Kto w latach 70. był najlepszym piłkarzem na świecie? Większość odpowie, że Cruyff, Beckenbauer, Mueller, może Deyna czy Keegan. Zaledwie garstka kibiców pamięta dziś kim jest Robert Rensenbrink, który swoim bardziej znanym kolegom w niczym nie ustępował. Dlaczego wiemy tak niewiele o graczu, który 40 lat temu siał postrach na wszystkich stadionach?
To historia o artyzmie, ale również o pokorze i oddaniu, które to wartości w dzisiejszej piłce prawie całkowicie zanikły, tak samo jak zanikła pamięć o jednym z przedstawicieli tychże przymiotów. Futbolowy świat o Rensenbrinku przypomni sobie dopiero po jego śmierci (jak to bywa z wieloma niedocenianymi personami). Żywię nadzieję, że Wy drodzy czytelnicy, już dzisiaj docenicie tego wybitnego piłkarza.
– Robbie Rensebrink był równie dobry co Cruyff, tylko w jego umyśle było inaczej – powiedział swego czasu Jan Mulder, holenderski ekspert, komentator i były piłkarz, któremu z naszym bohaterem przyszło spotkać się w jednej drużynie. Słowa te najlepiej odzwierciedlają całą karierę Holendra, który urodził się zaledwie 69 dni po swoim słynnym koledze z reprezentacji. Łączy ich tak wiele, że trudno to sobie wyobrazić. Obaj panowie wyglądali niemal identycznie i nieraz byli ze sobą myleni, zwłaszcza gdy byli młodzi. Obaj byli napastnikami, obaj posiadali umiejętności, o jakich większość graczy mogła wówczas marzyć. Obaj byli jednymi z najważniejszych graczy złotej generacji holenderskiej piłki lat 70., z tym że Rensenbrink wygrał od Cruyffa więcej. Mogliby być braćmi, gdyby nie jedno słowo: sława.
Dwie drogi na szczyt
Sława. Johan Cruyff jest uznawany za jednego z najlepszych, jeśli nie najlepszego piłkarza w historii tej dyscypliny. Nie będę wymieniał tutaj jego trofeów, nie napiszę o jego kunszcie.Byłego piłkarza Ajaksu znać trzeba, a tym, którzy nie wiedzą o kim mowa, niech wystarczy fakt, że Aad Nuis, były minister kultury z Kraju Tulipanów, opublikował na cześć Cruyffa odę… „Boski Johan” mógł pływać w oceanie sławy, która towarzyszyła całej jego karierze trenerskiej i zawodniczej. Gdyby nie social media, Messi i Ronaldo mieliby nie lada kłopot z dojściem do tego poziomu rozpoznawalności, jakiego dostąpił wirtuoz z numerem 14. na koszulce. Nie zabierajmy mu tego; jest jednym z możnych piłkarskiego świata, a w drużynach, w których grał, z jego zdaniem liczą się do dziś. I tutaj pojawia się pierwsza z małych-wielkich różnic pomiędzy dwoma graczami reprezentacji „Oranje” – Rensenbrink nigdy nie zagrał w klubie większym niż RCC Anderlecht.
Karierę zaczynał w DWS Amsterdam – dzisiaj klubie amatorskim, niegdyś mistrzu Holandii i ćwierćfinaliście Pucharu Europy. Na jego talencie poznano się bardzo szybko i kolejny krok w karierze młokosa, urodzonego w konstytucyjnej stolicy Holandii, wydawał się być oczywisty – naturalnym kierunkiem był Ajax Amsterdam, który za parę lat miał stać się gigantem europejskiego futbolu. I tutaj po raz pierwszy pojawia się kwestia pokory chłopaka, który jakże inaczej od dzisiejszych „piłkarzy” (takich, jak np. Martin Odegaard) chciał grać w piłkę zamiast siedzieć na ławie. W Ajaksie pewne miejsce na lewym skrzydle miał Piet Keizer, którego cztery lata młodszy Rensenbrink (ur. 03.07.1947 r.) pewnie ze składu by nie wygryzł. Do walki o piłkarza włączył się największy rywal „Joden”, a więc Feyenoord, w którym jednak prym na pozycji chłopaka wiódł starszy o całą dekadę Coen Moulijn. „Robbie” wierzył w swoje umiejętności, a jego wiek (22 lata na karku) umożliwiał mu grę w pierwszym w składzie w każdej drużynie. Efekt? Przenosiny do Club Brugge w roku 1969.
W Belgii pobory oferowano wówczas większe niż w Holandii, a snajper z miejsca miał dostać pierwszy skład, toteż wybór wydawał się prosty. Rensenbrink zaczął grać, a w Holandii zaczęli łapać się za głowy. Brugia osiągnęła wtedy dwa wicemistrzostwa Belgii, za każdym razem ustępując tylko Standardowi Liege, wygrała również puchar kraju. Największą gwiazdą zespołu był oczywiście Holender. W 1971 roku Constant Vanden Stock, były członek zarządu Clube Brugge, został prezydentem Anderlechtu i postanowił zabrać ze sobą lewonożnego napastnika. Zawodnik odrzucił bajeczne oferty z ojczyzny i zgodził się dołączyć do „Fiołków”. I tak narodziła się legenda.
Koszulkę Anderlechtu przywdziewał przez dziewięć lat od 1971 roku. Zagrał w 312 spotkaniach i aż 177 razy trafił do siatki. Dzięki niemu klub rozpoczął najlepszy okres w swojej trwającej już 107 lat historii – w latach 70. i 80. „Fiołki” były jedną z najlepszych drużyn w Europie. Niech świadczy o tym fakt, że w dwóch dwumeczach Superpucharu Europy, jakie przyszło im w tamtych latach rozegrać, pokonali Bayern (1976 r.) i Liverpool (1978 r.). Rensenbrink wraz z zespołem wygrał wtedy dwa mistrzostwa i cztery puchary krajowe, dwa Puchary Zdobywców Pucharów (lata 1976 i 1978) oraz dwa wymienione wyżej Superpuchary. Był wprost stworzony do wielkich meczy, strzelał bramki we wszystkich czterech wygranych finałach europejskich. Do osiągnięć trzeba doliczyć przegrany finał PZP z roku 1977. „Wąż”, jak mawiali na niego w szatni koledzy, doprowadził przyzwoity Anderlecht do najwyższego poziomu. Zespołu tego bały się i przegrywały z nim najlepsze jedenastki na kontynencie. W 2008 roku został wybrany na najlepszego gracza w historii klubu.
O jeden słupek za dużo
I znów musimy wrócić do pozaboiskowej rywalizacji dwóch geniuszy. Złota era reprezentacji „Pomarańczowych” kojarzona jest głównie z nazwiskiem, tutaj zaskoczenie, Johana Cruyffa. Tamta kadra w latach 1974 i 1978 wracała do kraju ze srebrnymi medalami mistrzostw świata, na mistrzostwach Europy 1976 udało się ugrać brąz. Kto jednak wie o tym, że to Rensenbrink, a nie Cruyff na obu światowych czempionatach był w jedenastce turnieju, że to były piłkarz Anderlechtu był bliżej tytułu króla strzelców i że w głównej mierze to dzięki niemu, a nie dzięki Cruyffowi udało się dojść do finału w Argentynie? Zacznijmy od początku. Mniej znany z napastników był regularnie powoływany do reprezentacji od roku 1968, „Boski Johan” gościł w niej już dwa lata wcześniej. Mistrzostwa świata w RFN były objawieniem futbolu totalnego, wymyślonego przez Rinusa Michelsa, a Holandia, mimo przegranej w finale z gospodarzami, została uznana za najlepszą drużynę turnieju. Jej dyrygentem, mózgiem i głównodowodzącym był Cruyff, którego w pomocy wspierał drugi z wielkich Johanów – Neskeens, w obronie brylował zaś Ruud Krol. Rensenbrink był na ustach kibiców dopiero w następnej kolejności… i tutaj musimy pochylić się nad psychologiczną specyfiką graczy.
– Wolę być cicho – powiedział kiedyś Rensenbrink. Nigdy nie szukał rozgłosu, nie próbował dowodzić, nie pchał się przed szereg, wychodził na murawę i wypełniał powierzane mu zadania (jak na grzecznego chłopca przystało). Cruyff był zaś dokładnym przeciwieństwem kompana z reprezentacji: wywyższający się, niezainteresowany założeniami taktycznymi, jednostka zdolna wyłącznie do dowodzenia, nigdy do kooperacji. Przed jednym z meczów reprezentacji wyrzucił trenera (sic!) z szatni, nakreślił własną taktykę, a drużyna gładko wygrała mecz. I tu jest pies pogrzebany. Rensenbrink nie mógł rozwinąć skrzydeł w pełni, kiedy w ataku musiał współpracować z „Numerem 14.”. Dzięki temu Cruyff brylował, a gracz Anderlechtu z pokorą robił to co musiał, pozostając tym samym w cieniu.
Ważnym rozdziałem w karierze obydwu były mistrzostwa świata w 1974 roku. Na boiskach w RFN „Wąż” nie zagrał tylko w jednym spotkaniu, mimo obecności w kadrze Pieta Keizera oraz Johnny’ego Repa – to szalenie istotne, jeśli zwrócimy uwagę na fakt, że kadra była wówczas budowana niemal wyłącznie na graczach Ajaksu i Feyenoordu, które w okresie 1970 – 1973 wygrały wszystkie cztery Puchary Europy. Co więcej, to Rensenbrink, a nie dwaj wymienieni wyżej zawodnicy, znalazł się w jedenastce turnieju, choć strzelił tylko jedną bramkę. W drużynie marzeń zajął miejsce w ofensywie obok Cruyffa i Grzegorza Laty. Na mistrzostwach Europy w 1976 miał już większą rolę w zespole, a w eliminacyjnym meczu z Belgią strzelił nawet hat-tricka. Wszystko miało odmienić się dwa lata później.
https://twitter.com/LosSensitivos/status/426730557410926592
Cruyff odmówił wyjazdu z reprezentacją do Argentyny (ze względu na panujące tam rządy dyktatury wojskowej) przez co czołową postacią ofensywy „Oranje” z urzędu stał się gracz, który jak dotąd był w cieniu ówczesnego lidera Barcelony. Bez „Boskiego Johana” Holandia skazywana była na pożarcie, przecież kadra przez większość czasu była całkowicie utożsamiana z jednym nazwiskiem. Piłkarze postanowili więc udowodnić całemu światu – i przede wszystkim samym sobie – że kolektyw jest ważniejszy od jednostki. I udowodnili. Ponownie doszli do finału, ponownie mierzyli się z gospodarzami. Przed meczem w rubryce „strzelcy” na samej górze znajdował się nasz główny bohater do spółki z Teofillo Cubillasem, obaj z dorobkiem pięciu bramek. Następny był Argentyńczyk, Mario Kempes, z czterema trafieniami. W finale strzelanie rozpoczął czołowy snajper gospodarzy, wyrównał Dick Nanninga…
W ostatniej minucie regulaminowego czasu gry Rensenbrink po fantastycznym podaniu od Ruuda Krola trafił piłką w słupek i śmiało można przypuszczać, że było to najważniejsze pudło w jego karierze, a być może nawet w całej historii reprezentacji. Gdyby trafił, Holandia zostałaby mistrzem świata, a sam zawodnik królem strzelców. W plebiscycie Złotej Piłki pewnie nie byłby trzeci, ale pierwszy. Tekst ten pewnie nigdy by nie powstał, a Rensenbrink byłby stawiany przynajmniej na równi z Cruyffem. Jednakże piłka uderzyła tylko w słupek, Kempes dołożył drugiego gola w dogrywce, Daniel Bertoni dobił zmęczonego rywala… i było po meczu. Ten słupek pozbawił wirtuoza z Anderlechtu sławy i statusu legendy, którymi po dziś dzień szczyci się Cruyff. Tak oto Rensenbrink stał się głównym aktorem dramatu, w którym wcale nie prosił o rolę.
Rensenbrink – piłkarz wybitny
Po latach nasz bohater przyznał, że w reprezentacji nigdy nie zagrał na takim poziomie, na jakim grał w klubie oraz że w Argentynie zagrał o wiele lepiej aniżeli w RFN, gdyż tam musiał słuchać trenera… tego boiskowego, nie tego ze sztabu szkoleniowego. W drugim turnieju również dostał się do najlepszej jedenastki, tym razem jednak jako postać pierwszoplanowa bez cienia popularniejszego kolegi. Dwa lata później zakończył zarówno karierę reprezentacyjną, jak i grę w Aderlechcie. Jego sposób odejścia z klubu zasługuje na najwyższy szacunek. W wyniku przedłużających się kłótni z rodakiem Ariem Haanem poinformował prezydenta Vanden Stocka o chęci rozstania się z drużyną. Ten zaripostował, że sprzeda Haana, na co napastnik miał odpowiedzieć, że ma już 31 lat i długo nie pogra, wobec czego pomysł nie jest dobry. Oddanie pokazywał zresztą przez całe dziewięć lat spędzonych w zespole; dostawał wiele ofert od największych klubów świata, które mogłyby zapewnić mu sławę i nieporównywalnie większe pieniądze, za każdym razem odmawiał na znak miłości do Anderlechtu. Odszedł dopiero w 1980 roku do nieistniejącego już Portland Timbers, stamtąd na rok wrócił do Europy i pomógł drugoligowej Tuluzie awansować, po czym zakończył karierę.
Stylem swej gry porównywany był do Georga Besta. Znakomicie bił rzuty karne, chybił tylko dwa razy. Rywali mijał jak tyczki, poruszał się z niebywałą gracją, brał los spotkań w swoje ręce. W 586 spotkaniach w karierze strzelił 262 bramki. Z 25 golami jest najlepszym strzelcem w historii Pucharu Zdobywców Pucharów, w 1976 był drugi, w 1978 trzeci w plebiscycie Złotej Piłki. Z klubami i reprezentacją wygrał 15 znaczących trofeów, Pele wpisał go na swoją listę FIFA 100. Kiedy był w formie nie ustępował nikomu, ogrywał każdego łącznie z Franzem Beckenbauerem, być może najlepszym defensorem w historii. Dlaczego wiemy o nim tak niewiele? Przez jego godne podziwu przywary takie, jak skromność i lojalność? Przez innego artystę futbolu, który nie lubił się dzielić koroną?
A może przez jeden słupek, który pewnie do dziś śni się Holendrowi po nocach? Prawdopodobnie przez wszystko to razem wzięte. Jeśli dotrwaliście do końca tego odcinka Throwback Thursday, zapewne część z Was zacznie wykorzystywać Internet do sprawdzania, czy aby to wszystko nie jest stekiem bzdur. I dobrze! Przekonacie się o tym sami, kultywując jednocześnie pamięć o Robercie Rensenbrinku. Piłkarzu wybitnym.
– Jeśli trajektoria mojego strzału byłaby odchylona o pięć centymetrów, bylibyśmy mistrzami świata. Poza tym, zostałbym królem strzelców turnieju oraz prawdopodobnie jego najlepszym zawodnikiem – i to wszystko w jednym meczu. Dlatego zachowuję dystans.
Pierwszy odcinek Throwback Thursday, poświęcony Ronaldinho i Jay-Jayowi Okochy za czasów ich wspólnej gry w PSG, znajdziecie tutaj.