Taj z Leicester


14 kwietnia 2016 Taj z Leicester

Name und Vorname? Grzegorz Brzęczyszczykiewicz. To chyba jedna z najsłynniejszych scen w historii polskiej kinematografii. Zna ją niemalże każdy jak kraj długi i szeroki. Czytając nazwisko właściciela lidera Premier League, Leicester City, możemy się poczuć jak niemiecki oficer przesłuchujący Franka Dolasa. Panie i Panowie, przed Państwem Vichai Srivaddhanaprabha.


Udostępnij na Udostępnij na

King Power Stadium – nazwa potężnej twierdzy wzniesionej w Leicester, otoczonej fosą, wilczymi dołami i ostrokołem. Mury spływają krwią kolejnych śmiałków, którzy przekraczają cienką linię między odwagą a głupotą i stają w szranki z bandą Ranieriego. O zespole „Lisów” powiedziano już jednak niemal wszystko, a jeśli jeszcze jakiś aspekt nie został poruszony, to z pewnością sytuacja zmieni się w najbliższym czasie. Wiele mówimy o piłkarzach, unikając tym samym kwestii równie ważnej, a więc finansowych fundamentów, na których wznosi się nowa potęga (?) angielskiego futbolu.

Tajskie miliardy

Należy się wywiązać z kronikarskiego obowiązku – Vichai Srivaddhanaprabha urodził się 3 kwietnia 1957 w Tajlandii. Okej, obowiązek odfajkowany. Obiecujemy, od tej chwili będzie już tylko ciekawiej.

King Power Duty Free – absolutny potentat, jeśli chodzi o sklepy bezcłowe. Założycielem, prezesem, głównodowodzącym, panem, sterem i okrętem firmy jest nasz bohater, którego dla ułatwienia  nazywać będziemy Panem V.

Pan V. wpadł swego czasu, a swój czas przypadł na rok 1989, na genialny pomysł. – Może by tak wypowiedzieć wojnę wszelakim cłom i otworzyć bezcłowy sklep – myślał 32-letni wówczas mężczyzna. I udało się, na Mahatun Plaza, bangkockim odpowiedniku nowojorskiego Manhattanu, otworzył pierwszy sklep pod szyldem King Power. A potem ruszyło.

Kambodża, Chiny, azjatyckie lotniska – wszędzie, na całym kontynencie powstawały ośrodki King Power Duty Free. Biznes kręcił się i wciąż się kręci w najlepsze. A jak powszechnie wiadomo, apetyt rośnie w miarę jedzenia.

Dziś fortuna Pana V. to prawie 3 miliardy dolarów, co daje mu pozycję numer 612 na liście najbogatszych ludzi świata. Prywatny samolot za 43 miliony zielonych banknotów kupiony od żony szefa Formuły 1 – Berniego Ecclestone’a. Można więc śmiało powiedzieć, że Tajlandczyk z przesympatycznym wyrazem twarzy jest w stanie związać jeden przysłowiowy koniec z drugim przysłowiowym końcem. A po drodze zahacza o Leicester – mieścinkę w środkowej Anglii.

Koszulki bez cła

W 2010 roku firma King Power zdecydowała, że pora otworzyć się na nowe horyzonty rozwojowe. Będąc już bardzo uznaną marką na rynku azjatyckim, szukała nowych wyzwań, a także, powiedzmy sobie szczerze, nowego sposobu na pomnażanie kapitału. Nie sposób było sobie jednak wyobrazić, aby tajlandzka firma wykonała krok w wielobranżowość, ale dysponując niemałą fortuną, postawiła na sponsoring. Koło fortuny zakręciło się tak, że padło na Leicester City.

Panu V. sport nie był wcześniej obcy. Nie był mu także obcy sport angielski, chociaż trzeba przyznać, że zanim wszedł w świat miliardów funtów w Premier League, na tzw. „wprawkę” wybrał sobie dość osobliwą dyscyplinę sportową. Konie, kije, piłka, dżokeje – w skrócie polo.

Być może już niedługo będzie miał okazję wznieść kolejne trofeum
Być może już niedługo będzie miał okazję wznieść kolejne trofeum

W rok po tym, jak szyld King Power trafił na koszulki „Lisów”, Pan V. został prezesem klubu, wkrótce ogłoszono go także jedynym właścicielem. Śmiało można powiedzieć, że Leicester stało się rodzinną firmą, wiceprezesem został syn – Aiyawatt, któremu jednak nie nadamy przydomku „Pan A.”, ponieważ jego rola w tej historii jest doprawdy znikoma.

Gdy Taj przejmował Leicester, drużynie daleko było do dzisiejszej sytuacji. Zaledwie dwa sezony wcześniej z hukiem spadli do League One, by po roku wrócić na zaplecze Premier League i zająć spokojne miejsce w środku stawki. Spadek nie groził, awans tym bardziej. Jednak Pan V. nie przywykł do stagnacji, do bycia gorszym, słabszym, ukrytym w drugim szeregu.

Dalszą część historii znają wszyscy. Awans, utrzymanie w dramatycznych okolicznościach, zwolnienie trenera, zatrudnienie „nieudacznika” Ranieriego, szczyt Premier League. Jednak jak to w życiu bywa, zawsze mamy blaski i cienie. Ze znalezieniem blasków problemów nie ma, a cienie, paradoksalnie, wychodzą z cienia.

Firma Trestellar w roku 2014 wykupiła wszelkie udziały w Leicester City. 11 milionów funtów, które wpłynęły na konto klubu, znacznie poprawiły jego finansową sytuację, która po wcześniejszym, zwycięskim w Championship, sezonie nie była kolorowa.

Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że jeszcze w tym samym roku Trestellar sprzedało swoje udziały firmie Pana V. – King Power. Wcześniejsze dochody dla bezcłowego konsorcjum z Tajlandii z racji sponsoringu w Leicester wynosiły około 5 milionów funtów. Po kupnie, wokół którego wciąż wyrastają nowe wątpliwości, dochód wzrósł do 16 milionów. Porażająca skuteczność godna Vardy’ego.

El Dorado

O tym, że w Premier League można zarobić niemałą fortunę, wie każdy szanujący się kibic i biznesmen. W takim razie wie o tym też Pan V. i skrzętnie ten fakt wykorzystuje. Chociaż jak można bez problemu zauważyć na poniższym wykresie, pieniędzy nie skąpi…

Wydatki Leicester na przestrzeni ostatnich sezonów. (Transfermarkt.co.uk)

…to mimo wszystko możemy być pewni, że w taki czy inny sposób mu się to opłaca. Traktuje Leicester jako inwestycję, która wkrótce zacznie być niesamowicie dochodowa. Za występy w Lidze Mistrzów oraz hipotetyczne, ale coraz bardziej realne mistrzostwo Anglii do kasy klubu wpłynie pokaźny przelew. Nie będzie jednak chomikowania pieniędzy, chowania ich pod materac czy zawijania w skarpetkę. Fortunę trzeba pomnażać, a nie na nią patrzeć. Z takim mottem przez życie podąża Pan V.

Kochają go kibice, którym rozdaje darmowe piwo i wyposaża w niezbędny asortyment wyjazdowy – koszulki i szaliki. Kochają go piłkarze, dla których z okazji awansu do Premier League zorganizował wspaniała kolację, chociaż w tym miejscu pewnie lepiej użyć słowa uczta. Kawior, najlepsze wino i jedna z najbardziej renomowanych londyńskich restauracji. – Na mój koszt – stwierdził Pan V., po czym rozdał jeszcze żetony o wartości tysiąca funtów. Żetony do kasyna rzecz jasna. Piłkarze mogą się zabawić, ale wszystko jest pod ścisłą kontrolą, nie ma miejsca na samowolkę.

Bez dwóch zdań Vichai Srivaddhanaprabha to człowiek sukcesu, ale trzeba otwarcie przyznać jedno – nie osiada na laurach. Mógłby wieść spokojne życie, popijając drinki z palemką gdzieś na słonecznych plażach w okolicach Wysp Bahama, a jednak tydzień w tydzień wsiada do swojego  prywatnego samolotu, wyciąga nogi w wygodnym fotelu i w tych katorżniczych warunkach leci do Leicester, aby obejrzeć mecz swojego klubu. Klubu, w który zainwestował niemałe pieniądze. Patrząc jednak na to, jak z „Lisków” powstały „Lisy”, może być dumny. Leicester, finansowo, jest jego dzieckiem. A nic tak nie cieszy jak dziecięcy sukces.

Dodaj komentarz

Zapraszamy do kulturalnej dyskusji.

Najnowsze