Sześć lat


Przekroczył klubową bramę. Pewnym krokiem udał się w kierunku szatni. Doskonale zna te tereny. Tyle razy tędy przechodził. Zamyka oczy, sprawdzając, czy nadal potrafi sprawnie omijać wszystkie przeszkody. W końcu dociera do wejścia na stadion.


Udostępnij na Udostępnij na

Bierze głęboki oddech, jeszcze raz pogrąża się w ciemności i wchodzi na murawę. Powoli podnosi powieki, delektując się widokiem odsłanianej stopniowo trybuny. Jego trybuny. Przypomina sobie tych ludzi, którzy wypełniali siedzenia do ostatniego miejsca i skandowali z całych sił jego nazwisko. Piękne chwile.

Został po nim tylko napis „Blue till I die”
Został po nim tylko napis „Blue till I die” (fot. skysports.com)

Szybkim spojrzeniem omiata cały stadion. Zatrzymuje wzrok na ławce rezerwowych. Odnajduje miejsce, które niegdyś należało tylko do niego. Swój tron. Swoją przestrzeń, w której tyle razy pospiesznie przeglądał przedmeczowe notatki. W której przesiadywał, nękany przypływami skrajnych emocji. Z której wystrzeliwał z prędkością światła w momentach szczególnej radości.

Rozmyślając o przeszłości, zbliża się do swojego fotela. Wyciąga rękę, delikatnie gładzi starannie wykonane oparcie. Po plecach przechodzi mu przyjemny dreszczyk. W głowie pojawia się pragnienie wyłożenia się wygodnie, ale po chwili zostaje odegnane. Zostawi sobie tę przyjemność na później. Będzie miał na to jeszcze dużo czasu.

Pchnięty jakimś nagłym impulsem odwraca się w kierunku szatni. Czuje na sobie wzrok ukrytego obserwatora. W ciemnym korytarzu dostrzega sylwetkę Michaela Emenalo. Robi mu się nieswojo, kiedy dyrektor techniczny, poprawiając okulary spokojnym ruchem ręki, obdarowuje go chłodnym spojrzeniem, a następnie odwraca się i znika w głębi budynku.

Nie ma ochoty go gonić, aby się przywitać. Wie, że coś mu to przypomina. Coś, co już kiedyś przeżył. W tym samym miejscu. Zmierzając powolnym krokiem w kierunku szatni, zaczyna sobie przypominać koniec swojej pierwszej przygody na niebieskim pokładzie. Wracają złe wspomnienia, związane ze stałą kontrolą ze strony dyrektora technicznego, będącego jednocześnie okiem i uchem Romana Abramowicza w szatni. Z cichą nadzieją, że sytuacja się nie powtórzy, otwiera drzwi najbardziej poufnego pomieszczenia w całym klubie.

To, co dzieje się w szatni, z szatni wyjść nie powinno. To jedna z świętych, niepisanych zasad obowiązujących w futbolu. To tutaj tyle razy starał się wpoić, a następnie rozwijać u swoich podopiecznym pasję do piłki. Podopiecznym, którzy byli gotowi skoczyć za nim w ogień. Którzy nadal skoczą za nim…

W połowie myśli jego wzrok zatrzymuje się na zawieszonej na ścianie tablicy. Widnieją na niej słowa „Blue till I die”, podpisane znajomo wyglądającym autografem. Ach tak… Didier. Didier Drogba. Ten sam, którego transferu kiedyś bronił przed mediami i kibicami, każąc go oceniać dopiero wtedy, gdy będzie opuszczał klub. Opuścił go w najlepszym możliwym momencie, jako zwycięzca i żywa legenda.

Teraz go tu już nie ma. Podobnie jak wielu innych. Ricardo Carvalho, Paulo Ferreira, Claude Makelele, Joe Cole… W tym momencie uświadamia sobie, jak wiele czasu minęło od jego odejścia. Całe sześć lat tułaczki po świecie. Sześć lat okraszone triumfami w Interze Mediolan i Realu Madryt. Sześć lat próby odnalezienia na powrót swojego miejsca na ziemi. Nieudanej próby.

Tak wiele się tu zmieniło. Jego mała dziewczynka dojrzała, ale jednocześnie przestała budzić dawną grozę. Dorosła do upragnionego zwycięstwa w Lidze Mistrzów, paradoksalnie, coraz bardziej tracąc na wartości na arenie międzynarodowej. I właśnie w tym momencie, po sześciu latach rozłąki, wraca on. Wyjątkowy. „The Happy One”. Wraca, by przywrócić swojej dziewczynce dawny blask. Wraca tam, gdzie jest kochany. Wraca, by powiedzieć „I’m one of you”.

Stoi przed trudnym zadaniem. Kto wie, czy nie najtrudniejszym w całej dotychczasowej karierze. Oczekiwania są ogromne i on o tym dobrze wie. To dla niego kolejne wyzwanie. Ponownie tchnąć zwycięskiego ducha w coraz bardziej ponurą szatnię na Stamford Bridge. Zaszczepić wolę walki w nowych zawodnikach. To już nie jest jego Chelsea. To Chelsea stworzona przez jego licznych następców. Czy mu się powiedzie? Musi. On nie zna słowa „porażka”.

Felieton ukazał się również na blogu autora

Komentarze
~Hyczy (gość) - 11 lat temu

A może SAF zrezygnował już z posady trenera MU bo
Mourinho miał przyjść do Chelsea? Nie, to poj*bane
:D

Odpowiedz
Dodaj komentarz

Zapraszamy do kulturalnej dyskusji.

Najnowsze