TELEFON DO TRENERA #9: Artur Bożyk (Orlęta Spomlek Radzyń Podlaski)


"Praca trenera polega na zdobyciu nici porozumienia, a potem zamianie tych nici na bardzo silne kable"

16 lipca 2020 TELEFON DO TRENERA #9: Artur Bożyk (Orlęta Spomlek Radzyń Podlaski)

Kilkuletni epizod w ekstraklasie w barwach Górnika Łęczna. Niespełna trzyletnia przygoda w Izraelu. Siedmioletnia praca trenerska w Chełmiance Chełm i kilkukrotne otarcie się o awans do II ligi. Zapytania od klubów z wyższych klas rozgrywkowych. To wszystko przeżył obecny trener Orląt Spomlek Radzynia Podlaskiego, Artur Bożyk.


Udostępnij na Udostępnij na

Trener Bożyk zaczął swoją przygodę z piłką w rodzinnym Chełmie, był środkowym obrońcą. W latach 2002–2007 reprezentował kluby z najwyższych klas rozgrywkowych w Polsce i Izraelu (Górnik Łęczna, Hapoel Bnei Sachnin, Hapoel Ramat Gan). Potem grał w mniej znanych drużynach, głównie ze wschodniej części naszego kraju.

Wszystko to zaowocowało dość szybkim rozpoczęciem kariery trenerskiej. Dotychczas, poza niezbędnym doświadczeniem, trener Artur Bożyk zdobył licencję UEFA PRO i zaliczył zagraniczne staże w dużych europejskich klubach. Jak tego typu szkoleniowiec trafił do niepozornego klubu z południowego Podlasia? Jak zamierza osiągnąć swoje cele?

W celu poznania odpowiedzi na te pytania zapraszamy do tej obszernej lektury. Zachęcamy również do zapoznania się z poprzednim wywiadem z cyklu Telefon do Trenera.

*******

Panie Trenerze, na początek krótkie, konkretne pytanie – co trener chciałby osiągnąć w przyszłym sezonie z Orlętami Spomlek Radzyń Podlaski?

Orlęta Radzyń to drużyna, którą przejąłem, kiedy była na przedostatnim miejscu. Osiągnięcia? To jest takie mocno pojemne pojęcie. Na pewno chciałbym zobaczyć, że zawodnicy są innymi zawodnikami – lepszymi. Jeden z celów jest właśnie taki. Wiadomo, że poskładanie małych części w jedną, dużą całość… tego konsekwencją byłoby to, że obraz gry drużyny, obraz zespołu, ale i klubu zmieniłby się na lepsze. Widoczna zmiana u zawodników w każdym z obszarów: technicznym, taktycznym, mentalnym, fizycznym, a tym samym stworzenie inaczej funkcjonującej drużyny.

Czyli trener nie zaryzykuje stwierdzenia, że np. celujemy w środek tabeli, bo jesteśmy ambitni?

Decyzja, którą podejmowałem, przychodząc tutaj, wynikała m.in. z potrzeby zmiany otoczenia i nawiązania nowych relacji w nowym środowisku po tym blisko ośmioletnim pobycie w jednym klubie. Każda relacja, każde rozpoczęcie pracy, proces, który tutaj zachodzi, został trochę zahamowany przez pandemię, bo dołączyłem do klubu na początku roku. Potem wiadomo, jaka była sytuacja. Nie będę zaskoczony, jeśli drużyna będzie wyżej niż środek tabeli. Zakładam, że zmiany, które są wprowadzane, dotyczące organizacji treningów i kultury pracy, będą miały mocno wyraźne konsekwencje. Że ten zespół z roli drużyny walczącej o utrzymanie w dramatycznych okolicznościach, pełniącej rolę tej przedostatniej… że ta zmiana będzie widoczna.

Ten okres przygotowawczy ma swoją specyfikę, ale założenie jest właśnie takie – odmienić oblicze. Mam świadomość, że nie jest łatwo zmienić funkcjonowania ludzi. Systemy taktyczne i rzeczy, o których trenerzy mogą mówić w nieskończoność, to jest jedno, a najważniejszy jest człowiek. Bo piłkarz jest człowiekiem i zbudowanie relacji uważam za fundamentalne. To na bliskich relacjach opiera się moja praca, warsztat, spędzanie czasu poza stadionem.

Mówiąc o rozwoju zawodników i o stylu gry, jaki system Pan preferuje? Ofensywny czy bardziej zachowawczy? Jedyny oficjalny mecz, który Pan do tej pory rozegrał z Orlętami, to było spotkanie ze Stalą Kraśnik zakończone remisem 3:3. Ten wynik może wskazywać, że chce Pan grać bardziej ofensywnie, ale czy to jest słuszny pogląd?

Korzystając z bardzo dużego doświadczenia, liczonego już w setkach zawodników, jakich mam za sobą, to ta dotychczasowa praca i funkcjonowanie na tym poziomie rozgrywkowym niesie ze sobą ciągłe poszukiwanie nowych rozwiązań. Na przykład praca w Chełmie odbywała się w pewnym cyklu: drużyna całkowicie zmieniana latem, trudna jesień, potem wiosna i zazwyczaj bardzo dobra końcówka sezonu. U nas zazwyczaj skutkowało to dominacją w pucharach wojewódzkich, a potem przychodziło lato i odchodzili wszyscy wiodący zawodnicy. Musiałem nauczyć się to traktować jako nowe wyzwanie. Oczywiście było w tym też trochę trudnych emocji, ale poszukiwanie nowych rozwiązań i rozwiązywanie problemów, które natychmiast się pojawią, to jest jeden temat. Same ich eliminowanie to nie wszystko, tam musiał się wydarzyć jakiś proces decyzyjny. Jeśli spoglądam wstecz, to na to. I uważam to za takie ubogacające. Jedną z cech, jakie staram się reprezentować, to taka refleksyjność.

To powoduje, że na tu i teraz w Orlętach Radzyń stosujemy system, który już przed sześcioma laty dobrze funkcjonował w pewnym okresie. A tutaj widzę zbliżone warunki. To system grania z dwoma napastnikami, w układzie diamentu w środku. Powoduje to, że nie ma nominalnych skrzydłowych. Generalnie ten system prowokuje bardzo dużą wymienność funkcji, brak przypisania zawodników do jednej pozycji. Na przykład boczny obrońca bywa nim, ale także bywa bocznym pomocnikiem, bywa skrzydłowym czy też napastnikiem. Środkowi pomocnicy, gdzie w tym układzie mamy „6” i dwie ósemki, cały czas muszą wymieniać się zadaniami. Dużo rotacji musi występować, jeśli chodzi o napastników czy pozycję „10”, która jest pozycją wieńczącą diament. Musi być tutaj dużo porozumienia. To trudne rozwiązanie, ale wydaje mi się właściwe na ten stan osobowy i stanowi moją indywidualną diagnozę możliwości zawodników.

Stadion klubu Orlęta Spomlek Radzyń Podlaski

Ten proces, w którym teraz jesteśmy, obejmuje bardzo wiele obszarów. Jednym z nich jest to, że różnica w funkcjonowaniu zawodników na poziomie trzeciej ligi, a na tych wyższych polega na tym, że zawodnicy niżej mają mniejszą świadomość, jeśli chodzi o swoje zalety. Mam na myśli konkret w myśleniu o sobie. Ja ten konkret mogę widzieć. Po to są wielogodzinne analizy, jak i rozmowy z zawodnikami, żeby pewne rzeczy im uświadamiać – jakie mają atuty, nie zapominając oczywiście o słabościach. Wynikiem tego jest to, że w tej chwili znajdujemy się właśnie w tym punkcie, w którym jest realizowany taki temat. Jedną z cech charakteru drużyn, które prowadziłem, jest też elastyczność taktyczna. System diamentowy posiada wspólny mianownik do stosowania także w systemie 3-5-2. Ta róża ma takie kolce, że gra defensywna musi obejmować całą drużynę. To wymaga bardzo dużej odpowiedzialności, ale takie trudne zadania staram się sobie od zawsze stawiać.

Na pierwszy rzut oka wygląda to na „nie do zastosowania” na niższym poziomie. Jednak te godziny spędzane na indywidualnych rozmowach i określaniu bardzo szczegółowych zadań… tutaj właśnie pokładam nadzieję, w tych wartościach czysto ludzkich. Odpowiedzialność, poczucie jedności, zależność od siebie. Zawodnik musi mieć też poczucie, że w każdej sekundzie meczu ma coś do zrobienia na boisku, nawet jeśli jest przerwa w grze. To wymaga oczywiście dużo pracy, ale ja lubię pracować.

Jak tak trenera słucham, wydaje mi się, że może Pan uchodzić za jednego z łagodniejszych, bardziej analitycznych szkoleniowców. Część trenerów opiera się na tzw. „zapierdalaniu”, ale u Pana widzę trochę inne podejście.

Moja wizja współpracy opiera się na wizji zbudowania zaufania. Zaufanie to nie jest temat zero-jedynkowy, że jest albo go nie ma. Możemy sobie ufać na początku po części. Moją rolą jest zdobycie zaufania. Ten zwrot, żeby miał treść, to zawodnik musi czuć, że komuś na nim naprawdę zależy. To nie jest łatwe. Praca trenera nie opiera się tylko na prezentacjach, treningach, odprawach, przygotowaniu mikrocyklu treningowego. Praca polega na zdobyciu nici porozumienia, a potem zamianie tych nici na bardzo silne kable. Oczywiście ta róża ma kolce.

Doświadczenie pracy w Chełmie to żegnanie się po każdym sezonie z zawodnikami, którzy zanotowali bardzo duży progres. Część z nich funkcjonuje już w wyższych klasach rozgrywkowych. Odchodzenie wiązało się z emocjami. To było duże wyzwanie, żeby sobie z tym poradzić. Przyjąłem tę rzeczywistość, mój styl pracy się nie zmienił. Wiadomo, że trzeba brać pod uwagę dziesiątki czynników, choćby zmieniające się pokolenia. Teraz mamy grupę ludzi o ściśle określonych zachowaniach, wchodzących już do seniorskiej piłki. Ja mam znajomość, jak się zmienia świat. Nie będę zaskoczony, jeśli po jakimś czasie zespoły będą liczyły po 30-40 osób i sztuką będzie zarządzać bardzo szerokimi zasobami ludzkimi. Akcent będzie przenoszony na wysoką specjalizację asystentów, a ważne będzie, kto nauczy się zarządzać bardzo dużą grupą ludzi.

Praca trenera nie opiera się tylko na prezentacjach, treningach, odprawach, przygotowaniu mikrocyklu treningowego. Praca polega na zdobyciu nici porozumienia, a potem zamianie tych nici na bardzo silne kable. Artur Bożyk

Jeśli chodzi o pytanie o styl pracy, to oczywiście, swoje znaczenie mają liczby i statystyki. One są ważne we współczesnej piłce, ale ważniejsze wydają mi się emocje, jakie są w piłce. Ważne są instynkty, jakie mają zawodnicy. Na przykład zawodnik, który ma umiejętność obracania się o 180 stopni. Uwypuklenie tej umiejętności do pewnego systemu grania to jest właśnie duże wyzwanie. Wpisać instynkty, cechy introwertyczne, ekstrawertyczne do większego systemu. Moim celem jest, żeby zawodnik poczuł, że jest we właściwym miejscu i we właściwym czasie. Bo bagatelizowanie instynktownych reakcji czy intuicji jest bardzo trudne do zdiagnozowania, ale jest bardzo cenne, bo daje automatyzm. To wszystko musi być w uporządkowanym systemie.

Dużo mówi Pan o systemie, podejściu do piłkarza. Czy trener sam wyciągnął takie wnioski czy nauczył się tego na zagranicznych stażach? Wiem, że jeździł Pan na staże do Włoch, Hiszpanii, np. do Realu Madryt. Skąd taki pomysł na zarządzanie ludźmi?

Pomysł rodził się wtedy, kiedy jeszcze uprawiałem sport. Te dziedziny, które tutaj teraz delikatnie dotykamy, interesowały mnie od zawsze. Mam na myśli zarządzanie czy taktykę. Oba obszary bardzo dynamicznie się rozwijają. Inspiracją był także ten czas, kiedy sam grałem w piłkę. Pobyt w Izraelu i współpraca z Elishą Levym, późniejszym trenerem reprezentacji Izraela czy Maccabi Hajfa, to było cenne doświadczenie. Zwłaszcza że znajomość języka hiszpańskiego pomogła nam zbudować relację. Tam pojawiały się tematy stylu grania południowego, jak to Hiszpanie mówią „verticalidad”. Czyli dużo podań zdobywających, dużo ryzyka.

Mi, jako człowiekowi z Polski, postawiło to duże wymagania w kwestii działania jako stoper. Z taką dynamiką przy skracaniu lub wydłużaniu pola gry jeszcze się nie spotkałem, ale musiałem się do tego adaptować. To całkowicie inne podejście niż w Polsce. Budowanie tego na otwartej relacji, zaufaniu, współpracy przynosiło owoce. Człowiek czuł się odpowiedzialny za swoje zadanie. To miało wielki wpływ na to, co robiłem.

Potem wiele rzeczy powtórzyło się na stażach, czy to w Hiszpanii czy to we Włoszech. Generalnie ten ofensywny sposób grania widziałbym jako pewną przyprawę do grania, przyprawę do tego, co serwuje futbol włoski, czyli wysokiego uporządkowania taktycznego. To jest największa sztuka – znaleźć balans, trafić z decyzjami personalnymi, wizją funkcjonowania w każdej fazie meczu. Czy to faz przejściowych, czy budowania akcji, czy finalizacji akcji, czy to organizowania się w grze defensywnej. Ale rzeczywiście, inspiracje często płynęły z tamtych rejonów. To ciekawe wyzwanie, którego nie da się realizować bez pasji. Ja bardzo lubię ten proces rozwijania się, w którym jestem i który będzie trwał do końca życia.

Wiadomo, mam plany i wierzę, że będę mógł realizować swoje pomysły na wyższym poziomie rozgrywkowym. Ale zakochanie się w ostatecznym produkcie to nie wszystko. Sam proces dochodzenia i docenianie tego, co jest tu i teraz, sprawia mi bardzo dużo radości. Czuję się szczęśliwym człowiekiem, robiąc to, co naprawdę kocham.

Wspomniał trener o procesie. Czy Orlęta Radzyń Podlaski to jest pewna układanka w tym procesie dochodzenia wyżej, czy trener zamierza zagościć tu mniej więcej tyle czasu co w Chełmiance?

Jestem tutaj od tego roku, a jedną z moich motywacji są korzenie moich rodziców na Podlasiu. Przerwa zimowa to było oczekiwanie, jeśli chodzi o przyszłość zawodową. Pojawiały się tematy z wyższych poziomów rozgrywkowych. Tam jednak oceniono, że funkcjonowanie w jednym klubie to zbyt małe doświadczenie. Przyjąłem tę diagnozę. Czekając na rozwój wypadków, pod koniec grudnia pojawiła się opcja z Orląt Radzyń. Wartość samej pracy i motywacje, o których mówiłem na początku (zmiana środowiska, poznanie nowych ludzi), a także chęć pomocy tej drużynie spowodowały, że tu jestem. Na tę chwilę koncentruję się na tym, co jest tu i teraz.

Daliśmy sobie czas i związaliśmy się umową do końca tego roku, by móc się wzajemnie poznać. Jaka będzie przyszłość? Zobaczymy. Ja teraz koncentruję się na tym, żeby ten klub był postrzegany inaczej, lepiej. Wiele rzeczy udaje się tutaj zmieniać, idzie to w dobrym kierunku. Ile czasu? Nie… tu i teraz.

Boisko treningowe klubu Orlęta Spomlek Radzyń Podlaski

Pomówiliśmy o przyszłości, teraz przejdźmy ponownie do przeszłości. Przycisnę trochę Pana w temacie tych stażów. Co robi stażysta w Realu Madryt?

Staż w Realu Madryt to też poznawanie dużej grupy ludzi z innym spojrzeniem. Jeśli chodzi o relacje, bardzo podobało mi się poczucie wyjątkowości ludzi, którzy tam pracują. Mocno się identyfikują z tym środowiskiem. Były także możliwości rozmawiania z trenerami grup młodzieżowych czy spotkanie z dyrektorem. Staż był całkiem nieźle zorganizowany. Dużo cennego doświadczenia, jeśli chodzi o rozmowy. Same prezentacje miały swoją wartość, ale nie były jakoś wielce odkrywcze. Jeśli chodzi o aspekt mentalny, organizację pracy, realizowanie wytyczonych celów, to bardzo podobał mi się tam konkret. Trener, który był w grupie młodzieżowej, musiał realizować ściśle określoną wizję. Wszyscy wiedzą, w jakim kierunku mają iść. Ta jedność bardzo mi się podobała. Wchodzenie w szczegóły także. Z kolei na stażu we Włoszech ujęła mnie otwartość trenera Di Carlo.

W jakim to było klubie?

Chievo Verona. W ośrodku treningowym razem z trenerem Michałem Orłowskim. To pozwoliło nam rozmawiać z całym sztabem. To było już bardzo wzbogacające. Bo my tam rozmawialiśmy o konkretnych rozwiązaniach na ściśle określony mecz. O korelacjach środków treningowych, że wszystko musi tworzyć jedność. Di Carlo to doświadczony trener, który tą otwartością zaimponował. Chęć otrzymywania pytań – to mi się właśnie bardzo podobało na tym stażu. Stamtąd wyjechałem naprawdę syty.

To był nieprzypadkowy wybór, sprzyjało mi szczęście – jak to często bywało w mojej historii. Bo pewnie dojdziemy do tematów bliskowschodnich (śmiech). Tam stosowane były rozwiązania, które były mi bardzo bliskie. 4-4-2 z diamentem, bardzo tożsame z systemem 3-5-2, wymienność funkcji i rozwiązania stosowane na różne fazy meczu. Fajnie, że naprawdę mieliśmy o czym porozmawiać, bo same systemy to jest bardzo rozbudowany temat. A tutaj mieliśmy podobną optykę na funkcjonowanie drużyny i to mnie bardzo cieszyło. Tam czas mijał tak jak za dziecięcych lat wakacje (śmiech).

Poruszył Pan tematykę bliskowschodnią, więc muszę o to zapytać. Jak Pan wylądował podczas swojej kariery zawodniczej w Izraelu? To nie jest codzienny kierunek dla Polaka.

Z tą historią wiąże się sytuacja w Górniku Łęczna, kiedy jako zawodnik ekstraklasowy miałem półroczną przerwę spowodowaną kontuzją na początku roku. Zacząłem chodzić i uczyć się biegać w okresie letnim. Ówczesny trener Górnika Łęczna przekazał, że nie mieszczę się w koncepcji. To spowodowało, że mogłem dochodzić do zdrowia tylko w rezerwach. Tam pewnie byłaby moja przyszłość, miałem ważną umowę, ale ona w ogóle nie była dla mnie istotna. Istotne było jak najszybsze zbudowanie formy na nowo i czerpanie z wyższych poziomów rozgrywkowych, to było moją motywacją. Wtedy był to pierwszy okres przygotowawczy, który przygotowałem sobie sam (śmiech).

Dzięki ówczesnemu trenerowi rezerw, Tadeuszowi Łapie, który umożliwił mi uczestnictwo w meczach sparingowych. To pozwoliło mi spędzić około 2,5 miesiąca w okresie przygotowawczym, jednocześnie mając nadzieję, że dostanę gdzieś szansę pokazania swoich umiejętności. Okazało się, że w ostatnim tygodniu okienka transferowego pojawiła się możliwość wyjazdu na testy do Izraela, gdzie miałem wziąć udział w dwóch meczach sparingowych i procesie treningowym. I wtedy miała zostać podjęta decyzja odnośnie do mnie.

Pojechałem, przekonałem i zostałem. Tak zaczęła się przygoda życia (śmiech).

Bardzo ładne określenie. Podoba mi się (śmiech). Czy w Izraelu była jakaś ciekawa przygoda, która Pana zaskoczyła, czy to było tylko typowe granie w piłkę, tak jak w Polsce?

Nie, to było bardzo dalekie od typowego grania w piłkę. Zamieszkaliśmy z żoną w północnej części Izraela, w Galilei. Przede wszystkim spełnialiśmy swoje marzenia, bo marzyliśmy o wyjeździe w tamte rejony. Północna część Izraela, rolnicza, malownicza Galilea, mieliśmy 20 kilometrów do jeziora Genezaret, do Nazaretu kolejne 20. To powodowało, że wolne chwile były nie tylko odpoczynkiem, ale i niesamowitą przygodą. Mogliśmy w każdej chwili zwiedzać Ziemię Świętą. Połączenie grania w piłkę i realizacji zawodowej z pobytem w tamtym miejscu i poznaniem kraju, tych ludzi… to było niezapomniane. To była rzeczywiście jedna z większych przygód w życiu.

Bardzo ciekawie się poukładało, bo klub, do którego trafiłem, to nie był klub izraelski, tylko arabski. Klub reprezentował około milionową społeczność arabską, z którą bardzo mocno identyfikowali się Arabowie z paszportem izraelskim. Z nimi był także bardzo dobry kontakt. Wspólne kolacje, spotykanie się poza boiskiem, poznawanie nowej kultury, kolacje w gajach oliwnych, wspólne jazdy na koniach i tak dalej… Równocześnie odbywała się naprawdę ciekawa przygoda.

Jednak do Polski trzeba było wrócić. Jak skończyła się przygoda z Hapoelem Bnei Sachnin?

Potem pojawił się temat zmiany klubu. Pojawiła się bardzo dobra propozycja z klubu Hapoel Ramat Gan, który mieścił się w samym Tel Awiwie. To powodowało bardzo dużą zmianę, bo przeniesienie się z rolniczej Galilei do stolicy Izraela. To też było ciekawe. Tam już ten czas był krótszy i nie udało się zakotwiczyć na dłużej. Przygoda tam zakończyła się po pół roku. No cóż, wiek też już robił swoje. Moje możliwości zaczęły spadać, także w wyniku różnych urazów. Trzeba było się pogodzić, że czas zaczyna mijać, co spokojnie zaakceptowałem i wróciłem do kraju.

Już długo rozmawiamy, a jeszcze muszę wrócić do Radzynia, bo mam jeszcze jeden ciekawy wątek. Otóż w sparingach i tym jedynym oficjalnym spotkaniu swoją szansę dostało wielu młodych chłopaków: Jan Bożym, Patryk Klebaniuk, Arkadiusz Korolczuk, Bartek Idzikowski. Do tego na wypożyczenie z Radomiaka przyszli Wiatrak i Nowosadko. Ci panowie dostaną większą szansę w najbliższym sezonie?

Jeśli wywalczą sobie miejsce. Tutaj sprawy są bardzo jasne. Jest gotowość do pomagania w rozwoju, ale to zależy od samych zawodników, z jaką uważnością będą podchodzili do swoich zadań. Pamiętam, na czym opieram swój optymizm w pracy z młodymi zawodnikami. To historia z Chełma, kiedy mając jedną z najmłodszych drużyn w grupach trzecioligowych, średnia wieku oscylowała wtedy koło 21 lat, udało się zbudować ekipę, która wówczas walczyła o awans.

Zabrakło doświadczenia w końcówce, choćby tracone bramki i umykające punkty… nie wiem – prowadzimy, wygrywamy, a zawodnik w 93. minucie będący w ataku przy chorągiewce decyduje się na dośrodkowanie, z tego idzie kontra i tracimy bramkę. Tego typu rzeczy nam się przydarzały i tego efektu nie udało się osiągnąć. Ale to się da zrobić. Dynamiczny proces rozwoju może zostać osiągnięty, ale jak będzie tutaj z zawodnikami? Zakładam dużą dynamikę, ale tutaj pojawia się znak zapytania. Tutaj dużą odpowiedzialność czują oni sami, odnośnie do tego, jak ich droga będzie wyglądała.

A samą kadrę Orląt czekają jeszcze jakieś wzmocnienia? Na razie doszedł Pana „stary znajomy”, Michał Kobiałka. Można oczekiwać jeszcze kogoś znajomego czy kadra jest mniej więcej gotowa?

No tak, Michała Kobiałkę jako juniora wprowadzałem do seniorskiej piłki. Skończyło się tym, że trafił do drugoligowej Wisły Puławy. Teraz okazało się, że nie jest tam potrzebny. Jeśli chodzi o kadrę, jest ona bardzo wąska, bo na tę chwilę mamy około 15 osób z pola. W obliczu bardzo dużej liczby meczów ona potrzebuje poszerzenia. Orlęta Radzyń mają taką specyfikę, że czasem trudno nam konkurować nawet z drużynami czwartoligowymi. Bo do takowych czasem odchodzili zawodnicy, otrzymując lepsze propozycje. Mamy pewne trudności, z którymi mam nadzieję, że sobie poradzimy.

Jeśli chodzi o wzmocnienia, ja nie reprezentuję poglądu, w którym pokładam największe nadzieje w tzw. mocnych transferach. Wiem, że na poziomie trzecioligowym jest dużo tzw. wizji, które polegają na tym, że jak chcemy awansować do drugiej ligi, to ściągnijmy zawodników z pierwszej (śmiech). To dosyć lekkie, łatwe i przyjemne. Tutaj to nie będzie miało miejsca. Liczę, że dołączą do nas chłopcy, którzy mają coś do powiedzenia w graniu w piłkę. Liczę, że ktoś do nas dołączy, bo tych meczów jest bardzo dużo, w sierpniu jest już bodajże 7-8 kolejek. A tutaj mówimy o tej liczbie zawodników łącznie z naszymi juniorami! Liczę, że ktoś do nas dołączy, ale nie nastawiam się na to, co tak często jest gdzieś praktykowane. Czyli zrobimy zmianę, jak zrobimy mocne transfery (śmiech).

Z reguły pytam się rozmówców, czego im życzyć na przyszłość. Ale tutaj chyba wiem, czego życzyć. Rozwoju.

Dziękuję. Nawzajem (śmiech).

Dodaj komentarz

Zapraszamy do kulturalnej dyskusji.

Najnowsze