boisku dopiero wówczas, gdy oddawał kapitańską opaskę Jackowi Krzynówkowi) na szczęście wciąż znajduje się w cieniu wyników, z których przecież Leo był, jest i zawsze będzie rozliczany. Za niepoważne powołania selekcjonera krytykować można i trzeba. Jeśli jednak wyniki nieustannie spełniać będą nasze oczekiwania, nie omieszkam przyznać chwały holenderskiemu trenerowi. Ryzykowną polityką Leo sam podpisuje diabelski pakt i za końcowy rezultat naszych starań o wyjazd do Austrii i Szwajcarii to on będzie w całości odpowiedzialny. Awans jest na wyciągnięcie ręki, podobnie jak obwołanie Holendra narodowym bohaterem i padnięcie u jego stóp. Jeśli jednak, nie daj Boże, wszystko zakończy się fiaskiem, winny w głównej mierze będzie właśnie selekcjoner.
Beenhakker igra z diabłem. Na szczęście jego układy z tym z samej góry też są nie najgorsze i Bóg już od jakiegoś czasu jest po naszej stronie. W sobotę nazywał się Krzynówek. Jacek to człowiek niezmordowany i niezniszczalny (podobnie jak jego imiennik ze studia TVP), a na Estadio da Luz znów potrafił wyciągnąć zespół znad przepaści. Honor oddać należy także duetowi Lewandowski – Dudka, którzy na murawie odwalili kawał zupełnie niezauważalnej, acz fantastycznej roboty. Mimo błędu przy pierwszej bramce, prawdziwą ostoją naszej defensywy okazał się być Żewłakow, nadspodziewanie dobrze w duecie z nim spisał się także cichy bohater sobotniej batalii, Mariusz Jop. W środę, w konfrontacji absolutnie kluczowej, obu czeka jednak nie mniej ciężka próba. Do nieba brakuje nam już tylko kilku kroków, a spotkanie w Lizbonie przez wielu porównane zostało do wyczynu z Wembley. Aby pokonać legendę sprzed 34 lat lizboński sukces trzeba jednak solidnie przypieczętować. Najlepiej już w środę Helsinkach.