Jeśli rzucicie okiem na kluby, które zwiedzał Sebastian Olszar, to mamy tutaj niezły bigos. Pomieszanie z poplątaniem. Nic nie trzyma się kupy. Patrząc na aurę za oknem, można nawet stwierdzić, że Olszar zmieniał kluby jak rękawiczki. Nie zawsze dokonywał słusznego wyboru, choć – jak sam twierdzi – często przez złych doradców.
Los wielokrotnie bywał dla niego okrutny, nawet pomijając kwestie piłkarskie. Ponad 10 lat temu miał wypadek samochodowy, w którym zginęła jego narzeczona. Nie poddał się i teraz ma kochają żonę i dzieci. Poukładał swoje prywatne życie na nowo. Z tym piłkarskim było nieco gorzej. Trudno było mu znaleźć zawodowe miejsce na ziemi, w którym znajdzie komfort i ustabilizuje formę. W żadnym klubie nie zakotwiczył na dłużej niż na dwa sezony. Tułał się po piłkarskiej mapie, łapiąc fuchy, zmieniając pracodawców, choć zainteresowanych nigdy nie brakowało. Imponująca liczba klubów (16!) w CV mówi sama za siebie.
Dysponował wystarczającym talentem, żeby w wieku 33 lat mieć na liczniku więcej meczów w ekstraklasie niż 128. Jeśli dodamy do tego fakt, że jako napastnik strzelił zaledwie 18 bramek, to otrzymujemy obraz niespełnionego zawodnika, który nieco zaprzepaścił spory potencjał, jaki w nim drzemał.
Wiele zmieniło się w tym pechowym 2003 roku, kiedy dostał solidnego kopniaka od życia. Był akurat na obczyźnie i występował w austriackiej ekstraklasie w barwach Admiry Wacker. Transfer to była nagroda za niezłe dwa sezony w Górniku Zabrze. Nigdy nie był specjalnie bramkostrzelny, ale szkoleniowcy czuli się dobrze, mając w składzie Olszara. Dawał drużynom więcej niż kilka bramek na sezon.
On wcielał się w rolę włóczykija i strażaka jednocześnie. Jeździł ze sporym bagażem doświadczeń (nie tylko tych piłkarskich) po Polsce i szukał schronienia. Szukał stabilizacji, aby pokazać pełnię swoich niemałych umiejętności. Nie udawało się w Polonii Warszawa, Zagłębiu Sosnowiec, Ruchu Chorzów czy ostatnio GKS-ie Bełchatów. Całkiem nieźle wyszedł mu dwuletni epizod w Piaście Gliwice, gdzie w 34 meczach zaliczył dziewięć trafień. To był jeden z przyjemniejszych momentów w jego karierze, która przypomina drogę przez mękę.
Zawsze zastanawiałem się, czego brakowało Olszarowi. Nie można było odmówić mu zaangażowania, techniki, waleczności i szybkości. Po niezłych występach w Gliwicach zainteresowanych jego pozyskaniem było wiele klubów, z Lechem Poznań na czele. Wyszło inaczej i zdecydował się nie opuszczać Górnego Śląsku. Przeniósł się do Ruchu Chorzów, w którym… przepadł.
Wszyscy jednym głosem mówią, że gdyby nie feralny wypadek w 2003 roku, to jego kariera potoczyłaby się zupełnie inaczej. Z drugiej jednak strony to właśnie piłka nożna pozwalała mu zapomnieć o tych przykrych wydarzeniach.
Pech jednak nie odstępował go na krok. Jeśli już był w formie, to nagle przypałęta się kontuzja. Odfruwał, ale uraz sprowadzały go na ziemię. Cały czas liczył, że los się odmieni. Odnalazł miłość swojego życia, urodziły mu się dzieci, więc niepowodzenia w piłce już tak gorzko nie smakują jak kiedyś.
Teraz ma oazę spokoju, w której może powoli zbliżać się do piłkarskiej emerytury, bo w tych kategoriach należy przyjąć jego transfer do 6-ligowego FC Greifswalder. Nie takiego zakończenia kariery się spodziewał, kiedy debiutował w ekstraklasie w wieku 20 lat, a później był ulubieńcem kibiców w Austrii. Gdyby młodsi kibice nie pamiętali Sebastiana Olszara z boiska, to specjalnie dla nich mała próbka jego piłkarskich umiejętności.