Niesamowity bramkarski talent. Przygodę z piłką zaczynał w krakowskiej Wiśle, na szczyt wędrował z Garbarnią Szczakowianką Jaworzno. Strzegł również bramki Cracovii. Cudem uszedł z życiem w poważnym wypadku samochodowym. Zaliczył również epizod w więzieniu. W swojej karierze latał i upadał. Wznosił się wysoko, by nagle runąć na ziemię. Gdyby nie splot pewnych wydarzeń i życie, które płata figle, kto wie, czy nie zagrałby w reprezentacji Polski. Przed Państwem Wojciech Skrzypek.
Nie ma w tym żadnej przesady. W życiu widział już chyba wszystko. W piłce nożnej podobnie. Ma za sobą piękne i trudne momenty. Chwile, które pamięta do końca życia, i te, które chce wymazać z pamięci. Jako trener w sześć lat zrobił cztery awanse. Na piąty nie pozwolili mu działacze związkowi. W bardzo szczerej rozmowie o życiu, piłce, problemach i mijającym czasie specjalnie dla nas Wojciech Skrzypek.
Piłka nożna to nie tylko zawodnicy z pierwszych stron gazet i telewizyjnego ekranu. Prawdziwą piłkę nożną tworzą przede wszystkim tacy ludzie jak on. Wojciech Skrzypek urodzony w roku 1966 blisko Suchej Beskidzkiej. Chłopak, dla którego piłka była wszystkim. Szaleniec, pasjonat, zakochany w piłce i życiu. Choć był bramkarzem, to w swojej karierze piłkarskiej strzelał również gole. Ma ich na swoim koncie zdecydowanie najwięcej z wszystkich polskich bramkarzy. Wojtek to chłopak, który zawsze powie ci to, co myśli. Nie oszuka, nie owija w bawełnę.
Mówi, jak jest. Od najmłodszych lat w pięknej jurajskiej miejscowości biegał za piłką. Po górkach, dolinkach i wszędzie, gdzie tylko się dało, uganiał się za futbolówką. Miał duży talent. Marzył o grze w wielkich klubach i na wielkich stadionach. Przez lata miał być tym z pierwszych stron gazet. Życie jednak chciało inaczej.
Z dołu do góry, z góry na dół. Z ciemności w słońce, z ciszy w krzyk. Falowanie i spadanie. Falowanie i spadanie… – tak śpiewała nieżyjąca już Kora Jackowska w jednym ze swoich hitów. Tak wyglądały życie i kariera Wojciecha Skrzypka.
***
Spotykamy się przy stadionie Wieczystej w Krakowie. Wojtek jak zawsze punktualny. Piłkarze wybiegają na trening, a my idziemy na dobrą kawę w pobliżu.
Był 2 kwietnia 1997 roku. Reprezentacja Polski toczyła morderczy bój na stadionie Śląskim z Włochami. Pamięta Pan ten mecz?
Proszę cię, weź mi tu nie „panuj”, znamy się trochę. Pamiętam i wiem, dlaczego o ten mecz pytasz (śmiech).
To był najlepszy mecz Twojego brata Pawła w reprezentacji Polski.
Ech… (wzdycha). Czy to był najlepszy mecz? Nie powiedziałbym, ale miał ogromne znaczenie. Paweł dostał w tym meczu zadanie krycia Gianfranco Zoli. Samo nazwisko – Zola – wpłynęło na brata bardzo pozytywnie. Ci, którzy widzieli ten mecz i go pamiętają, mogą powiedzieć jasno. Zola został nakryty czapką. Niewielu piłkarzom się to w życiu udało, a mój brat to zrobił. Wyłączył go z gry totalnie. Zola nie zrobił w tym meczu sztycha, a wtedy był to jeden z najlepszych piłkarzy świata.
Pytam o ten mecz dlatego, że Ty miałeś talent absolutnie porównywalny do talentu brata, a mimo to nie udało się zaistnieć w tej wielkiej piłce. Nie zawojowałeś najwyższej klasy rozgrywkowej, nie udało się też zagrać w reprezentacji.
Paweł miał w życiu więcej szczęścia ode mnie. Trafił na ludzi, którzy w pewnym momencie życia mu pomogli. Być może dlatego, że był cichy i skromny. Ja zawsze byłem pyskaty i mówiłem, co myślę. Miało to ogromny wpływ na to, że wiele rzeczy mi się nie udało – ale taki jestem.
Myślisz, że to był główny powód?
Przypominam sobie też taką sytuację, kiedy z Zagłębia Sosnowiec do Górnika Zabrze przechodził Marek Bęben. Bardzo mnie wtedy chcieli w Sosnowcu, ale działacze CKS-u Czeladź postawili zaporową cenę i ostatecznie nie trafiłem do Zagłębia, choć już z nim byłem dogadany. W tym samym czasie miałem też propozycję z Zabrza. Razem z Markiem Bębnem miałem iść do Górnika, ale skończyło się podobnie. Cena zaproponowana przez CKS była nie do przeskoczenia, a szkoda, bo wiele bym się jeszcze nauczył od Bębna. To był świetny bramkarz na tamten czas. Kto wie, co byłoby dalej.
Dalej kolorowo nie było. Możesz robić swoje najlepiej, jak potrafisz, a życie i tak pisze swój scenariusz.
Pamiętam jak dzisiaj. To wszystko działo się w lecie. Jeszcze pół roku grałem w Czeladzi. Mieliśmy z Górnikiem zimą wrócić do rozmów. Wtedy przytrafił mi się ten nieszczęsny wypadek samochodowy.
Nie ma tego złego… . Ważne, że żyjesz. Ważne, że możemy dzisiaj porozmawiać.
Tak. Oficjalnie miałem cztery lata rozbratu z piłką, choć nieoficjalnie próbowałem grać, ale nie jako bramkarz. Grałem jako napastnik.
10-letni Wojciech Skrzypek kopie piłkę w Jerzmanowicach w trampkarzach. Piękna miejscowość położona w okolicach Parku Ojcowskiego w Jurze Krakowsko-Częstochowskiej. Nagle znajdujesz się w Krakowie. Zostajesz piłkarzem Wisły. Jak to się stało?
Mój starszy kolega Adam Szafraniec jeździł do Krakowa na treningi. Był trampkarzem Wisły i pamiętam, że zabrał mnie na trening. Była zima, trenowaliśmy na hali u ŚP. Adama Grabki. Tak to się zaczęło. Nie od razu jednak stałem w bramce. Byłem pomocnikiem, tzw. grajkiem z pola (śmiech).
To jak zostałeś bramkarzem?
Wiele jest takich sytuacji w życiu. Graliśmy mecz w trampkarzach, na którym nie stawił się bramkarz. Trener Jerzy Płonka zapytał, kto by chciał stanąć na bramce. Zgłosiłem się i tak już zostało.
Osiem lat spędziłeś w Wiśle.
Tak, do 18. roku życia byłem piłkarzem Wisły. W pierwszej drużynie, jeśli sobie dobrze przypominam, bronił wtedy Staszek Gonet. Przebicie się z drużyny juniorów do drużyny seniorów to jest bardzo trudny temat. Przypominając sobie tamte czasy, powiem brzydko. Trzeba było mieć umiejętności, to oczywiste, ale ważniejsze były znajomości. To jest brutalna prawda o polskiej piłce. Przynajmniej była, choć z tego, co wiem, to nadal takie rzeczy są. Słyszałem o wielu przypadkach, gdy nie da się nic zrobić bez znajomości. Talent to jedno, szczęście drugie, i trzeba mieć znajomości. Taka jest prawda.
Z Wisły przechodzisz do Górnika Siersza, czwartoligowego wtedy klubu. Patrząc pod kątem rozwoju, raczej to krok w tył. Duży krok w tył.
Tak było, choć szybko nadszedł sparing z CKS-em Czeladź, w którym rozegrałem superzawody. Od razu dostałem propozycję przejścia do Czeladzi, co nie spodobało się prezesowi Górnika Siersza. To były czasy, gdy nie było kontraktów. Skończył się sezon i byłem wolnym zawodnikiem. Trafiłem do CKS-u. Kilka lat gry w tym klubie, ech… (wzdycha).
Wzdychasz, bo wracają wspomnienia. Ten wypadek zdarzył się, gdy byłeś piłkarzem Czeladzi.
Tak. Jechaliśmy wtedy na trening. Ja i mój brat Paweł. Też wtedy był piłkarzem CKS-u. Brat dopiero zaczynał poważną karierę, kończył szkołę. Drogę zajechał nam facet. Wyjechał z bocznej ulicy bez kierunkowskazu. Nie chciałem w niego uderzyć. Przyhamowałem i wpadłem w poślizg. Pamiętam jak dzisiaj. Ech… (wzdycha). 27 stycznia, śliska droga. Przelecieliśmy na drugi pas, a z naprzeciwka jechał samochód. Zderzenie czołowe. Wylądowaliśmy w rowie. Poważne obrażenia. Stłuczona klatka piersiowa, uraz szczęki, Pawłowi poszło kolano i tak to się podziało. Miałem problemy neurologiczne. Lekarze z oczywistych względów zabronili mi grać w piłkę. Do mnie to jednak nie docierało i już po pół roku wróciłem do grania. Oczywiście już nie do Czeladzi na bramkę, tylko po cichu kopałem w Jerzmanowicach w tamtejszym Płomieniu. Na lewo…
Do Czeladzi jednak wróciłeś.
Tak, wróciłem do Czeladzi. Mój brat i Marek Matuszek odeszli wtedy do Rakowa Częstochowa. Do mnie zwrócił się kierownik Jacek Welon z pytaniem, czy nie chciałbym wrócić. Wróciłem. Przepracowałem tylko trzy tygodnie i miałem jedną z lepszych rund w swoim życiu. Puściłem tylko osiem bramek w 15 meczach. To było bardzo dobre pół roku. Jednak z powodu rozbieżności finansowych odszedłem z Czeladzi. Nastało pół roku bez piłki.
I kolejny krok w tył. Odezwał się Bolesław Bukowno.
Tak. W Bukownie rozgrywaliśmy mecz ligowy ze Szczakowianką. W Jaworznie tworzył się wtedy prawdziwy dream team. Zatrzymałem go i po tym meczu dostałem propozycję od pana prezesa Tadeusza Fudały. Przyjechał do mnie osobiście do domu i zaproponował mi takie warunki, że nie dało się powiedzieć nie. Wylądowałem w Szczakowiance i zaczęło się. W momencie mojego przyjścia przy trenerze ŚP. Mirosławie Stadlerze nastał czas sukcesów Szczakowianki. Po pierwszym awansie do drużyny dołączył Andrzej Sermak i tak wspinaliśmy się wspólnie na szczyt. Od 4. do 1. ligi. Same awanse.
Jose Chilavert. Był kiedyś taki bramkarz…
Chcesz spytać o zdobyte bramki (śmiech).
Tak, ten paragwajski bramkarz zdobył w swojej karierze 64 gole, z czego 48 goli strzelił dla argentyńskiego Velez i 8 dla reprezentacji. Ile goli zdobył bramkarz Wojciech Skrzypek w Szczakowiance Jaworzno?
24 albo 25. Chyba 25 (śmiech).
Skąd to strzelanie goli się wzięło u Ciebie? Rzadko przecież się zdarza, że gole strzela bramkarz. Zazwyczaj się nie zdarza.
Jestem silny psychicznie. Tak uważam i to główny powód. Mam naprzeciwko siebie bramkarza. Przewiduję lepiej niż inni, co on może zrobić, jak może zareagować i to było takim handicapem u mnie. Dostałem pozwolenie na wykonywanie rzutów karnych od trenera Stadlera. Zawsze na treningach podchodziłem do strzelania karnych i z reguły się nie myliłem. Trener uznał, że mam strzelać też w meczach, i tak zostało.
Z gry jako bramkarz też kiedyś coś trafiłeś?
Nie przypominam sobie, kto wie… (śmiech).
Wracamy do Szczakowianki. Trudno o to nie zapytać w kontekście tego akurat klubu. Korupcja – spotkałeś się z nią za czasów gry w Jaworznie?
Ech… (wzdycha). Co mam powiedzieć, tak, spotkałem się. Na pewno działacze ingerowali w sprawy sędziowskie. Z mojej strony czara goryczy przelała się podczas meczu w Nowym Dworze Mazowieckim. To był nasz przedostatni mecz, ostatni graliśmy w Bełchatowie. Dostaliśmy propozycję, żeby ten mecz odpuścić. Mieliśmy wtedy już pewny baraż, a Świt walczył o utrzymanie. Trener zapytał mnie jako kapitana, co o tym myślę. Powiedziałem jasno, że nie chcę tego słuchać i żebyśmy to powiedzieli przy całej drużynie. Tak miało zostać.
Miało?
Tak. Podjęliśmy taką decyzję, że nie. Nie bierzemy w tym udziału. Zresztą zawsze jak grałem w piłkę, nigdy mnie to nie interesowało. Zwracali się do mnie nieraz, ale to było poza mną.
Kwotę za mecz ze Świtem poznałeś?
Kwota… (chwila ciszy) na tamte czasy była naprawdę mega.
Jak to się skończyło?
Przed tym meczem spaliśmy pod Warszawą, a nasi prezesi byli w Warszawie w Novotelu. Przyszedł do mojego pokoju jakiś facet z recepcji i mówi, że dostał telefon i chce nam przekazać, że na dole czeka na mnie i radę drużyny taksówka. Mamy jechać do Novotelu na rozmowę. Pojechaliśmy. Było tam wszystko. Sam wiesz, co mam na myśli.
Tak, wiem. Chyba wiem.
Mieliśmy się domyślić, po co tam przyjechaliśmy. Ja się nie domyśliłem, co się bardzo nie spodobało. Mieliśmy przegrać i nie walczyć. Nie zgodziłem się. Gdybym chciał odpuścić mecz, to nikt by o tym nawet nie wiedział. Nie ma takiej opcji, żebym odpuścił. Dostaliśmy w łeb 1:3, bo załatwili z sędziami. Zaraz był karny, potem jakaś czerwona kartka. Nie było szans. Po tym meczu zostałem zawieszony przez prezesa. Cała drużyna się za mną ujęła, ale nie było przebacz. Nie podporządkowałem się i tak praktycznie zakończyła się moja przygoda. Dostałem prztyczka w nos. Przyszedł nowy trener. Wymienił 11 ludzi.
Trudny to był czas w polskiej piłce.
Zaczekaj, powiem ci jeszcze ciekawostkę. Awans do ekstraklasy mieliśmy pewny. Zaczął się okres przygotowawczy. Przywrócili mnie do drużyny. Wszystko było super. Graliśmy wewnętrzny sparing, który miał decydować ostatecznie o kadrze na nowy sezon. Stary skład na tych nowych. Wygraliśmy ten sparing 1:0, a wiesz, kto strzelił bramkę?
Wojciech Skrzypek.
A wiesz jak?
Głową?
Nie. Z gry, z własnej połowy boiska. Obroniłem rzut karny w tym meczu i kilka sytuacji nieprawdopodobnych. W drugiej połowie zaczął padać deszcz, a ja zawsze lubiłem grać na przedpolu. Poszła prostopadła piłka do napastnika, przejąłem ją i uderzeniem z pierwszej zaskoczyłem bramkarza, który bezradny stał na „szesnastce”. Po tym sparingu dostałem kopa. Trener powiedział mi tylko, że jestem dla niego numerem jeden, ale to nie jest jego decyzja. Nie było już dla mnie miejsca w klubie.
Kolejnym klubem, do którego trafiłeś, była Cracovia. Barwy identyczne jak Szczakowianki.
Tak. Trochę siedziałem w domu i zadzwonił do mnie ŚP. Maciek Madeja, kierownik Cracovii. Tak zostałem jej piłkarzem.
Nie miałeś żadnych dziwnych myśli i rozterek? Wychowanek Wisły będzie bronił bramki Cracovii. Problemy z dwóch stron. I tu, i tu – decyzja nieakceptowalna dla kibiców obu drużyn.
Nie, a dlaczego? Piłkarz to jest zawód. Barwy klubowe są dla kibiców. Oczywiście, wiem, że ceni się tych zawodników, którzy w jednym klubie spędzają ileś tam lat. Myślę jednak, że nie powinno mieć to żadnego znaczenia. Jeżeli robisz coś dobrze i grasz dobrze dla danej drużyny, to uważam, że zawsze można sobie zyskać sympatię kibiców, byle tylko nie wypowiadać się głupio o niepotrzebnych rzeczach. Być sobą i robić swoje. Wiadomo, że Cracovia miała i ma fantastycznych kibiców i być może niektórzy zarzucali mi to, że kiedyś byłem w Wiśle, ale ja robiłem, co do mnie należy. Uważam, że tak powinno być to odbierane. Jeśli kibice mają na ten temat inne zdanie, to oczywiście rozumiem. Każdy jest panem swojego losu i każdy myśli sam.
Krakowskie biało-czerwone pasy zamieniłeś na więzienie. Areszt przy ul. Montelupich w Krakowie.
Tak. Nie przypuszczałem, że będzie to trwało aż 80 dni. Dookoła świata z Willym Foggiem (bierze głęboki oddech). Był to czas na wiele przemyśleń. Cały pobyt myślałem tylko, że już stąd wyjdę. Że jutro i jutro, i jutro. Uzbierało się tego 80 dni. W celi i na spacerniaku ćwiczyłem i biegałem. Uważam, że fizycznie byłem przygotowany i jeśli trener da mi szansę, to wrócę i pokażę, na co mnie stać. Tak jak udowodniłem to w Czeladzi po tym wypadku. Niestety, trener podjął inną decyzję, z którą musiałem się pogodzić. Potrzebowała mnie Skawinka i tam się znalazłem. Potem Cracovia zapewniła mnie, że jeśli po pół roku gry w Skawince wszystko będzie OK, to wrócę do klubu. Niestety, stało się inaczej. Wróciłem do Jerzmanowic, a ty powiesz krok w tył.
Nie powiem. Potem zostałeś grającym trenerem w Olkuszu. Odwaliłeś tam kawał dobrej roboty.
W Olkuszu na mecze przychodziło po 50 osób. W momencie jak zaczęliśmy po prostu grać w piłkę, stadion się zapełniał. Ja zawsze powtarzam, że dla mnie najważniejszą rzeczą jest styl drużyny. Nie wyniki, które też są oczywiście ważne. Styl drużyny, gra do końca. W drużynach, które prowadziłem jako trener czy to w Jerzmanowicach, Olkuszu, czy Libiążu, bardzo często mecze wygrywaliśmy w samych końcówkach, dlatego że przeciwnik opadał z sił, a myśmy je mieli. Te drużyny miały swój styl. Gra była ciekawa, to nie była kopanina, tylko prawdziwa gra w piłkę. Zawsze do tego dążyłem i jeśli kiedyś jeszcze wrócę na ławkę trenerską, to nie zmienię swojej filozofii.
Trochę tych zdolnych zawodników wyszło spod Twojej ręki w Olkuszu.
Tak. Sławek Duda (Motor Lublin – przyp.red.), Wdowik, Tomek Jarosz, który wylądował w Wiśle Kraków, Kuba Juszczyk. Było ich kilku.
Potem życie rzuciło Cię do Libiąża. Tamtejsza Janina obrała za cel awansować do II ligi. Ty miałeś być trenerem, który tego dokona. Nie udało się.
Ech… (wzdycha). W Libiążu znalazłem się z polecenia. Polecił mnie Andrzej Sermak. Przyszedłem tam i znowu zaczęło się dziać coś fajnego. Na mecze w Libiążu przychodziło 100 osób. Nagle z meczu na mecz ta frekwencja rosła. Na meczu z Unią Tarnów jest dobrze ponad tysiąc ludzi. Ja wiem, że 200 osób przyjechało z samego Tarnowa, ale 900 ludzi przychodzi na mecz do Libiąża. To nieprawdopodobne. Przychodzili, bo ta drużyna grała widowiskowo. Nasza gra cieszyła ich oko. Przychodzili i widzieli, że drużyna gra w piłkę, a nie kopie ją. To moja filozofia. Nie udało się wejść do II ligi, ale prawda jest taka, że to zakulisowe chochliki nam na to nie pozwoliły. Walczyliśmy o awans z Garbarnią Kraków. W 85. minucie strzelamy bramkę, prowadzimy 1:0. Sędzia dolicza pięć minut, a w 11. minucie doliczonego czasu gry tracimy bramkę na 1:1.
Muszę wrócić jednak do tematu, tylko chciałem odłożyć to w czasie. Ten Twój pobyt w więzieniu. Dyskoteka Stodoła w Jerzmanowicach. Awantura z bejsbolem w tle. Pobicie człowieka. Dostałeś zarzuty. Po co ją założyłeś?
Dla biznesu! To był fatalny czas. Ktoś, kto siedział wtedy w więzieniu, wie, jak wyglądało w Polsce prawo. Chcieli mnie zniszczyć. Może gdybym był wtedy wysoko postawiony… Nikt nie miał żadnych dowodów, że to ja pobiłem tego człowieka. Ludzie potem dorobili teorię. Chodziły nawet plotki, że kogoś zabiłem. Nic takiego nie było, a mówiono o tym cuda. Jego żona w sądzie opowiadała, że widziała, jak go uderzyłem kijem bejsbolowym w głowę. Jej tam w ogóle nie było. To wszystko było kłamstwem. Nic mi nie udowodniono, nie przyznałem się do winy – bo jej nie było.
Po co Ci to wszystko było? Dyskoteka. Miałeś na to wszystko czas? Treningi, mecze, życie prywatne i jeszcze taki biznes. Przecież tam przewijały się setki osób.
No właśnie to jest ciekawe. Czy ja miałem na to czas? Jak tak sobie przypomnę te niektóre sytuację, to aż… (głęboki oddech). W Szczakowiance mieliśmy nieraz mecz o 11 rano w niedzielę, a ja do czwartej nad ranem pracowałem. Przespałem się chwilę, wstawałem, jechałem i grałem. To była adrenalina, a może nawet coś silniejszego. Tylko nie pomyśl, że coś wąchałem albo brałem (śmiech). Mnie cieszyło to, że odpaliliśmy dyskotekę. Zrobiliśmy coś ciekawego jak na tamte czasy.
Czemu akurat dyskoteka?
Byłem kilka razy na wiejskich dyskotekach w życiu. Widziałem, jak to wygląda, i wiedziałem, jak powinno wyglądać. Zrobić tak, żeby przyciągnąć ludzi. W życiu nie przypuszczałem, że to będzie aż taki strzał w dziesiątkę. Mieliśmy masę ludzi. Setki ludzi. Teraz stoi tam budynek gospodarczy, a hulało to przez 18 lat. 18 długich lat.
Rodzinie to nie przeszkadzało?
Było to o tyle dobre, że był to interes rodzinny. Prowadziłem to ze szwagrem plus nasze żony. Zarządzaliśmy tym we czwórkę. Zawsze się dogadywaliśmy. Przyjeżdżało do nas mnóstwo ludzi. Do dzisiaj wielu wspomina to miło i to mnie cieszy. Końcówka funkcjonowania tej dyskoteki już taka dobra nie była, choć spokojnie można było to ciągnąć dalej. Uznaliśmy jednak wspólnie, że trzeba coś zmienić. Nie mieliśmy weekendów. Życia rodzinnego nie było. Oczywiście jak była jakaś impreza rodzinna, to szliśmy, ale trzeba było wracać szybko do domu, żeby otworzyć dyskotekę i zarabiać pieniądze. Najstarszy syn chciał, żeby to kontynuować. Bawił się zresztą w DJ-a, ale powiedziałem koniec. Jeśli moje dzieci mają nie mieć życia prywatnego, tylko spędzać je w dyskotece, to lepiej będzie ją zamknąć i spróbować szczęścia w czymś innym. Tak też się stało.
W czym tego szczęścia spróbowałeś?
Krótki epizod, nie chcę o nim mówić. Wpadł do głowy pomysł na otwarcie sklepu z częściami samochodowymi. Okazało się to niewypałem i stwierdziłem, że zapytam brata, czy nie potrzebuje pomocy.
Pomógł?
Tak. Grzesiek prowadził w Skandynawii firmę i właśnie do niego pojechałem. Wróciłem do tego, co lubię robić. Od zawsze byłem takim drobnym majsterkowiczem. Przy wykańczaniu swojego domu wszystko zrobiłem praktycznie sam. Mój ojciec był bardzo dobrym budowlańcem i chyba to po nim odziedziczyłem.W Szwecji spędziłem pięć i pół roku, pracując na budowie przy wykończeniach i remontach.
I znowu te Jerzmanowice… (śmiech).
I znowu te Jerzmanowice. I wracam, i widzę, że tutaj nie dzieje się zupełnie nic. Założyłem swoją firmę remontowo-wykończeniową i tak patrzę. Tu była kiedyś 4. liga, były drużyny młodzieżowe i zawsze się coś działo, a teraz nic. Pierwsza drużyna Płomienia Jerzmanowice kopie w B-klasie. Postanowiłem, że coś muszę z tym zrobić. Poszedłem z tym do Wisły Kraków.
Do Wisły?
Tak. Do Wisły Kraków. Poszedłem z propozycją, pytaniem, czy nie moglibyśmy otworzyć w Jerzmanowicach szkółki piłkarskiej na zasadzie współpracy z Wisłą. Zostałem zbyty. Gdy dowiedział się o tym Marek Konieczny, to rozpoczęliśmy współpracę. Trwało to rok. Po roku wypowiedzieliśmy umowę AP21. Nie chcę mówić o pewnych sprawach. Po rozmowie z wójtem gminy i działaczami Płomienia Jerzmanowice postanowiliśmy działać.
Efekty było widać. W Jerzmanowicach znowu pojawiły się drużyny dziecięce, szkółka rosła w siłę. Ty byłeś trenerem, znów broniłeś bramki Płomienia. Działo się coś dobrego i nagle koniec. Czemu?
Nie chcę srać w swoje gniazdo, bo co to za ptak, który tak robi. Tak jak mówiłem ci na początku, Skrzypek Wojtek to facet, który mówi, co myśli. Wielu osobom to się nie podobało. Zawodnicy nie chcieli, bym ich trenował. Według nich wymagałem zbyt wiele. Treningi były zbyt profesjonalne. Uważali, że powinienem trenować drużynę w wyższej lidze, bo to, bo tamto. Zawsze będę sobą i będę mówił to, co myślę, a zaczęło się to wszystko rok wcześniej. Mieliśmy praktycznie pewny awans. Niestety, sami go sobie pogrzebaliśmy. Kilku zawodników podeszło do tego meczu skandalicznie. Zlekceważyli mnie. Powiedziałem to w mediach, bo jak inaczej to nazwać. Drużyna Bronowickiego, która w 19 meczach nie zrobiła żadnego punktu. Miała zero punktów. Zero! My tam jedziemy i przegrywamy 0:4. Na ważny mecz, stawiło się tylko siedmiu zawodników! Jak mam się nie zdenerwować jako trener? Jeszcze grający trener!
Nie mieli piłkarze z Tobą lekko.
Zawsze było uczciwie. Nikomu nie gwarantowałem miejsca w składzie. Skąd by on nie był. Nie miały znaczenia nazwisko i liczba meczów na swoim koncie w najwyższych ligach. Każdy, kto przychodził do moich drużyn, był tak samo traktowany jak cała reszta. Jak ci wszyscy, którzy już w szatni siedzieli. Każdy swoim treningiem i zaangażowaniem musiał mi pokazać, że jest godny tego, żeby występować w podstawowym składzie. Tak do tego podchodziłem i będę podchodził. Przyszedł kiedyś do nas taki piłkarz z Krakowa. Dokładnie to samo mu powiedziałem. Chyba się nie spodobało, a że był to kolega miejscowego działacza, to też miało wpływ na to, że odszedłem. Mnie odsunęli, a ten zawodnik przyszedł do drużyny i grał.
Dzisiaj mam taką moc, że cofam czas o 30 lat. Zmieniłbyś coś? Żałujesz czegoś?
(chwila zawahania, namysłu) Niczego nie żałuję. Mam wspaniałą rodzinę. Mam wspaniałą żonę, która wychowała mi trzech supersynów. Z synami praktycznie nie miałem żadnego problemu wychowawczego. Jakieś drobne nieistotne nieścisłości i tyle. Jeden założył rodzinę, mam wspaniałą wnuczkę Majkę. Drugi syn jest po zaręczynach, jest piłkarzem. Myślę, że usłyszymy jeszcze wszyscy o nim. Trzeci kończy w tej chwili liceum, może pójdzie na studia. Mam dom, firmę i spokój. Nie zmieniłbym wiele. Patrzę w lustro i widzę siebie.
Kto jest teraz najlepszym bramkarzem w Polsce?
Trudne pytanie, bo każdy bramkarz ma swoje ja. Trzeba patrzeć na osobowość, jak się prezentuje i zachowuje na treningach i w meczach. Z tych młodych, obiecujących to myślę, że Majecki z Legii.
Kto będzie mistrzem Polski?
Ale ty jesteś (śmiech). (długa chwila ciszy) Chciałbym, żeby któraś z krakowskich drużyn, ale myślę, że jednak Legia.
A jak gra Wisła z Cracovią, to komu kibicujesz?
Jestem neutralny, ja patrzę na wartość piłkarską. Uważam, że w obu tych drużynach są obecnie tacy zawodnicy, że można by znaleźć lepszych. To wielkie nieporozumienie, że w polskich drużynach jest tylu słabych obcokrajowców. Tyle się o tym mówi. Nie stawiamy na naszą młodzież. Są drużyny, w których występuje po dziewięciu obcokrajowców. Dlaczego nie może w nich grać trzech młodych Polaków? Dziwimy się, że nasi piłkarze wyjeżdżają z kraju za szybko. Jak mają nie wyjeżdżać, jak tutaj nikt ich poważnie nie traktuje. Mamy bardzo wielu dobrych i zdolnych zawodników. Wszystko kwestia podejścia do nich i wychwycenia tego.
Tak fajnie się Ciebie słucha, że żal kończyć tę rozmowę.
Poczekaj. Zobacz kolejny temat. Uważam, że to chore. Jeżeli można organizować wesele na 150 osób i tam mogą być ludzie bez maseczek, to dlaczego my się spotykamy i mamy siedzieć w maseczkach. To samo z naszymi stadionami. Przecież to idiotyzm. Nie może być na stadionie ludzi, a komu to przeszkadza. Cała ta pandemia dla mnie jest grubymi nićmi szyta.
Wrócisz jeszcze kiedyś na ławkę trenerską?
Mam propozycję, ale nie wiem. Podchodzę tak do tematu, że jak się za coś brać, to na poważnie. Jeśli mam coś robić, to na moich zasadach, a nie, że przyjdzie prezes i powie mi to czy to. Pytam głośno: po co w Polsce zatrudnia się trenera, jak prezes wszystko wie najlepiej. To niech wejdzie do szatni i to robi. Miałem takie sytuacje. Myślisz, że dlaczego zrezygnowałem z Libiąża. Wezwał mnie pan dyrektor i powiedział, że ten i ten zawodnik mają grać. Zapytałem: a dlaczego? Usłyszałem, że jest to jakaś tam rodzina z panem dyrektorem. Powiedziałem mu do widzenia. Wyszedłem i mnie już nie było.
Smutne to jest.
Tak jest. Najgorsze jest to, że trenerzy sami się nie szanują. Jak robiłem coś z niczego, to znajdowali się tacy, którzy mówili: panie prezesie, ja bym to zrobił lepiej i taniej. W Polsce jest dużo osób, które mają pieniądze i swoje kaprysy. Oczywiście nie mówię tutaj o wszystkich, ale są tacy. Zatrudnia się ludzi, którzy nie mają o piłce pojęcia. Trzeba promować swoich zawodników, a nie szukać drogi na skróty.
Co Paweł robi obecnie?
Mieszka i pracuje w Sztokholmie. I widzisz, miał to coś, ale to jest tak. Zanim trafił do Rakowa Częstochowa, był na testach w Wiśle Kraków. Uzyskał bardzo dobre rekomendacje. Niestety, ówczesny trener Pecze stwierdził, że Paweł nie ma warunków, że jest za słaby na ligę. Potem był to obrońca, z którym żaden zawodnik głowy nie wygrał. 171 cm wzrostu. Tylko 171 cm wzrostu. Nikt nie miał prawa z nim wygrać w powietrzu. Dalej poszedł do Hutnika, a tam zrobili mu taką opinię, że szkoda słów. Mówili, że imprezowicz, chłopak ze wsi.
Nie pił alkoholu?
Coś ty. W życiu!
A Ty strzelisz czasem coś mocniejszego?
Kiedy było można, to się napiłem. Za kołnierz nie wylewałem.
Widzę, że jeszcze coś chcesz powiedzieć. Siedzisz niespokojnie.
Słuchaj, mój młody – Łukasz. Gdyby nie kontuzje, to już grałby wysoko. Miał 18 lat i zerwał wiązadła krzyżowe. Był wtedy piłkarzem Wisły. Po tym wszystkim przyjechał do mnie do Szwecji. Wtedy były mistrzostwa Europy we Francji. Chciał pracować, zarobić sobie trochę grosza. Pracował uczciwie i oprócz tego chodził sobie do parku kopać piłkę z kuzynem. Paweł wtedy grał jeszcze drużynie Polonia Falcons i część chłopaków z tej drużyny pojechała do Francji jako kibice. Przyszło im grać mecz, a tu nie ma ludzi i Paweł mnie pyta, czy Łukasz nie chciałby zagrać. Czemu nie. Zagrał. Zaczął na obronie. W przerwie przesunięto go do przodu. Poszedł na lewą pomoc. Strzelił trzy bramki, wygrali 3:0. Chciałbym, żeby… .
Żeby?
Miał trochę więcej szczęścia w życiu niż ja. Umiejętności ma duże i nie mówię tego jako ojciec, ale jako trener. Teraz gra w Wieczystej. Zobaczymy, co będzie dalej.
Życzę Ci, żeby szczęście mu dopisało.
***
Wojciech Skrzypek – urodzony 1 kwietnia 1966 roku w Tarnawie Dolnej. Bramkarz Płomienia Jerzmanowice, Wisły Kraków, Górnika Siersza, CKS-u Czeladź, Bolesława Bukowno, Szczakowianki Jaworzno, Cracovii Kraków, Skawinki oraz KS-u Olkusz. Trener Płomienia Jerzmanowice (awans do V ligi), KSu Olkusz (awans do VI, V i IV ligi), Janiny Libiąż (awans do III ligi). Trener bramkarzy w Przeboju Wolbrom (II liga). W 2010 roku zajął 4. miejsce w plebiscycie na najlepszego trenera Małopolski. Odznaczony również nagrodą specjalną za osiągnięcia w pracy szkoleniowej w Małopolsce Zachodniej. Obecnie prowadzi swoją firmę, która zajmuje się remontami i wykończeniami wnętrz. Mieszka w Jerzmanowicach i czasem rzuca okiem na pobliskie boiska. Błysk w oku ciągle jest taki sam jak za najlepszych czasów.