Widzew pokonał Śląsk. Gorąco było przede wszystkim na trybunach


Łodzianie przełamali złą passę meczów z wrocławianami

25 września 2019 Widzew pokonał Śląsk. Gorąco było przede wszystkim na trybunach

Po losowaniu par 1/32 finału Totolotek Pucharu Polski wiedziano, że spotkanie Widzewa Łódź ze Śląskiem Wrocław będzie hitem na tym etapie rozgrywek. Wiedziano także, że będzie to spotkanie o podwyższonym ryzyku, gdyż, delikatnie mówiąc, kibole obu klubów za sobą nie przepadają. Po początkowej przerwie mecz został dograny do końca, a górą okazali się gospodarze, którzy po golach w końcówce pokonali wrocławian 2:0. Jednak bardziej niż o samym spotkaniu mówi się o tym, co działo się na trybunach.


Udostępnij na Udostępnij na

Kilka godzin przed meczem znany dziennikarz śledczy, Szymon Jadczak, na Twitterze poinformował, że na meczu Widzewa ze Śląskiem ma dojść do zadymy.

Jak zostało napisane, tak się stało. Chwilę po rozpoczęciu gry kibole Śląska odpalili race i ruszyli w kierunku ogrodzenia. Oddziały policji bez wahania wkroczyły na sektor zajmowany przez kibiców gości i zaczęły ich pacyfikować. Sędzia musiał przerwać grę.

Warto zadać sobie pytanie. Skoro spodziewano się takiego zachowania, to czy nie można było temu jakoś zapobiec? Na przykład nie wpuszczając tych „kibiców” na stadion. Co z tego, że inni oskarżaliby łodzian, iż źle traktują przyjezdnych. Przecież wpuszczając takich idiotów, bo inaczej nie można nazwać takiej grupy ludzi, na mecz, stwarza się realne zagrożenie dla normalnych sympatyków danego klubu, którzy przyszli z rodziną w spokoju obejrzeć spotkanie.

To jest nie do przyjęcia

Najgorsze jest to, że czytając wpisy, komentarze znajdujące się na różnych portalach społecznościowych, można dojść do wniosku, iż nic się nie stało. Biedni ludzie odpalili tylko race, a zła policja bez uzasadnienia zaczęła ich pacyfikować. Przecież to nie była zadyma i wszystko zrobiono pod publiczkę. Toż to absurd. Może i pirotechnika w połączeniu z oprawą wygląda naprawdę efektownie, ale w większości przypadków stanowi zagrożenie, gdyż używana jest przez przygłupów.

Jako przykład posłużyć może sytuacja z meczu Gryf Wejherowo – Lechia Gdańsk. Bramkarz gdańskiego klubu o mały włos nie dostał racą. I to jest w porządku? W internecie można znaleźć tłumaczenia, że przecież on nie chciał i to było przypadkowe. Tak! Bo on celował w ptaki siedzące na dachu trybuny.

To jest przejaw skrajnej patologii. Ciekawe, czy uda się znaleźć winowajcę? Oby nie było tak jak w finale Pucharu Polski, po zadymach w jego trakcie do dziś nie zaleziono winnych tamtej sytuacji na Stadionie Narodowym. Zresztą finał PP to od kilku lat nic innego, jak pokaz pirotechniczny, a nie mecz piłkarski.

Pirotechnika powinna być stanowczo zabroniona na stadionach piłkarskich. Jednak aby tak się stało, egzekwowanie tego musi ulec drastycznej poprawie. Po pierwsze trzeba ukrócić przemyt środków pirotechnicznych na obiekty. Przecież ktoś ich sprawdza, prawda? Jakim cudem udaje im się wnieść tyle rac? Po drugie ktoś, kto użyje pirotechniki, powinien być od razu wyłapany i w czasie meczu lub też tuż po jego zakończeniu spisany i obarczony wysoką karą pieniężną oraz zakazem stadionowym.

Zdaję sobie z tego sprawę, że bardzo często namierzenie takiej osoby bywa naprawdę trudne, ale trzeba nad tym pracować, aby było to jak najsprawniejsze. Może rząd powinien w końcu się zainterweniować, skoro PZPN sobie nie radzi?

Wracając do meczu

Widzew wyszedł na to spotkanie praktycznie w swoim optymalnym składzie. Zabrakło jedynie Pięczka i Kosakiewicza. Pierwszy z nich został poobijany w ostatnim meczu ligowym, drugi zaś musiał pauzować za kartki z poprzedniego sezonu. Śląsk natomiast zaczął w mocno rezerwowym składzie. Jak przyznał na konferencji trener Lavicka, postawił na piłkarzy, którzy w tym sezonie nie dostawali zbyt wielu okazji do gry. Albo szkoleniowiec gości odpuścił rozgrywki pucharowe, albo zlekceważył, nie docenił swojego przeciwnika.

Jeśli chodzi o historyczne pojedynki łódzko-wrocławskie w Pucharze Polski, to w przeszłości odbyło się pięć takich spotkań. Trzy razy wygrali „Wojskowi”, zaś dwa „Czerwono-biało-czerwoni”. Bilans bramkowy – 6:4 na korzyść Śląska. Poza tym widzewiacy nie wygrali z klubem z Wrocławia od pięciu ostatnich spotkań.

Pierwsza połowa była na korzyść drużyny przyjezdnej. Goście z Dolnego Śląska stworzyli sobie więcej dogodnych okazji. Jednak kilkakrotnie Widzew uratował Pawłowski, który od momentu wejścia do pierwszego składu w każdym kolejnym spotkaniu popisuje się widowiskową interwencją ratującą zespół przed utartą bramki.

Widzewiacy próbowali się odgryzać, ale byli mało konkretni w swoich ofensywnych poczynaniach. To, co charakteryzowało tę część meczu (i, jak się później okazało, całe spotkanie), to dużo strat. Zarówno z jednej, jak i drugiej strony. W drugiej połowie to gospodarze przejęli inicjatywę. Co prawda Śląsk miał swoje okazje, ale na posterunku był niezawodny Pawłowski.

Największe problemy Widzew miał, gdy wyprowadzał piłkę z własnej strefy obronnej. Szczególnie błędy popełniał środkowy obrońca – Tanżyna. Wtedy Śląsk stwarzał sobie najdogodniejsze okazje, potrafił kilkoma podaniami znaleźć się w okolicach bramki swoich rywali. Jednak łodzianie grali ofiarnie, do samego końca.

Od początku meczu było można zauważyć ich ogromne zaangażowanie i chęć zwycięstwa z ekstraklasową drużyną. Bardzo naładowany był przede wszystkim były piłkarz Śląska Wrocław – Marcin Robak. Znajdował się dosłownie wszędzie. Zdaniem wielu miotał się po boisku, ale to on dawał sygnał swoim kolegom do pressingu. Bardzo często naciskał na obrońców gości, co skutkowało ich błędami.

W końcówce meczu Widzew strzelił gola i był to punkt kulminacyjny. Z podopiecznych Lavicki zeszło ciśnienie i kolokwialnie pisząc, „posypali się”. Zaczęli popełniać proste błędy, najprawdopodobniej wynikające z braku koncentracji. Na wcześniejszy prysznic udał się Pawelec po tym, jak ujrzał drugą żółtą kratkę. Wrocławian z rzutu karnego dobił Robak.

Warto pochwalić Celebana, który we wczorajszym spotkaniu utrudniał życie napastnikowi Widzewa – Kicie. Były snajper m.in. Olimpii Grudziądz nie miał łatwego życia. Stoper Śląska poruszał się za nim krok w krok. Był jego cieniem. Kita nie miał miejsca na zbyt wiele. Jednak to właśnie zawodnik z numerem 93 na widzewskiej koszulce był kluczowy przy pierwszym trafieniu. To on wywalczył futbolówkę spod nóg Zivulica i odegrał do Robaka. Gdyby nie ten atak na pograniczu faulu, Widzew nie miałby wtedy okazji do zdobycia gola.

Swoją drogą Zivulic rozegrał bardzo słabe zawody. Najpierw stracił piłkę na własnej połowie, konsekwencją czego był stracony gol, a później, w doliczonym czasie gry sprokurował rzut karny dla gospodarzy. Jeśli trzeba było by wskazać najsłabszy punkt wrocławian, to śmiało można było by wskazać właśnie na niego.

Dodaj komentarz

Zapraszamy do kulturalnej dyskusji.

Najnowsze