Gdyby Argentyńczyk i jego koledzy nie zapomnieli, że piłka nożna to bieg sztafetowy, może oni świętowaliby udział w Lidze Mistrzów.
W środę w meczu, którego stawką było 30, 40 lub nawet 50 milionów funtów (według wyliczeń różnych angielskich dzienników), okazało się, że nowym członkiem „Wielkiej Czwórki” nie zostanie Manchester City. Zwycięstwo Tottenhamu było więcej niż zasłużone, a gdyby nie (kontrowersyjnie) w ostatniej chwili pozyskany bramkarz Fulop, wynik byłby dla City jeszcze mniej przyjemny.
Trudno patrzeć na grę podopiecznych Roberto Manciniego, jeśli pokłada się w jego piłkarzach jakieś osobiste nadzieje i sympatie. Na początku sezonu było inaczej: genialny trójkąt Adebayor-Bellamy-Tevez sam rozprawiał się z rywalami. Wystarczyło dostarczyć piłkę do przodu, a to świetnie współpracujące trio samo szukało sposobu na defensywę drużyny przeciwnej. Ostatnio jest jednak gorzej. Zamiast trzech walczących wspólnie muszkieterów, w ataku City gra trzech (a czasami czterech) sprinterów indywidualistów. Każdy z nich po otrzymaniu piłki biegnie z futbolówką aż do jej utraty lub wbicia do bramki przeciwnika (zdecydowanie częściej zdarza się to pierwsze). Podanie jawi się tutaj jako czynność zakazana i wstydliwa.
Najgorzej jest z Tevezem. Były gracz United w meczu z Tottenhamem przechodził (przebiegał?) samego siebie. Chciał otrzymywać od partnerów każdą piłkę i sam ze sobą rozgrywać każdą akcję. Czasem oddawał tylko futbolówkę do skrzydłowych, żeby ci mogli spróbować odnaleźć go dośrodkowaniem. Irytujące nie tylko dla obserwatorów, ale też dla boiskowych kolegów Teveza. Adebayor musiał pogodzić się z tym stanem rzeczy już dawno, bo nawet nieszczególnie się złościł. Bellamy przestał w ogóle pojawiać się w ataku, a Johnson, jako ten najmłodszy, do niemal samego końca tylko służebnie krążył wokół Teveza, licząc na jakieś okruchy. Katastrofa.
Na dodatek, nie wiadomo, czy pretensje o taki stan rzeczy należy mieć do samych piłkarzy. Od tego, żeby nauczyć ich czegoś więcej, niż biegania z piłką przed siebie, jest przecież trener (tzn. jeszcze jest, ale już niedługo może go tam nie być). Trener, który podobno miał ostatnio problemy m.in. z Tevezem, najlepszym strzelcem zespołu. Mancini nie zrezygnował z jego usług, ale nie zrobił też chyba zbyt wiele, żeby przekonać „Apacza”, że ten powinien być tylko jednym z ogniw w jedenastoosobowej sztafecie.
Konsekwencje – wywołane powyżej opisanymi zjawiskami – niepowodzeń City w najważniejszych meczach sezonu są poważne. O Ligę Mistrzów w kwalifikacjach powalczy, biedniejszy faktycznie i słabszy teoretycznie, Tottenham. Czemu nie Manchester City? Odpowiedź jest dla wielu fanów oczywista:
– Może i mają więcej pieniędzy od „Spurs”, ale klub Redknappa ma coś, czego City jeszcze długo mieć nie będzie: zespół – mówi mi po meczu znajomy kibic Chelsea i dodaje złośliwie: – No cóż, chwała City za to, że wygrali w tym sezonie dwukrotnie z przyszłym mistrzem Anglii, a teraz niech Liga Europejska im lekką będzie.
I tak teraz będą kpili. A wystarczyło biec do Ligi Mistrzów w sztafecie.
Super artykuł, wspaniale napisany, a ostatni
komentarz i podsumowanie wręcz warte oklasków.
Takie teksty aż miło się czyta. Gratulacje dla
nowego (jak domniemam) redaktora . Oby więcej takich
"dzieł". :)
A co do Chelsea - też im kibicuje i wreszcie
mistrzostwo powróci na swoje miejsce :D
Glory Glory Man United ! Liczę na Wigan , choć
będzie trudno nadal mam nadzieję ...