Ekstraklasa: Historia „Miedziowych” przestrogą dla Lechii


27 września 2015 Ekstraklasa: Historia „Miedziowych” przestrogą dla Lechii

Niedzielne spotkanie Lechii Gdańsk z Zagłębiem Lubin wydaje się kolejną odsłoną ligowej młócki, ewentualnie szansą na przyjrzenie się powracającym do formy reprezentantom: Sebastianowi Mili i Sławomirowi Peszce. Jednak doszukując się kilku smaczków, możemy ten mecz zatytułować jako pojedynek ciemnej i jasnej strony mocy, pojedynek klubów różniących się od siebie na każdej płaszczyźnie. Z czego jeden stawia się za wzór, a na drugi spada fala krytyki. Ale nie zawsze tak było.


Udostępnij na Udostępnij na

Jedenastu młodzieżowców w kadrze pierwszego zespołu, inwestycje w akademię, zrównoważony budżet, młody, zdolny trener, który nieprzerwanie od 1,5 roku zasiada na ławce klubu, dobre wyniki i gra. Tak można scharakteryzować obecne Zagłębie Lubin. Ale umówmy się, ten obraz „Miedziowych” jest dla wszystkich novum.

Przez wiele lat dolnośląski klub jawił się jako idealny przykład marnotrawstwa pieniędzy i niewykorzystanego potencjału, a zarazem przestroga przed tym, do czego prowadzi przesadna rozrzutność. Jako że świat nie znosi pustki, toteż niemal w tym samym w dniu, w którym KGHM przykręciło kurek z pieniędzmi i zmusiło Zagłębie do zmian, w Lechii pojawili się tajemniczy inwestorzy, a drużyna z Gdańska przejęła pałeczkę  najbardziej rozrzutnej.

Śledząc ostatnie sezony T-Mobile Ekstraklasy, można wysunąć tezę, że nie było klubów tak bardzo podobnych jak „stare”  Zagłębie i „nowa” Lechia, klubów topiących kolejne miliony na piłkarzy parodystów i popełniających te same błędy. Dlatego też warto porównać te dwie drużyny będące barwnymi ewenementami na piłkarskiej mapie Polski.

Zagłębie, finansowane przez spółkę państwową, zawsze otaczało wianuszek partyjnych działaczy, którzy wierzyli, że sukcesy drużyny pozwolą im utrzymać intratne posady. Dlatego też bogate KGHM inwestowało kolejne miliony, a w Lubinie żyli, jakby jutra miało nie być. Transferowy boom rozpoczął się w Lubinie latem 2010 roku, kiedy to prezesi dolnośląskiego klubu, wciąż wspominający mistrzostwo sprzed trzech latach, stwierdzili, że po bezpiecznej, 10. lokacie na koniec sezonu 2009/2010 czas na ponowny skok po tytuł.

W ciągu roku wydano 1,5 mln euro między innymi na: Csabę Horvatha, Denissa Rakelsa (400 tys. euro !) czy Martinsa Ekwueme. Apogeum rozrzutności trwało w najlepsze przez następne trzy lata. 300 tys. euro wydane na 32-letniego Jeża czy 100 tys. złotych miesięcznie płacone Darvydasowi Sernasowi stały się symbolami głupoty działaczy „Miedziowych”.

Co ciekawe, przez lata rozpusty do drużyny nigdy nie przyszedł młody, zdolny Polak. W pomarańczowej koszulce Zagłębia mogliśmy za to ujrzeć Nigeryjczyków, Kolumbijczyków, Łotyszy, Serbów, a także kolonie Czechów i Słowaków ściągniętych za czasów trenera Hapala.

http://i57.tinypic.com/2hhgccy.png

Lechia Gdańsk, mimo iż równie można jak Zagłębie sprzed kilku lat, jest o wiele bogatsza w szeroko rozumiane kontakty. Jawi się ona jako raj dla agentów, którzy mogą w niej umieścić dowolną liczbę zawodników. Kiedy nowi właściciele weszli do klubu zimą 2013 roku, wydawało się, że będą wybawieniem dla gdańszczan. Mądre bezgotówkowe transfery Stojana Vranjesa oraz Nikoli Leković, a także wypożyczenie Makuszewskiego, Sadajewa i Jagiełło sprawiły, że „Biało-zieloni” skończyli sezon na 5. miejscu w tabeli.

To rozbudziło ambicje wszystkich. I nagle coś pękło. Lechia przed sezonem 2014/2015 pozyskała 21 piłkarzy (!), co jest ewenementem na skalę Europy. W Trójmieście zameldowali się piłkarze z różnych zakątków Europy, od portugalskiego wybrzeża, aż po Ural. Oczywiście wśród nich byli zawodnicy dobrzy, tacy jak Antonio Colak czy Kevin Frisenbichler.

Większość okazała się niewypałami, a jeśli ktoś pamięta, jak wyglądali niejaki Diego Hoffmann lub Diogo Ribeiro, to należy mu się dużo piwo. Kolejne okna transferowe były równie obfite. Zimą 2014 roku do Gdańska ściągnięto kilku doświadczonych  piłkarzy. Najwięcej właściciele Lechii zapłacili za 32-letniego Sebastianę  Milę (375 tys. euro) i Donatasa Kazlauskasa (325 tys. euro), kolejnego, którego można dołączyć do grona „ktokolwiek widział, ktokolwiek wie”.

Przed obecnym sezonem również doszło od rewolucji kadrowej. Z klubu odeszło 17 piłkarzy, w tym sporo wychowanków, a do Trójmiasta zawitało 12 zawodników. Ściągnięcie Ariela Borysiuka, Michała Maka i Grzegorza Kuświka nie było dla właścicieli niczym spektakularnym. Dlatego też okienko zakończyli bardzo mocnym akordem, wyciągając pomocną dłoń do nieco zakurzonego Milosa Krasicia i Sławomira Peszki.

http://i57.tinypic.com/2m34d39.png

Brak umiaru w wydawaniu pieniędzy na transfery i kontrakty to niejedyny grzech, jaki dotknął swego czasu obie drużyny. Równie ważnym czynnikiem, który wpływa na to, że uznajemy klub za nieuporządkowany, jest częste zmienianie trenerów. Od sezonu 2009/2010 Zagłębie prowadziło ośmiu trenerów w ciągu pięciu lat. Prawdziwą szansę wykazania się otrzymało jedynie dwóch: Pavel Hapal i obecny szkoleniowiec Piotr Stokowiec.

W pewnym okresie „Miedziowi” potrafili nawet dorównać wyczynom Józefa Wojciechowskiego. W sezonie 2013/2014 w Lubinie pracowało czterech szkoleniowców, co trzeba uznać za nie lada wyczyn. Dodać należy, że było to w sezonie spadku, a więc w czasie, kiedy potrzeba najwięcej spokoju i metodycznej pracy z zespołem. Działacze Zagłębia wiedzieli jednak lepiej, jak radzić sobie z kryzysem, i obudzili się… w I lidze.

Właściciele Lechii na dorównanie szaleństwom lubinian mieli niespełna dwa lata, ale sześciu trenerów w tym okresie w Gdańsku jest „bardzo dobrym” wynikiem. Któż jeszcze pamięta czasy, kiedy w Trójmieście pracowali Quim Machado albo przedwcześnie zwolniony Michał Probierz.

W poprzednim sezonie z drużyną pracowało trzech szkoleniowców, ale obecne rozgrywki zwiastują, że tamten wynik może zostać poprawiony. Bardzo szybko zwolniono Jerzego Brzęczka, który chyba jako jedyny dostał kredyt zaufania od właścicieli klubu. Wszystkie znaki na niebie i ziemi zwiastują też, że Thomas von Hessen znów zamieni trenerski dres na dyrektorski garnitur.

Jak widać, analogii między tymi drużynami nie brakuje, więc niedzielne spotkanie będzie niezwykle ciekawe i ważne, zwłaszcza dla gdańszczan. Zagłębie Lubin w spotkaniu z możnym rywalem może tylko zyskać. Porażka będzie jedynie wypadkiem przy pracy, który nie zachwieje nowo powstałym projektem, a  wygrana niespodzianką.

Natomiast dla podopiecznych von Hessena będzie to mecz nie tylko o trzy punkty, ale o pokazanie, że Lechia to klub z ambicjami, a nie zbiór zawodzących gwiazd. Obecny sezon drużyny z PGE Areny do złudzenia przypomina to, co prezentowali „Miedziowi”, kiedy spadali z ligi. Jeśli w niedzielę przegrają, widmo spadku i rocznego czyśćca wyraźnie może zajrzeć „Biało-zielonym” w oczy. Kto wie, czy w obecnej sytuacji taki spadek nie wyszedłby im na dobre.

Dodaj komentarz

Zapraszamy do kulturalnej dyskusji.

Najnowsze