Mimo że kolejka ligowa w Premier League została rozbita na kilka dni, to kibice mieli pewną rekompensatę tych brakujących spotkań. Przecież Anglicy znów uruchomili Wembley, a na legendarny stadion zawitały cztery drużyny walczące o dwa miejsca w wielkim finale.
Szacunek dla Avrama
Wiele miałem wątpliwości, co do roli, jaką odgrywał na Stamford Bridge Avram Grant, gdy przejmował drużynę po Jose Mourinho. Jasne, stanął przed zadaniem niezwykle trudnym – wygraniem sobie szatni, zdobyciem szacunku u zawodników, którzy pewnie nawet o dokonaniach trenerskich dyrektora sportowego w Chelsea nie słyszeli. Wielu obserwatorów tamtych wydarzeń do dziś woli przypomnieć, że to przecież Izraelczyk doprowadził „The Blues” do finału Ligi Mistrzów (tak pechowo przegranego), ale pomijają choćby kompromitującą klęskę w Pucharze Anglii czy porażkę na Wembley z Tottenhamem. Po sezonie Roman Abramowicz zwolnił tego menedżera i zatrudnił Scolariego – przygoda Brazylijczyka na Stamford Bridge trwała nawet krócej niż ta Granta.
Teraz sytuacja, przynajmniej w mojej opinii, uległa zmianie. Avram Grant był dla mnie osobą nie tylko anonimową, ale też menedżerem, który nie za bardzo wie, co robi, a wielka drużyna, Chelsea, grała po prostu sama, napędzana przez boiskowych liderów. Od niedzielnego meczu z Tottenhamem już jednak dostrzegam atuty szkoleniowca z Izraela, widzę, że potrafi nie tylko udanie zjednywać sobie prasę, ale też piłkarzy. Portsmouth zagrało świetnie, zwłaszcza jak na warunki, w których przychodzi pracować każdemu na Fratton Park. Pamiętajmy, że półfinałowe zwycięstwo przyszło zaledwie dzień po oficjalnym potwierdzeniu tego, co nawiedzało kibiców tego klubu od dawna – od przyszłego roku zespół będzie walczył na zapleczu Premier League.
To wielka sensacja, awans Portsmouth. Co więcej, klub z Fratton Park, mimo spadku, teoretycznie powinien już radować się z gry w europejskich pucharach. W finale zmierzy się z Chelsea, która na pewno wystąpi w Lidze Mistrzów, a więc nawet ewentualna porażka daje spadkowiczowi z Premier League miejsce w Europa League. Niestety, by grać w elicie kontynentu, trzeba spełniać wiele, wiele warunków, także finansowych, a wprowadzony w tym roku zarząd komisaryczny w Portsmouth jakby od razu eliminuje szanse zespołu na uzyskanie europejskiej licencji. Co prawda jeszcze od tej decyzji ludzie z Fratton Park się odwołują i może zagrają w Lidze Europy już od sierpnia, ale wciąż nikt nie wie, jaka to będzie drużyna. Przecież spora część piłkarzy odejdzie, pieniędzy na zatrudnienie wielkich nazwisk na ich miejsce brakuje, a nawet nie wiadomo, czy Avram Grant dalej będzie Portsmouth prowadził. Dlatego gra w Europie jest dla kibiców „Pompey” jeszcze marzeniem, a na pocieszenie po sezonie pełnym bólu dostali oni wizytę na Wembley, gdzie cały świat będzie patrzył, jak walczą z wielką Chelsea o Puchar Anglii.
Gdzie ci mężczyźni?
Oglądając mecz wyjazdowy Manchesteru United na Ewood Park, nie potrafiłem w tym zespole dostrzec lidera. Jasne, brakowało Rooneya (zresztą Mike Phelan nawet tego nie bierze za wytłumaczenie remisu), ale przecież byli Berbatow, Giggs, Scholes, Ferdinand, Van der Sar, Valencia… Piłkarze uznani nie tylko w Anglii, którzy swą grą zachwycali już wiele, wiele razy. Tymczasem MU był zespołem nie tyle bezzębnym, co bez charakteru. Walki do końca nie zabrakło, ale przed oczami miałem obraz drużyny pogodzonej z losem, z odpadnięciem z Ligi Mistrzów, z przegraną w walce o tytuł. Frustracja narastająca w zawodnikach nie przejawiała się tylko przez wyrywającego sobie włosy z głowy Berbatowa, ale też symulujących bardzo często Scholesa, Valencię, a nawet Neville’a! Media w Anglii są zgodne – United czeka rewolucja. Chris Smalling i Hernandez to nazwiska mało znane, ale z pewnością przez jeszcze jeden sezon będą uczyć się od odchodzących gwiazd pokroju Giggsa czy Scholesa.
Sir Alex Ferguson ponoć trzyma bezpiecznie w banku sporą część z pieniędzy uzyskanych za Cristiano Ronaldo i choć wyklucza wielkie nazwiska, to można liczyć, że skauci United pracują na najwyższych obrotach. Łatwo jest odgadnąć profil takich piłkarzy – głodni sukcesu, zwabieni sławą wielkiego klubu oraz nazwiskiem menedżera, który choć suszy głowę podopiecznym, to także ich broni, gdy tylko uważa to za konieczne. Tak jak w przypadku Liverpoolu każdy wie, co zawiodło w tym sezonie. Tak trudno ocenić, gdzie United stracił swoje szanse na tytuł czy Ligę Mistrzów. Używanie Rooneya jako wytłumaczenia jest niesprawiedliwe dla tych, którzy pracowali na wyniki Manchesteru, gdy Wayne tylko wykańczał akcję, zresztą jak pięknie. Czy Ferguson poczuł się zbyt pewnie, pozwalając sobie na zwolnienie Ronaldo i Teveza? Czy może oczekiwań nie spełniają piłkarze sprowadzeni za nich lub jeszcze wcześniej? Odpowiedzi na Old Trafford szukać będą jednak dopiero po sezonie, ponieważ nikt z nas nie powinien ulegać złudzeniu, że cokolwiek jest już wyjaśnione w Premier League, a zwłaszcza na szczycie tabeli.
Od zera do bohatera
No dobrze, może Brian Laws wcale nie jest jeszcze bohaterem w Burnley, ani statusu, jakim cieszył się Owen Coyle jeszcze się nie dorobił, ale na pewno zyskał większe poparcie pośród kibiców tego klubu. Jednak, gdy tydzień temu jego drużyna została w 153 sekundy rozbita przez Manchester City na własnym stadionie, a sześć straconych bramek to był najniższy wymiar kary, tradycyjnie pojawiły się głosy nawołujące do zmiany menedżera. Co więcej, jeden z zawodników, który wystąpił w tym feralnym meczu, zdjęty przez Lawsa w przerwie, poszedł sobie do pobliskiego pubu i tam obejrzał resztę spotkania. Przy piwie zapewne. To nie koniec problemów szkockiego menedżera Burnley – kolejny piłkarz, rezerwowy, rzadko pojawiający się w meczowej osiemnastce, publicznie ośmielił się skrytykować trenera, stwierdził wręcz, że w szatni mało kto już go szanuje, rozumie jego decyzje.
To z pewnością zabolało trenera, który i tak przychodził na Turf Moor w aurze zdziwienia. Mało kto rozumiał decyzję władz Burnley o zatrudnieniu osoby ledwo zwolnionej z przeciętnego zespołu Championship. Początkowo, Laws potwierdzał obawy kibiców, a jego fatalny dorobek (jedno zwycięstwo w 14 meczach) kierował drużynę do ligi, z której przyszedł. Wyjazdowy mecz z Hull City, także zespołem walczącym o utrzymanie, miał być dla Lawsa ostatecznym testem, którego oblanie groziło zwolnieniem. Przez pierwsze minuty tego spotkania o sześć punktów Burnley potwierdzało opinię osób twierdzących, że to drużyna za słaba na Premier League. Szybko stracona bramka, niepewna gra obrońców i bramkarza, a także brak pomysłu w ataku wskazywały nie tyle na kryzys, co po prostu smutny obraz Burnley FC.
Jednak nikt nie powie, że Brian Laws nie potrafił odpowiedzieć swoim krytykom. Piłkarze Burnley zdobyli cztery bramki i wygrali to kluczowe spotkanie. Wszystko, co zdawało się problemem menedżera, nagle zadziałało na jego korzyść. Piłkarze znów stanowili jedność, każdy harował za kolegę, nikt nie odpuszczał. Wątpię, by Burnley utrzymało się w Premier League. Mimo zwycięstwa na KC Stadium ich sytuacja dalej jest beznadziejna, a utrzymanie jakby było wiele mil przed zespołem Lawsa. Jeśli jednak już z ligi lecieć, to przynajmniej w honorowym stylu i walcząc, a tych cech po spotkaniu z Hull City nie dało się piłkarzom Burnley odmówić.
Liczba tygodnia
0 – żadnej drużynie nie udało się do tej pory wygrać Pucharu Anglii w tym samym sezonie, w którym zespół spadał z ligi. Ostatnio taką szansę miało Middlesbrough w poprzedniej dekadzie, ale ostatecznie także finał przegrało.
Cytat tygodnia
– Każdy menedżer popełnia błędy. Mi zdarzyło się w Liverpoolu popełnić także te największe – powiedział Rafa Beznitez po zremisowanym meczu z Fulham, które praktycznie odebrało szansę „The Reds” na grę w Lidze Mistrzów.