Phil Neal, legendarny obrońca „The Reds”, powiedział kiedyś: „Kenny to najlepszy zawodnik, który kiedykolwiek założył czerwoną koszulkę, i jest niekwestionowanym królem całego Liverpoolu”. Co jest zatem tak unikalnego w człowieku, który czarował ludzi przepiękną grą, a fani zespołu z Anfield Road nadali mu wymowny przydomek „Król Kenny”? Dalglish urzekał i do dziś urzeka wszystkich swoją osobowością, ciepłem oraz charyzmą. Ten genialny szkocki piłkarz jest wspomnieniem czasów wielkości, a Anfield Road nadal pulsuje w rytm serca Kenny'ego – serca wielkiego jak całe Merseyside Red. Poznajcie zatem historię władcy czerwonej części miasta Beatlesów.
Patrząc na grę Szkota, łatwo było zrozumieć, dlaczego to właśnie Dalglish był szefem tego ultrautalentowanego czerwonego gangu, rządzącego ówczesną ligą angielską oraz całą piłkarską Europą. 118 ligowych goli w 355 meczach drużyny musi robić wrażenie. Co prawda Ian Rush – genialny Walijczyk grający w ataku wraz z Kennym – strzelał więcej, ale taka była jego rola. Dalglish był mózgiem „The Reds”, a bombowiec Ian żądłem, wykańczającym akcje i kąsającym rywali z regularnością działa „Gruba Berta”. Prawdziwa magia pozostawała jednak w rękach – a właściwie, będąc precyzyjnym, w stopach – „Króla Kenny’ego”. Dalglish poruszał się po murawie bardzo elegancko, grał mądrze, wręcz dostojnie.
Jest w Liverpoolu coś tragicznego, ten swoisty pierwiastek mający wiele wspólnego z esencją angielskiej piłki i jej tragediami, nierozerwalnie tkwiącymi aż do dzisiaj w mentalności Anglików. FC Liverpool jest czerwony – tak samo jak krew, która na zawsze znaczyć będzie historię klubu z Anfield. To właśnie genialne pokolenie Rusha, Sounessa, Hansena i Neala było świadkami zdarzeń na Heysel i Hillsborough, kiedy stadiony stały się zbiorowymi mogiłami, a ci, którzy to przeżyli – smutnymi świadkami tamtych tragicznych zdarzeń. Wspaniała, radosna historia „The Reds” przeplatana jest momentami katastrofy oraz niewypowiedzianego smutku. Smutku takiego jak ten, który malował się na roztrzęsionej twarzy Kenny’ego Dalglisha 15 kwietnia 1989 roku na stadionie Hillsborough w Sheffield.
Kenneth Mathieson Dalglish przyszedł na świat 4 marca 1951 roku w Dalmarncok, dzielnicy Glasgow. Rodzina Dalglishów przeniosła się jednak później do innej części miasta, mianowicie Govan. Mówi Wam to coś? Właśnie w Govan wychował się pewien inny sławny Szkot, niejaki sir Alex Ferguson. Mały Kenny od dziecka był kibicem Rangersów, ale jak to często bywa, bogini Fortuna postanowiła z niego zakpić, splatając jego przyszłe losy z wrogiem numer jeden Rangersów – oczywiście Celtikiem. Nie od razu jednak Rzym zbudowano, przed epizodem celtyckim młody Dalglish zaliczył jeszcze wycieczkę do… Liverpoolu.
Kenny zaczynał przygodę z piłką od treningów bramkarskich, jednak jego zdolności motoryczne, technika oraz niesamowita wizja gry niejako wypchnęły go do gry w polu. Dodatkowym powodem zmiany pozycji na boisku był także… wzrost, Dalglish mierzy bowiem zaledwie 173 cm, co nie jest wybitnym osiągnięciem jak na piłkarza, a co dopiero na piłkołapa. Niemniej jednak zmiana pozycji na boisku pomogła młodzianowi, prawoskrzydłowy szybko bowiem piął się w młodzieżowej hierarchii szkockiej piłki, co zaowocowało powołaniem do szkolnej kadry U-15. Następnym krokiem były testy w West Hamie i Liverpoolu, jednak wówczas nie poznano się na talencie Kenny’ego, odsyłając go do domu. Co prawda menedżer „The Reds” Bill Shankly próbował później ściągnąć chłopca z powrotem, jednak bezskutecznie. Nikt na Anfield Road nawet w najśmielszych snach nie przypuszczał jednak wtedy, że gołowąs, z którego summa summarum zrezygnowano, stanie się najważniejszym graczem w historii Liverpoolu.
Młody Dalglish nie zrażał się jednak, zainteresował się nim bowiem Celtic i chłopiec w 1967 roku podpisał juniorski kontrakt. Po sygnowaniu umowy od razu został wypożyczony do Cumbernauld United, w którym rozegrał rewelacyjny sezon, zdobywając dla klubu aż 37 goli. Władze Celticu nie zareagowały jednak natychmiast, legendarny menedżer „The Bhoys” John „Jock” Stein chciał bowiem, aby młodzian pozostał jeszcze rok na wypożyczeniu. Kenny był jednak uparty i po ubłaganiu Steina (w towarzystwie Dalglisha seniora) dopiął swego, a Celtic ściągnął Szkota z wypożyczenia i podpisał z nim ekspresowy kontrakt seniorski.
Tym samym Kenny w wieku zaledwie 17 lat zawitał w składzie ekipy z Celtic Park. Początki oczywiście były trudne, a młody napastnik ogrywał się głównie w rezerwach, dostając jedynie szczątkowe okazje do zaprezentowania swojego talentu w pierwszej drużynie. Przełomem okazał się jednak sezon 1971/1972, podczas którego zdobył 23 bramki w 49 grach. Rok później był już na ustach całej piłkarskiej Europy, zaliczając aż 41 trafień we wszystkich rozgrywkach.
Dorobek Szkota w barwach „The Bhoys” zatrzymał się na 204 grach i 112 trafieniach ligowych, a w sumie 269 meczach i 167 golach we wszystkich rozgrywkach. Dalglish był w kadrze równie skuteczny co w Celticu. Przez 15 lat w barwach Szkocji rozegrał aż 102 mecze, w których zdobył 30 goli. Mimo występów aż na trzech mundialach nie odniósł jednak z reprezentacją żadnych znaczących sukcesów.
Czas było jednak iść dalej, a przeznaczeniem Kenny’ego był klub, który lata temu mógł mieć go za darmo, a teraz – latem 1977 roku – zdecydował się wydać na transfer szkockiego napastnika rekordowe jak na tamte czasy 400 tysięcy funtów. Liverpool był świeżo po zdobyciu Pucharu Europy, jednak jego as atutowy Kevin Keegan postanowił odejść do Bundesligi, więc menedżer „The Reds” Bob Paisley musiał go kimś zastąpić. Paisley był wielkim admiratorem talentu Kenny’ego i tym sposobem szkocki napastnik zawitał na Anfield Road, niemal z marszu zaczynając tworzyć swoje królestwo, swój dwór. Dalglish zaliczył gola już w ligowym debiucie przeciwko Middlesbrough. Cały sezon był pasmem indywidualnych sukcesów Szkota, a kampanię wojenną 1977/1978 zakończył z dorobkiem 31 bramek. Kulminacyjnym momentem było zwycięskie trafienie w finale Pucharu Europy przeciwko Club Brugge. Wtedy historia zatoczyła koło. Niechciany niegdyś chłopak stał się królem Anfield Road.
Liverpoolski rozdział kariery piłkarskiej (oraz trenerskiej) „Króla Kenny’ego” to europejska hegemonia klubu z miasta Beatlesów, znaczona ośmioma tryumfami w lidze angielskiej oraz trzema Pucharami Europy. Szkot trafił na Anfield na pokolenie szalenie utalentowane, prym wiedli Alan Kennedy, Bruce Grobbelaar, Alan Hansen, Graeme Souness czy Phil Neal. Wszystkich tych monumentalnych zwycięstw nie byłoby jednak, gdyby nie boiskowa druga połówka Dalglisha, czyli Ian Rush. „Rushie” był boiskowym rewolwerowcem, dziurawiącym siatki z szybkością i precyzją Jessego Jamesa. Razem z „Królem Kennym” byli niczym Yin i Yang, idealnie dopełniające się dwie połówki. Walijczyk i Szkot stworzyli jeden z najlepszych duetów w historii futbolu. Podczas ich liverpoolskich karier Kenny strzelił 172 gole, a Ian zaliczył aż 346 (!) trafień. Takiego bomber duo w Europie nie miał nikt, co oczywiście przełożyło się na wyniki drużyny.
Dalglish był zawsze inteligentny i bardzo dojrzały jak na swój wiek. Jego grę cechowało doskonałe czucie gry oraz wybieranie najlepszych boiskowych rozwiązań, co czyniło go mózgiem liverpoolskiej drużyny oraz przedłużeniem myśli poszczególnych trenerów na murawie. Szybko to dostrzeżono i pod koniec sezonu 1984/1985 – na krótko przed finałem Pucharu Europy przeciwko Juventusowi – zaproponowano mu zostanie grającym menedżerem Liverpoolu. Niedługo wcześniej, w podzięce za wybitne zasługi w futbolu, uhonorowano go Orderem Imperium Brytyjskiego. Dalglish zgodził się na ofertę klubu, pod warunkiem że przez pierwsze dwa lata pomagać mu będzie Bob Paisley. Media odkryły przeciek i w prasie wybuchła wrzawa. „The Reds” byli przed najważniejszym meczem sezonu, a obecny (właściwie to już w tym momencie były) szkoleniowiec Joe Fagan przystępował do spotkania ze świadomością, iż jest to jego pożegnalny pojedynek. W obliczu tego, co się później stało, wszystko to nie miało jednak już większego znaczenia. Najważniejszy mecz w roku, święto piłki nożnej zamienione zostało w totalną katastrofę, a stadion w masowy grobowiec.
Przed meczem piłkarzy dochodziły odgłosy ze stadionu i wiadomości, że coś się stało i być może ktoś zginął. Pozostali oni jednak w szatni, czekając na komunikat oficjeli i opóźnione rozpoczęcie meczu. Na zewnątrz toczyło się jednak piekło. Najbardziej niebezpieczny sektor można było dostrzec z wyjścia z tunelu zawodników. Mowa o niesławnym sektorze Z, w którym naprzeciwko siebie stali włoscy i angielscy fani. Oddzielała ich od siebie jedynie strefa buforowa policji, w której… nikogo nie było. Anglicy zaczęli rzucać we Włochów wszystkim, co się dało, a ci nie pozostali dłużni. Wtedy chuligani z Wysp ruszyli przed siebie. Zniszczyli ogrodzenie, które posłużyło za pewnego rodzaju taran. Turyńscy tifosi zaczęli uciekać, wspinając się na mur. Ten nie wytrzymał naporu oraz ciężaru ludzkiego i zawalił się. Zginęło 39 Bogu ducha winnych ludzi, kilkuset zostało rannych. To przypominało wojnę. Eksperci w studiu nie mogli wydobyć z siebie ani jednego słowa. Było coraz więcej ofiar, które układano jedna na drugiej. Kibice na całym świecie oglądali relację z tego meczu w ciszy. W Anglii panowały złość, niedowierzanie i przerażenie. To wszystko stało się za sprawą angielskich kibiców, ochrzczonych na kontynencie jako „The Animals”. Fanów Liverpoolu nazwano mordercami.
Prasa w Anglii wrzała. Krytykowano wszystkich i wszystko. Angielską kulturę (a właściwie jej brak), mentalność „Panów”, premier Margaret Thatcher, piłkarzy, kibiców. Pod naciskiem żelaznej damy wykluczono angielskie kluby z rozgrywek międzynarodowych aż na pięć lat. To był „dzień, w którym umarł futbol”, że zacytuję okładki angielskich popołudniówek. Sam mecz za to odbył się, gdy wokół murawy układano ciała, blisko trybuny VIP-owskiej, ale z dala od oczu graczy. Piłkarzom angielskim oficjele UEFA powiedzieli, że ktoś zginął, ale było to około pięciu osób. Włosi wiedzieli ponoć jeszcze mniej. Piłkarze obu drużyn nie chcieli grać, ale przedstawiciele UEFA wymogli na nich udział w meczu. Śmierć naznaczyła to starcie, a blisko trzydzieści lat po tamtym wydarzeniu piłkarze niechętnie o nim mówią. Kenny Dalglish, gdy dowiedział się, co się stało, płakał jak dziecko. Spotkanie zakończyło się wynikiem 1:0 dla „Starej Damy” po karnym strzelonym przez Platiniego. „Jedenastkę” wywalczył Zbigniew Boniek.
Był to horrendalnie wręcz trudny czas na przejęcie drużyny, jednak „Król Kenny” podołał temu wyzwaniu. Wydarzenia na Heysel odcisnęły jednak głębokie piętno zarówno na nim samym, jak i całej angielskiej piłce. Kluby zostały wykluczone z rozgrywek o Puchar Europy, Liverpoolowi pozostało jedynie potwierdzanie dominacji na lokalnym gruncie. Nie było to już jednak to samo. Liverpool pod przywództwem Dalglisha spisywał się jednak świetnie, zdobywając mistrzostwo Anglii w latach 1986,1988 oraz 1990. 15 kwietnia 1989 roku wydarzyło się jednak coś, z czym równać mogło się tylko niesławne Heysel.
Doszło wtedy do półfinałowego meczu w ramach Pucharu Anglii między Liverpoolem, którego fani wywołali zamieszki na Heysel, a Nottingham Forest. To był kolejny z tych meczów, które zamiast festiwalami radości stały się katakumbami ludzkich losów. Mecz ten został rozegrany na neutralnym gruncie, na stadionie Hillsborough w Sheffield. W 6. minucie spotkania w wyniku złej organizacji meczu oraz fatalnego zachowania policji fani Liverpoolu wskutek małej liczby miejsc zaczęli tratować się nawzajem, przygnieceni do metalowego płotu. Jęki umierających ludzi rozniosły się momentalnie po całym stadionie. Mecz przerwano. Zginęło aż 96 kibiców Liverpoolu. Najmłodszy z nich, Jon-Paul Gilhooley, miał jedynie 10 lat. Był kuzynem obecnego kapitana oraz legendy „The Reds”, Stevena Gerrarda. Do dzisiaj świadkom tamtych wydarzeń cisną się na twarz łzy, gdy próbują o tym mówić. „Król Kenny”, który po raz trzeci uczestniczył w tego typu wydarzeniach (oprócz Heysel był świadkiem, gdy na Ibrox Park zginęło 66 kibiców), nie próbował kryć nawet wzruszenia:
– Nie wiem, na ile pogrzebów poszedłem. Pamiętam tylko, że jednego dnia z Mariną byliśmy na czterech. Między ceremoniami eskortowała nas policja. Wszystkie pogrzeby były niezwykle przygnębiające. Wszystkie rodziny pogrążone w żałobie po stracie najbliższych. W kościołach msza zazwyczaj kończyła się odśpiewaniem „You’ll Never Walk Alone”. Ja jednak nie byłem w stanie nic śpiewać, ponieważ byłem tak przygnębiony i wzruszony. Nie było siły, żebym wykrztusił z siebie choć jedno słowo. Ja tam po prostu stałem oszołomiony, próbując zrozumieć, co się przydarzyło temu klubowi i ludziom, których podziwiałem. Rodziny bardzo doceniały to, że piłkarze przychodzili na ceremonię pochówku. Jeśli mieli ulubionego piłkarza, to Noel White robił wszystko, by ten zawodnik stawił się na pogrzebie. Ostatni pogrzeb, na który poszedłem, był równie przygnębiający jak ten pierwszy. Nie przyzwyczaiłem się do smutku. Każdy pogrzeb bardzo mnie dotykał, ponieważ zawsze rodzina pogrążona w żałobie żegnała kogoś, z kim dzieliła życie i kogo kochała. Za każdym razem rozmyślałem, co bym zrobił, gdyby to dotknęło moją rodzinę. To było uczucie z rodzaju „masz, na miłość boską, weź mnie”. Temat śmierci jest dla mnie niezwykle trudny. Jeśli rozmowa zejdzie w tym kierunku, od razu próbuję zmienić temat lub wychodzę.
W roku 1990 Kenny Dalglish ostatni raz pokazał się na boisku, a w 1991 zrezygnował z funkcji menedżera „The Reds”. Miasto Liverpool straciło wtedy kogoś ważnego – kogoś, kto był unikalny nie tylko w czysto futbolowym znaczeniu tego słowa, ale przede wszystkim ludzkim. „Król Kenny” był zawsze serdeczny, zawsze honorowy. Po wydarzeniach w Sheffield zyskał legendarny wręcz szacunek w oczach ludzi, osobiście przeżywając tę tragedię i kontaktując się z rodzinami zabitych. Widać jednak było, iż coś w nim pękło i potrzebował zmiany klimatu.
W następnej kolejności trenował Blackburn Rovers, zmieniając klub z drugoligowego średniaka w mistrza Anglii (sezon 1994/1995). Po Ewood Park przyszedł czas na krótki trenerski epizod w Newcastle i Celticu (zarówno jako dyrektor sportowy, jak i trener). Po Celticu Dalglish zrobił sobie dłuższą przerwę, do trenowania wrócił dopiero na początku 2011 roku, przejmując Liverpool z rąk Roya Hodgsona. Ponowny mariaż z „The Reds” trwał jednak zaledwie półtora sezonu, a Dalglisha zwolniono po zakończeniu kampanii 2011/2012. Powodem były niezadowalające wyniki Liverpoolu. O Kenny’ego Dalglisha postanowiłem spytać specjalistę od Premier League, Michała Zachodnego:
– Może to zbyt kontrowersyjna opinia, ale dla wielu to, jakim menedżerem był Kenny Dalglish, będą już na zawsze określać jego wyniki z Liverpoolem po przejęciu stanowiska od Roya Hodgsona. Ta ostatnia w jego karierze szkoleniowej posada nie powinna jednak definiować jego umiejętności. Niewielu pamięta, że jego początki były nie tylko naznaczone wielkimi sukcesami Liverpoolu na arenie krajowej, ale też tragediami. Heysel i Hillsborough dotknęły go osobiście, ale i wywarły wpływ na jego karierę – przez tę pierwszą katastrofę jego Liverpool nie mógł grać w Europie i dorównać wielkim osiągnięciom poprzedników. Kto wie, ale może to temu niegdyś wybitnemu napastnikowi przeszkodziło, by na Anfield zostać dłużej? Jako piłkarz był nie do przewrócenia z piłką przy nodze, kapitalny w dryblingu i – zwłaszcza poza polem karnym – podejmujący najlepsze decyzje – podanie, uderzenie czy drybling właśnie. Jego drużyny nie grały specjalnie efektownie, ale – tak jak kiedyś Dalglish – potrafiły przełożyć skuteczność nad piękno, a nawet to łączyć. Jednak wydaje się, że tak jak Dalglish pod koniec swojej kariery piłkarskiej świetnie się przestawił na pracę menedżerską, tak nie potrafił zrozumieć coraz szybszego postępu w futbolowym biznesie. Po zwycięstwie z Blackburn w lidze to już była droga w dół i raczej kopiowanie pewnych coraz mniej sprawdzonych wzorców, a nie szukanie własnego stylu. Ostatnie sezony w Liverpoolu były trudne, choć nie powinny wpłynąć na jego przekrojową ocenę. Może wypada żałować, że jego najlepsze lata połączone zostały nierozerwalnie z wielkimi tragediami – ale to, z jaką klasą zachowywał się wtedy i dziś, niech udowodni, że Kenny Dalglish był przede wszystkim wielkim człowiekiem.
Właśnie wielkość człowieka poznaje się w sytuacjach kryzysowych, a w nich Kenny Dalglish sprawdzał się świetnie. Był boiskowym magikiem, który poza murawą ujmował ludzi swoją zwyczajnością, prostotą i wielkim sercem. Losy Szkota na zawsze pozostaną związane z Anfield Road, nie było i prawdopodobnie nie będzie bowiem drugiego takiego gracza, który tak mocno oddziaływał nie tylko na klub, ale i całe miasto. Nie każdy przecież nazywany jest tytułem monarchy, ale Szkot na to zasłużył. Anfield Road po wsze czasy będzie miało tylko jednego władcę liverpoolskich serc, a jest nim właśnie „Król Kenny”.
A może tak trener rep. Polski? :)
Raczej nie, Dalglish jest już niestety zbyt
archaiczny jak na wymogi dzisiejszego futbolu...
Podczas drugiej kadencji w Liverpoolu Kenny'emu już
tak dobrze nie szło...
Może nie ,ale gdyby włożyć Fornalika do
Liverpoolu to nie byłbym pewien czy przeżył by
tydzień ...
zgadzam się :) nie wiem, czy wiedziałby w ogóle,
co robić :)