Nader sprawiedliwie Chelsea odpłynęła do Ligi Europy. Poniekąd dostojnie, może i jako pierwszy obrońca trofeum, który nie przebrnął przez fazę grupową, ale zajmując najlepszą trzecią lokatę na tym etapie rozgrywek w historii LM. Choć sezon jest jeszcze do uratowania, brak natychmiastowego powrotu do europejskiej elity będzie bolesny.
Korespondencja z Londynu
Chelsea w Lidze Mistrzów w tym sezonie być nie powinno. Szóste miejsce w Premier League na zakończenie minionych rozgrywek było adekwatne do postawy na boisku. Gdyby nie niesamowite zrządzenia losu, dużo szczęścia i heroizm Didiera Drogby z kulminacją w monachijskich finale, już od kilku miesięcy „The Blues” paraliby się starciami w europejskim turnieju drugiej kategorii.
Pomimo porywającej gry w meczu przeciwko Nordsjaellandowi i rewelacyjnemu wynikowi głośne od początku spotkania trybuny Stamford Bridge zamilkły tuż przed 60. minutą. Była to cisza przenikliwa, niemalże żałobna. Choć obecny wynik z Doniecka nie był anonsowany ani przez spikera Neila Barnetta, ani stadionowe telebimy – choćby raz! – każdy kibic Chelsea wiedział już o bramce dla Juventusu.
W widoczny sposób z każdą minutą zmniejszał się zapał piłkarzy na boisku, radość po strzelanych bramkach, a i widzowie stopniowo zaczynali opuszczać stadion. Kiedy sędzia po raz ostatni zagwizdał w tę środową noc, trybuna The Shed, przez lata znana z żywiołowego dopingu tuż za jedną bramką, świeciła pustkami. Z głośników popłynął wyciszony hymn klubu „Blue is the Colour”. Nikt nie informował o wynikach innych spotkań, ale też i nikt o nie nie pytał. W grobowej ciszy kibice kierowali się w stronę Fulham Road, mimo iż ich ulubieńcy właśnie roznieśli mistrzów Danii 6:1. Stamford Bridge po raz ostatni gościło Ligę Mistrzów w tym roku i sezonie. Fajerwerki pożegnalne, ale na jak długo?
Wcale nie jest powiedziane, że Chelsea do rywalizacji z europejską elitą szybko wróci. O kiedyś przyjmowaną za pewnik obecność w LM trzeba będzie wywalczyć na nowo. O spadku do Ligi Europy już pisałem kilkanaście miesięcy temu. Choć sam proces trwał dłużej, niż prognozowałem, kierunek klubu się nie zmienił. O ironio, w LE Chelsea będzie rywalizować, mając bodajże najbardziej utalentowany technicznie skład w historii klubu. Rafa Benitez może i jest ciągle krytykowany przez fanów Chelsea – jego decyzje taktyczne w wyjazdowym spotkaniu na Upton Park w miniony weekend podchodziły zresztą pod sabotaż – ale za blamaż w Lidze Mistrzów odpowiedzialność ponosi Roberto Di Matteo. Choćby dlatego ronić łez nikt za nim nie powinien.
Sezon 2012/2013 będzie dla Chelsea długi, ale może jeszcze zostać uratowany. Poczynając od klubowych mistrzostw świata w Japonii przez Romana Abramowicza traktowanych na poważnie – turniej będzie świetną okazją, aby podreperować nastroje w drużynie, a do gabloty na Stamford Bridge wstawić jedno z dwóch brakujących trofeów. Co ciekawe, tym drugim jest Puchar UEFA alias Liga Europy, w której Chelsea ery Romanowej jeszcze nie przyszło się mierzyć.
Pomimo sobotniego zwycięstwa w Sunderlandzie prawdziwa przygoda Beniteza z londyńskim klubem tak naprawdę rozpoczyna się właśnie w Kraju Kwitnącej Wiśni. Zatrudnienie Hiszpana w Chelsea może przejść do annałów historii futbolu na równi z objęciem Leeds United przez Briana Clougha. Znienawidzony przez własnych kibiców (a może też niektórych piłkarzy?), były menedżer Liverpoolu musi się skupić na wygraniu trofeów i szybkim powrocie do Ligi Mistrzów.
Pomóc musi mu w tym Fernando Torres. W meczach przeciwko Nordsjaellandowi oraz Sunderlandowi strzelił po dwie bramki, w tym drugim spotkaniu jedno trafienie było z rzutu karnego. Co zaskakujące, była to pierwsza „jedenastka” Torresa od początku przygody w Premier League. Jeżeli Benitez miał być menedżerem, który wreszcie przełamie niemoc snajpera w barwach Chelsea, wyznaczenie gracza do wykonywania karnych było ruchem genialnym w swojej banalności. Może i było oczywiste, ale Carlo Ancelotti, Villas-Boas ani Di Matteo na takie pomysł nie wpadli.
Za wcześnie, aby zachwalać przebudzenie Torresa, ale faktem jest, że w 25 meczach tego sezonu strzelił już 11 bramek. Wyjazd do Japonii może ten wynik jeszcze poprawić. Mimo że Benitez tak szybko przekonuje do siebie hiszpański kontyngent w Chelsea, znacznie gorzej idzie mu ze starą gwardią.
Choć „The Blues” tracą średnio dwie bramki na mecz pod nieobecność Johna Terry’ego w tym sezonie (przy 1,09 straconej bramki, kiedy jest na boisku). Nowy menedżer z pewnością poczuł ulgę, kiedy okazało się, że kontuzja kolana wykluczyła kapitana klubu z KMŚ oraz wspólnej kilkunastogodzinnej podróży w samolocie w obie strony. Podobnie jest z Frankiem Lampardem, który pierwsze minuty dla Beniteza rozegrał dopiero, wchodząc z ławki w końcówce pojedynku na Stadium of Light. Reprezentant Anglii jest silnie łączony z QPR oraz Arsenalem podczas styczniowego okienka transferowego. Jemu oraz Ashleyowi Cole’owi kończą się kontrakty, a Hiszpan już teraz zasugerował, że nie zostaną one przedłużone.
Choć pasuje to do teorii, że Benitez przyszedł posprzątać Abramowiczowską stajnię Augiasza, aby tylko samemu odejść wraz z ostatnim meczem sezonu, z pewnością nie przysparza mu to popularności wśród fanów londyńskiego klubu.
O ile rok temu udało się ostatnim zrywem energii sięgnąć po Świętego Graala – trofeum Ligi Mistrzów – o tyle tym razem Chelsea nie udało się uciec spod spadającego topora. Choć jeszcze wiele pozostało do wygrania w trwającym sezonie, zespół przechodzi głęboką metamorfozę, a Abramowicz przekazał prowadzenie drużyny menedżerowi na krótkim kontakcie silnie związanemu z wielkimi rywalami „The Blues”.
Jego sukces będzie można bardzo łatwo zmierzyć. Natychmiastowy powrót do Ligi Mistrzów ściągnie na Stamford Bridge Guardiolę bądź Mourinho i szansę na świetlaną przyszłość. Brak sukcesu – stagnację, a następnie szybko postępujący regres. Twój ruch, Rafa.
Obserwuj autora na Twitterze: @RobertBlaszczak
Szkoda mistrza...
NIE!! mistrz jest tylko jeden United:D
barca wygra tą edycje ligi mistrzów