Przez lata hiszpański golkiper był ostoją defensywy Manchesteru United. Najpewniejszym jej punktem, na którym opierała się w dużej mierze skuteczność gry obronnej „Red Devils”. Fantastyczne interwencje Davida de Gei wprawiały rywali w osłupienie, a zespół z Old Trafford ratowały przed utratą goli. W obecnym sezonie jednak jakby magia hiszpańskiego bramkarza się wyczerpała. David de Gea wyciąga piłkę z siatki nadspodziewanie często. Tym samym obnażając rzeczywisty, a zarazem nędzny obraz partnerów golkipera z defensywy.
Popularne piłkarskie porzekadło mówi, że zespół buduje się do tyłu. Podstawą musi być klasowy golkiper. Szczególnie jeśli myśli się o osiąganiu jakichkolwiek sukcesów. Każdy z zespołów odnoszących mniejsze bądź większe triumfy w zawodowych rozgrywkach piłkarskich na najwyższym poziomie dysponował co najmniej solidnym bramkarzem. Brak wykwalifikowanego fachowca między słupkami może skończyć się tragicznie. Zaprzepaszczeniem marzeń o sukcesie i cichym płaczem w ciemnym kącie. Wystarczy zresztą w tym miejscu wspomnieć Lorisa Kariusa. Niedyspozycja Niemca w poprzednim finale Ligi Mistrzów po salwie śmiechu skłoniła do refleksji. Merytoryczny wniosek usilnych rozważań mógł być tylko jeden – bez klasowego bramkarza ani rusz.
Z opóźnieniem, po otarciu łez i wyjściu z ciemnego kąta, dowiedzieli się o tym w Liverpoolu. Bolesne przeżycia finału Ligi Mistrzów skłoniły władze klubu do zakupu klasowego bramkarza. O niezbędnej potrzebie dysponowania nie lada fachowcem między słupkami już lata wcześniej wiedzieli natomiast na Old Trafford.
David, który stał się Goliatem
W Manchesterze dobiegła końca era Edwina van der Sara. Era sukcesów i nieszablonowych, a przede wszystkim pewnych interwencji. Holenderski golkiper przez lata był jednym z najpewniejszych trybów maszyny Alexa Fergusona. Gdy bramkarz postanowił powiedzieć dość i zawiesić buty na kołku legendarny szkoleniowiec na jego następcę wybrał Davida de Geę.
Początki Hiszpana w Premier League były nie najlepsze. Masa błędów i hurtowo puszczane bramki. Do tego jeszcze lawina kpin ze strony kibiców rywali. Szczególnie nasilona, gdy na światło dzienne wyszły problemy golkipera ze wzrokiem. Fakt krótkowzroczności i gry w soczewkach kontaktowych był podstawą wyśmiewania kolejnych nieudolnych poczynań zawodnika. Gdy po zakończonym sezonie David de Gea przeszedł laserową korekcję wzroku śmiał się już wyłącznie tylko Hiszpan.
https://www.youtube.com/watch?v=vJ3PHntngSs
Kolejne sezony po zabiegu to niesamowity rozwój hiszpańskiego golkipera. Fenomenalne i nierzadko spektakularne interwencje budziły podziw wśród ekspertów, a nawet kibiców rywali. David de Gea tak jak wcześniej Edwin van der Sar stał się niezbędnym elementem jedenastki Manchesteru United. Niedługo później Hiszpan przeszedł jednak najśmielsze przewidywania. W obliczu słabej jakości gry defensywnej klubu z Old Trafford w pojedynkę ratował zespół przed utratą bramek. Pracy miał po same łokcie, gdyż obrońcy „Red Devils” nierzadko wcielali się jedynie w rolę statystów. Jednak co najistotniejsze David de Gea bronił jak w transie, niczym zaczarowany. Niezwykłe parady i ratowanie zespołu w beznadziejnych okolicznościach sprawiły, że Hiszpan stał się najważniejszym graczem Manchesteru United. Jednoosobowym oddziałem antyszturmowym. Takim Rambo z Old Trafford. Wszyscy związani z „Red Devils” jakby wzięli to za pewnik, że tak będzie już zawsze. Mylili się.
David, który obnaża indolencje partnerów
Zapas magicznego pyłu w końcu się wyczerpał. David de Gea w obecnym sezonie przestał latać między słupkami, cudownymi akrobacjami chroniąc zespół przed utratą goli. Już tylko zwykła, po prostu ludzka dyspozycja golkipera wysunęła na pierwszy plan realne możliwości partnerów Hiszpana z bloku defensywnego. A te imponujące obecni nie są. W dotychczasowych jedenastu spotkaniach ligowych Manchester United stracił aż osiemnaście bramek. Tylko pięć zespołów w tabeli może „pochwalić się” gorszym dorobkiem.
Kompromitujący obecnie „Red Devil” w lidze bilans w dużej mierze jest efektem założenia, że David de Gea wszystko obroni. Myślenie życzeniowe przestało już jednak przybierać realny kształt. Na Old Trafford wzięli sobie do serca porzekadło, że zespół buduje się od tyłu. Jednak owe tyły to nie tylko bramkarz. O tym jakby zapomniano w Manchesterze United.
Mniej istotne, ale też ciekawe:
- Ponad tydzień temu swój jubileusz obchodził Glenn Murray. Podczas minionego weekendu świeczki na torcie zdmuchnął natomiast Sergio Agüero. Bramka zdobyta przeciwko Southamptonowi była sto pięćdziesiątym trafieniem Argentyńczyka w rozgrywkach Premier League. Wielkie osiągnięcie snajpera uświetnili także koledzy z zespołu „The Citizens”. Dołożyli kolejne trafienia, organizując tym samym festiwal goli. Oczywiście ku bezradności rywali. Sergio Agüero w obecnym sezonie znajduje się w świetnej dyspozycji. Siedem zdobytych bramek w lidze klasyfikuje zawodnika w czołówce listy najlepszych strzelców. W poprzedniej kampanii walkę o koronę uniemożliwiła głównie kontuzja. Teraz przed Argentyńczykiem olbrzymia szansa na końcowy sukces. Szczególnie że Manchester City powoli aktywuje tryb kosmiczny, miażdżąc kolejnych przeciwników.
- Brazylijczycy coraz lepiej czują się w Premier League. Być może niedługo już nie tylko Półwysep Iberyjski będzie ziemią obiecaną dla graczy z Kraju Kawy. W miniony weekend dublet ustrzelili Richarlison oraz Felipe Anderson. Obaj od początku sezonu prezentują wysoką formę. Spore wrażenie robi szczególnie drugi z graczy, dla którego jest to debiutancka kampania na Wyspach. Jakby nie patrzeć w Premier League coraz więcej brazylijskich rytmów. Więcej kreatywności, spontanicznych i technicznych zagrań. Jest co podziwiać.