Adrian Frańczak: „Wieczysta Kraków to nie jest fanaberia” [WYWIAD]


Wieczysta Kraków to bardzo zajmujący projekt, któremu niektórzy nie życzą najlepiej

7 października 2021 Adrian Frańczak: „Wieczysta Kraków to nie jest fanaberia” [WYWIAD]
Krzysztof Porębski / PressFocus

Wieczysta Kraków ma w swoich szeregach kilku znanych zawodników. Jednym z nich jest Adrian Frańczak, który w rozmowie z naszym portalem mówi, że projekt, który zadziwia Polskę, to nie fanaberia właściciela. Plany są dalekosiężne. Podkreśla to, jakie nastawienie do treningów prezentują Sławomir Peszko oraz Radosław Majewski. Ponadto dodaje, że Franciszek Smuda nadal potrafi ostro reagować.


Udostępnij na Udostępnij na

Wieczysta Kraków od ponad dwóch lat jest na ustach piłkarskiej Polski. Bogaty właściciel postanowił z mało znanego klubu stworzyć własny projekt, który dla wielu jest kontrowersyjny. Jednak trzeba otwarcie przyznać, że swoje prywatne środki każdy może wydawać w takim celu, jaki sobie wymarzy. Zgadza się z tym Adrian Frańczak, który gra w barwach krakowskiego zespołu. Piłkarz dodaje, że nie spodziewał się aż tak poważnego projektu. Zaznacza też, że tutaj każdy traktuje plany bardzo poważnie.

Leszek Urban (iGol.pl): Piłka nożna to było to, co chciał Pan robić od początku?

Adrian Frańczak (piłkarz Wieczystej Kraków): Zdecydowanie tak. Zawsze gdzieś tam lubiłem grać w piłkę. Mama powtarzała, że z tego chleba nie będzie. Zawsze kazała mi się uczyć, a ja robiłem jedno i drugie. Jednak to piłka była na pierwszym miejscu i udało się wejść na taki poziom, że tym zarabiałem na życie.

Każdy młody chłopak ma jakiegoś idola, którego podziwiał. Kto był takim w Pana przypadku?

W tamtych czasach to był Alessandro Del Piero! Pamiętam doskonale, bo miałem jego koszulkę.

To się dogadamy, bo u mnie to Filippo Inzaghi…

Ooo… „Pippo” Inzaghi! Trzymał tę linię spalonego (śmiech).

Największe plusy pobytu w KSZO Ostrowiec Świętokrzyski?

Tak naprawdę to tam się wszystko zaczęło. Pochodzę przecież z Ostrowca Świętokrzyskiego. Sam zacząłem trenować bardzo późno, bo było to dopiero w okolicach trzeciej klasy gimnazjum. Wcześniej trenowałem lekkoatletykę i może to ogólne przygotowanie do tej dyscypliny pomogło mi na początku piłkarskiej kariery. Nie da się jednak ukryć, że lekkoatletyka to było właśnie to, co chciałem robić. Gdzieś zawsze priorytet miała piłka nożna. Pierwszy trener zauważył mnie w jakichś meczach międzyszkolnych. Dostałem zaproszenie na treningi. Pamiętam takiego kolegę – notabene też nazywał się Frańczak, ale nie był rodziną – i to on zabrał mnie na pierwszy trening. Tak to się zaczęło.

Skończyło się jednak mało przyjemnym komunikatem, że kontrakt rozwiązano z winy klubu.

To znaczy może nie było aż tak nieprzyjemnie. Były takie czasy, że wokół klubu działo się coraz gorzej. Sam czułem, że muszę się piłkarsko rozwijać. Przez dłuższy czas był blokowany mój transfer, no i wyszło tak, że w końcu postawiłem na swoim, żeby trochę zmienić otoczenie. Chociaż od razu powiem, że ja nie lubię zmian i chciałem zostać w KSZO. W klubie próbowali zrobić wszystko, abym został. Przesunęli mnie później do drużyny rezerw, ale to było chwilowe. A jeszcze dzień przed zakończeniem kontraktu trener zapytał mnie, czy chcę grać w pierwszym zespole. Od razu odpowiedziałem, że tak. Jednak finalnie rozwiązałem kontrakt.

Jak daleko było od transferu do ekstraklasy? Były testy w Legii czy Cracovii.

Było naprawdę blisko. Problem polegał na tym, że wtedy udziały do mojej karty miał pan Mirosław Stasiak i z tego co pamiętam, to nie dogadał się tam finansowo. Wszystko było już dograne z Markiem Jóźwiakiem, a brakowało tylko tej kropki nad „i”. Wówczas za takiego zawodnika, jakim byłem ja, Legia dawała duże pieniądze. Pamiętam, że pan Jóźwiak mówił, iż za Dawida Janczyka dają 125 tysięcy, a za mnie pan Mirek Stasiak zażądał 300 tysięcy. Legia na taką kwotę przystała, ale Mirosław Stasiak chciał ją jeszcze podwyższyć. Na tamte czasy to były duże pieniądze.

Trochę plany pomieszały też urazy…

To było tak, że pojechałem na jeszcze jedne testy. Ale to od początku to nie było to, co chciałem. Miałem wówczas zapalenie płuc, co nie pozwoliło mi pokazać się na tyle, ile sam bym chciał. Może też sam za bardzo chciałem. Wiadomo, że jak ktoś jest blisko jakiegoś celu, to próbuje dać z siebie więcej niż normalnie. Być może mnie to wszystko troszeczkę przerosło i ostatecznie nie doszło do podpisania kontraktu.

W Cracovii również byłem na takim test-meczu, potem występy w Młodej Ekstraklasie. Tam miałem potwierdzić swoją dyspozycję, którą gdzieś wcześniej zauważono, ale też się okazało, że nie wyszedł mi ten mecz. Troszeczkę spaliłem się psychicznie i wyszło jak wyszło.

Odpowiednie podejście psychiczne jest jednak bardzo ważne.

Trudno tutaj mówić, jak jest lepiej. Wiadomo, że gdy idziesz na „pełnym ogniu”, starasz się, to wtedy ma to swój sens. Natomiast jeżeli za bardzo się zepniesz, to efekt końcowy może być zupełnie odwrotny od zamierzonego. Chcesz pokazać dobre cechy, a wychodzą te gorsze. Trzeba to jakoś wypośrodkować. Wiadomo, że z biegiem czasu człowiek nabiera doświadczenie i dystansu do pewnych rzeczy. Byłem wtedy, ale i cały czas jestem mega ambitny. Prawda jest taka, że tego talentu wiele nie było. Zdecydowanie więcej musiałem sobie wypracować. Czasem tak bardzo chciałem, że przedobrzałem.

Wreszcie trafił Pan na ciekawy projekt, jakim była Olimpia Grudziądz.

Zadzwonił do mnie pan Mariusz Łaski, wtedy dyrektor sportowy Olimpii. Byliśmy już po słowie, ale okazało się, że zainteresowało się mną Podbeskidzie Bielsko-Biała, które prowadził w ekstraklasie pan Robert Kasperczyk. Wiem, że chcieli mnie do siebie, a grał tam też Adam Cieśliński, z którym znałem się z czasów gry w KSZO. No ale ja byłem już po rozmowach z Olimpią, a jestem taki, że danego słowa nie łamię. Był to naprawdę fajny projekt. Pan Mariusz Łaski ściągnął do klubu Darka Kłusa, Marcina Smolińskiego czy Michała Łabędzkiego.

W Pucharze Polski wyeliminowaliście między innymi Lecha Poznań.

Tak, tak. Grałem w tym meczu. Wyeliminowaliśmy Lecha, następnie trafiliśmy na Legię Warszawa. Co prawda nasza przygoda zakończyła się na rywalizacji z tą drużyną, ale też nie było wstydu. Prowadziliśmy przy Łazienkowskiej 1:0… Co prawda skończyło się 4:1 dla Legii, ale gole traciliśmy pod sam koniec meczu po indywidualnych błędach.

Teraz też gra Pan w drużynie, która może zrobić niespodziankę w Pucharze Polski. Przyjechał pierwszoligowy Chrobry Głogów i przegrał z Wami.

W Wieczystej startujemy z troszeczkę innej perspektywy. Jesteśmy jako ten kopciuszek, drużyna z czwartej ligi. Wiadomo, jakich mamy zawodników w swoim składzie. Sławek Peszko czy Radek Majewski to są zawodnicy, którzy grali w reprezentacji. I to dosłownie grali, a nie tylko w niej byli. Przed tym meczem z Chrobrym było wiele znaków zapytania. Nikt nie wiedział, jak to będzie wyglądało w starciu o stawkę z rywalem z wyższej ligi, bo wiadomo, że na swoim poziomie pokonujemy rywali w miarę swobodnie. Ale udało się przejść głogowian, a teraz kolejne wyzwanie. A jest tak, że apetyt rośnie w miarę jedzenia i wszyscy oczekują od nas spokojnego zwycięstwa z Garbarnią. Uważam jednak, że to wcale nie będzie łatwy mecz.

Trener Franciszek Smuda „celował” w mecz z Wisłą…

Wiadomo, jakim sentymentem trener darzy Wisłę Kraków, więc nie dziwię się, że chciał wylosować właśnie ten zespół. Wspominał też, że fajnie byłoby trafić na Górnik Zabrze. Ostatecznie trafiła nam się wspomniana Garbarnia. Taki przeciwnik w naszym zasięgu.

A jak Pan patrzy na projekt Wieczysta Kraków?

Ja trafiłem tutaj w momencie, w którym nie było to jeszcze aż tak popularne. Myślę, że zadecydowała moja sytuacja życiowa, bo nie chciałem się ruszać gdzieś daleko od domu. Miałem kilka propozycji z klubów pierwszoligowych, które finansowo były bardzo solidne, tylko że musiałbym opuścić Katowice, a tego nie chciałem robić. Zadzwonił do mnie pan Andrzej Iwan i powoli zaczęliśmy się dogadywać. Przyznam, że sam byłem – czy jestem nadal – zaskoczony rozmiarem tego projektu. Oczywiście od początku wyglądało mi to na fajne podejście, ale nie spodziewałem się, że rozpędzi się to tak szybko. Na pewno nie przypuszczałem, że po roku gry w Wieczystej spotkam się w szatni ze Sławkiem Peszko czy Radkiem Majewskim.

Czytam sporo komentarzy, które mówią, że Wieczysta to fanaberia pana Wojciecha Kwietnia.

Właściciel jest mega zaangażowany w to, co tutaj robi. To nie jest tak, że jest to jego jakaś fanaberia. Wiadomo, że swoje prywatne pieniądze może wydawać na co chce. Były też trudne momenty w pierwszym sezonie, w którym mieliśmy już wtedy mocny zespół, ale przytrafił się Covid, a my zanotowaliśmy dwa remisy i nie udało nam się awansować. Niektórzy być może spodziewali się tego, że skoro przydarzyło się sportowe niepowodzenie, to właściciel zaraz zwinie zabawki. Pan Kwiecień podchodzi jednak do tematu bardzo spokojnie. Nie wywiera większej presji, tylko stawia cele krok po kroku. On naprawdę kocha piłkę, pojawia się na naszych treningach i żyje tym zespołem.

Wraz z rozwojem sportowym potrzebny jest też rozwój infrastrukturalny. W tej kwestii zaczyna się coś dziać?

Nie chciałbym za dużo mówić, ale z tego, co się orientuję, to firmy, które były wokół stadionu, są już przeniesione. W klubie mówi się, że rozbudowa całej bazy to już bardzo bliska przyszłość. Ma zostać wszystko wyburzone, a w tym miejscu ma powstać obiekt na skalę europejską.

A jakie podejście do treningów mają Sławek Peszko i Radek Majewski?

Jeżeli chodzi o ich podejście, to są zdecydowanie profesjonaliści. Oni nie przyszli tutaj tylko się pobawić czy coś takiego. Obaj są na treningach bardzo zaangażowani. Jak muszą wejść „do dziadka”, to robią to i walczą na maksa. Nie ma czegoś takiego, że grali w reprezentacji, to mają luźniej. A poza tym teraz Wieczysta jest takim klubem, w którym trzeba się postarać, żeby zagrać w wyjściowym składzie. Kiedyś było tak, że można było mieć przeszłość pierwszoligową, przyjść do Wieczystej i grać. Dziś mamy na tyle silny skład, że nawet gdy dzwonią ciekawe nazwiska, to bardzo trudno im się tutaj dostać. Ja sam na początku myślałem, że będę łączył grę w klubie z normalną pracą, ale dziś nie ma na to szans. Trzeba myśleć tylko o graniu w piłkę.

Jak do pracy nastawiony jest Franciszek Smuda? Zawsze mówiło się, że z trenera niezły nerwus.

Oj, zdarzają się sytuacje, w których trener na swój sposób wybucha. Jest nadal pełnym charakteru człowiekiem, ale wiadomo, że on sam chce dobrze dla każdego z nas. Niezmiennie jest z nim ten niemiecki ordnung.

Pana marzeniem jest nadal gra w Ekstraklasie?

Byłoby to z pewnością takim spełnieniem. Na poziomie pierwszoligowym mam tych występów dość sporo, ale brakuje tej gry na najwyższym poziomie. Wiadomo, że z perspektywy czasu fajnie byłoby mieć kilka takich meczów na koncie, ale dziś to nic za wszelką cenę. Lata lecą, a ja czuję się dość dobrze.

Wielu piłkarzy wskazuje dziś, że pomimo lat czują się lepiej niż wcześniej.

Z biegiem kariery zmienia się wiele rzeczy. Stajesz się bardziej doświadczony, wiesz, na ile możesz sobie pozwolić. Jesteś spokojniejszy, bo wiesz, z czym masz do czynienia. Druga sprawa to suplementacja i diety, które naprawdę potrafią wydłużyć kariery. Powiem na moim przykładzie, że solidna praca może sprawić, iż wyglądasz na treningach lepiej niż niektórzy 18-latkowie.

Czego Panu życzyć na końcu naszej rozmowy?

Przede wszystkim zdrowia, bo ono jest najważniejsze. Jak ono będzie, to resztę uda się wypracować. Lata lecą, ale samopoczucie jest dobre i chęci są na wysokim poziomie.

Marcin Borski: W Polsce mamy zbyt mało sędziów, trzeba to zmienić [WYWIAD]

Dodaj komentarz

Zapraszamy do kulturalnej dyskusji.

Najnowsze