Ciekawe, ile osób sądzi, że walka o mistrzowski tytuł już się rozstrzygnęła, zwłaszcza po meczu MU z Chelsea? Absorbuje mnie to tylko z jednego powodu – chciałbym wiedzieć, jaki procent ludzi interesujących się Premier League najzwyczajniej w świecie się myli.
Piwko Rooneya
Można sądzić, że najciekawszą akcją minionego weekendu była ta Maloudy, gdy wytrzymał presję kilku rywali, by zagrać idealnie na piętę Joe Cole’a i zapewnić Chelsea prowadzenie w hicie kolejki. Niektórzy pewnie stwierdzą, że do woli można wybierać z czterech bramek zdobytych przez Manchester City w pierwszych dwudziestu minutach na Turf Moor, mimo biernego (aktywnego?) udziału obrońców Burnley. Ładnie zabrał się także Steven Gerrard z prawej strony pola karnego Joe Harta, by zdobyć gola w zremisowanym meczu z Birmingham City. Kandydować będzie dośrodkowanie Fauberta i kluczowy szczupak Ilana, który wyrównał stan spotkania na Goodison Park, przywracając wiarę w utrzymanie West Hamu jego kibicom. I choć nie sposób zapomnieć o bramce Bendtnera i woleju Zendena, to dla mnie ciekawsze akcje działy się już poza boiskiem, a często na trybunach.
Po wspomnianych dwudziestu krytycznych minutach w meczu Burnley z Manchesterem City pierwsi kibice gospodarzy zaczęli ze zrezygnowaniem opuszczać trybuny. Kamery nie omieszkały pokazać tych kilkudziesięciu zasmuconych, wkurzonych osób, a szczególnie jednego fana, który, wychodząc, z całej siły uderzył ręką o strop przy wyjściu. Musiało boleć. Brawa za spostrzegawczość w tej kolejce należą się Wayne’owi Rooneyowi, który hit weekendu musiał oglądać z loży VIP. Gdy akurat catering donosił napoje i jedzenie, uwagę Anglika przyciągnął półlitrowy złocisty napój stojący metr od niego. Sprytnie chciał zataić swoje zamiary i przelał trochę tego płynu do mniejszej szklanki, jednak w kluczowym momencie zawahał się i odłożył piwo. Pewnie zdał sobie sprawę, że – mimo oglądania meczu zza szyby – jest pod stałą obserwacją kamer i nawet mała ilość zacnego napoju wzburzyłaby opinię publiczną oraz wywołała burzę. Burzę w szklance piwa, oczywiście.
Co on robi?
Kontynuując wątek pozaboiskowych akcji, tym razem przyjrzymy się menedżerowi Liverpoolu. Wielu mówi, że nikt tyle ci nie da, co Rafa Benitez obieca – Hiszpan już w tym sezonie zagwarantował kibicom i właścicielom klubu, że będzie Liga Mistrzów w następnych rozgrywkach. Z pewnością meczem (zremisowanym, powtarzam ostatni raz) z Birmingham City nie zbliżył się do osiągnięcia tego celu, ale trudno winić konkretnych piłkarzy, ponieważ wiemy, że taki Insua to pewnie poziom Burnley co najwyżej, a Ngog jest napastnikiem innej klasy niż Torres – niższej, oczywiście. I właśnie ta ostatnia dwójka była zamieszana w najdziwniejszą decyzję weekendu. Rafa Benitez, po niecałej godzinie gry, gdy utrzymywał się wynik remisowy, postanowił zdjąć swojego rodaka i rzucić na boisko Francuza. Schodzący Torres został zaczepiony pytaniem („Czemu schodzisz?”) przez Gerrarda, na które tylko ze zdziwieniem wzruszył ramionami. Kapitan Liverpoolu z niedowierzaniem spojrzał na zmiennika i tylko podrapał się po głowie, zapewne myśląc, co on teraz sam ma zrobić z tą zgrają przeciętnych kolegów piłkarzy.
Rafa Benitez po meczu tłumaczył się, że przecież Torres jest zmęczony, a w czwartek ważny mecz rewanżowy z Benfiką na Anfield Road. Nawet skromny opatrunek z lodu, który szybko znalazł się na kolanie hiszpańskiego snajpera, nie zakryje tego zdziwienia, które malowało się na jego twarzy, gdy schodził z boiska. Natomiast jego trener tylko kibiców Liverpoolu swoimi wypowiedziami wkurzył – skoro gwarantuje czwarte miejsce, to czemu w kluczowym meczu zmienia najlepszego piłkarza, który mógłby wreszcie wykończyć jedną z kilku akcji zmarnowanych przez Ngoga czy Maxi Rodrigueza? Jestem przekonany, że Benitez przetrwa lato i w następnym sezonie znów będzie menedżerem klubu z Anfield Road. Tylko czy jego kolejne wywiady, wywody, komentarze, a nade wszystko decyzje świadczą o stabilnej sytuacji czy rozwoju Liverpoolu? Niedzielne popołudnie na St Andrews’ pokazało, że choć Benitez potrafi uśmiechem zakryć swoją desperację oraz ograniczenie jakościowe w kadrze, to nawet jego najwierniejsi i najwybitniejsi piłkarze już nie. I to jest na ten moment jego największy problem.
Witamy w lidze
W tej kolejce Premier League Portsmouth już mogło zostać oficjalnie relegowane do niższej klasy rozgrywkowej, ale wobec remisu West Hamu musimy na to potwierdzenie poczekać jeszcze tydzień. Natomiast wiemy już, że Newcastle United, po rocznej nieobecności, wraca do najlepszej ligi na świecie. Trudno zarzucić podopiecznym Chrisa Hughtona, że dokonali tego bez stylu i było to po prostu spełnienie oczekiwań kibiców. Oczywiście, miejsce takiego klubu z taką bazą kibiców jest w Premier League, ale pamiętajmy, że gdy spadali przed rokiem do Championship, niektórzy fani wróżyli wręcz podzielenie losów Leeds United, które dopiero ostatnio podnosi się z kolan. Przecież wokół klubu narastał konflikt z właścicielem (który nieudolnie próbuje wciąż sprzedać NUFC), klasowi piłkarze (Owen, Duff) uciekli z tego statku, a menedżerem został niedoświadczony asystent, Chris Hughton. Nawet legendarny Alan Shearer po spadku wypisał się z zabawy w trenerkę.
Dlatego tym większy szacunek należy się Hughtonowi, którego zespół zaledwie cztery razy do tej pory schodził z boiska pokonany. Także styl drużyny jest godny podkreślenia – wielu ekspertów twierdzi, że składnymi akcjami, finezyjnymi dośrodkowaniami oraz wolą walki zachwyciliby nawet w Premier League. Na potwierdzenie tych słów jeszcze będziemy musieli poczekać, ale pewnie zarządcy ligi już liczą zyski – awans Newcastle, (zapewne) WBA oraz kolejnego zespołu po fazie play-off i przy spadku Portsmouth z Burnley wyraźnie podskoczy średnia widzów na trybunach. Nie trzeba być znawcą angielskiej piłki, by wiedzieć, że wspaniałe obiekty, jak St James’ Park czy The Hawtorns mają większą pojemność niż Turf Moor i Fratton Park. Tylko jestem ciekaw, czy ta dwójka spadkowiczów, których wymieniłem, równie dobrze poradzi sobie z życiem w nowych warunkach (zwłaszcza finansowych), jak Newcastle czy WBA. I patrząc na kłopoty Portsmouth oraz Burnley, naprawdę szczerze w ich szybki powrót do Premiership wątpię.
Cytat tygodnia
– Zrobiłem im ostrą pogadankę w przerwie, dałem im cel do zrealizowania, by nie przegrali chociaż drugiej połowy. Przynajmniej to im się udało, ale pierwsze sześć minut zabiło wszystko, a to, co możemy teraz zrobić, to przeprosić i odpowiednio zareagować w kolejnym meczu z Hull – tak Brian Laws tłumaczył się z sobotniej klęski jego drużyny. Przed Burnley kluczowy mecz o utrzymanie, a porażka będzie równoznaczna ze spadkiem. Zobaczymy, jak teraz jego drużyna zagra pierwsze sześć minut.
Liczba tygodnia
4 – Carlos Tevez jako czwarty w lidze przekroczył granicę dwudziestu bramek strzelonych w jeszcze trwającym sezonie. Oprócz niego ta sztuka udała się Rooneyowi, Drogbie i Bentowi. Czy do tej Wspaniałej Czwórki dołączy wkrótce Fernando Torres (do tej pory 18 trafień)? Byłby to rekord Premier League.