Jest weteranem elitarnego klubu 300, ma za sobą 19 lat gry w najwyższej krajowej lidze, a do tego pełni funkcję szkoleniowego asystenta pierwszoligowego zespołu. Można wierzyć lub nie, ale mający obecnie 44 lata wychowanek rybnickiego ROW-u to prawdziwy piłkarski profesor, którego nazwisko na dobre zapisało się na kartach ligowego futbolu. Dziś przyjrzymy się bliżej sylwetce popularnego „Maliny” oraz przypomnimy najważniejsze momenty z jego piłkarskiej kariery.
Marcin Malinowski swoją przygodę z piłką rozpoczął, grając dla juniorskich drużyn ROW-u Rybnik (w którym zyskał miano wychowanka), a także Gwarka Zabrze (1991–1994). Pierwszym wartym odnotowania w seniorskiej karierze Malinowskiego przystankiem była bytomska Polonia. Występował w niej na przełomie lat 1994–1996, zaliczając przy tym debiut, a także dwa boiskowe sezony na murawach ówczesnej drugiej ligi (obecna nazwa rozgrywek – Fortuna 1 Liga, drugi szczebel rozgrywkowy). Spisywał się tam przyzwoicie, co przełożyło się na 63 występy, a także dwa trafienia. Ten mierzący 179 cm wzrostu środkowy obrońca dał się przede wszystkim poznać z wyjątkowo twardej i walecznej gry, co w niedługim czasie poskutkowało jego sportowym awansem.
Ekstraklasa na horyzoncie – największe sukcesy i najlepsze lata
To prawdopodobnie dwie mające ekstraklasową przeszłość drużyny – Odra Wodzisław Śląski i Ruch Chorzów – uczyniły z Malinowskiego śląską gwiazdę dla polskiej piłki. Taką to nazwę wówczas nosiła najwyższa polska liga, kiedy to zimą 1997 roku było dane chłopakowi z Wodzisławia zmierzyć się z jej rzeczywistością. Mając 22 lata, jego kolejnym klubem stała się rodzima Odra Wodzisław Śląski.
Wejście smoka z przewagą ławkowego – przystanek Wodzisław, część pierwsza
To właśnie w jej barwach był na szczycie swojej piłkarskiej dyspozycji zapoczątkowanej inauguracją gry w dzisiejszej ekstraklasie 8 marca 1997 roku, w prestiżowym meczu z Górnikiem Zabrze (1:2). Było tylko kwestią czasu, aby dotrzeć do miejsca w wyjściowej jedenastce, co w przypadku „Maliny” stało się niezwykle szybko. Już w pierwszym półroczu miał okazję zagrać 14-krotnie, co w dodatku zostało zwieńczone premierową w tych rozgrywkach bramką (i to strzeloną już w swoim czwartym meczu – przeciwko Śląskowi Wrocław, wygranym przez Odrę 3:1). Bieżące rozgrywki 1996/1997 skończył na ligowym podium – wodzisławianie byli trzecią siłą Polski, dzięki czemu mogli wziąć udział w rozgrywanym corocznie prestiżowym Pucharze UEFA. Choć wejście w buty debiutanta miał naprawdę solidne, to późniejsze karierowe losy plasowały go znacznie gorzej, niż można było przypuszczać.
Następne odrzańskie lata, jak się wkrótce okazało, przebiegały mocno pod znakiem szeroko rozumianej rezerwy. Przez kolejne cztery sezony nosił on miano zmiennika, a przełom nastąpił dopiero w kampanii 2001/2002. W okresie jej trwania powrócił na drogę ważnego defensywnego zawodnika jedenastki, grając przy tym 26 spotkań oraz notując jedno trafienie – w derbowym meczu z drużyną, przeciwko której niegdyś debiutował, czyli zabrzańskiemu Górnikowi (Odra wygrała wówczas 3:1). Pierwsza, zakończona po pięciu latach gry (1997–2002), „domowa” klubowa przygoda, a także stale zwyżkująca forma dały jasny sygnał do działania jednemu z lokalnych rywali – Ruchowi Chorzów, który to zakontraktował Malinowskiego na dwa kolejne lata. Jego pięcioletni dorobek wynosił 155 meczów i sześć goli.
Falowanie i spadanie – Chorzów, część pierwsza
Dalsze losy nowego defensora „Niebieskich” (mógł, co ciekawe, grać też jako defensywny pomocnik) to nieustanne poszukiwanie stabilnej formy oraz regularne sędziowskie kartkowanie. Grając jako piłkarz pierwszego wyboru, zainkasował aż dziesięć żółtych kartek, przez co kilkukrotnie naraził klub na karne osłabienie, będąc przez to na przymusowym jednomeczowym zawieszeniu. Drzemiąca w nim sportowa złość oraz umiejętność głośnego myślenia skłoniły włodarzy chorzowian do odsunięcia go od gry w następnym sportowym sezonie. Był to znak, że Malinowski nie należał jeszcze do tak dobrze poukładanych boiskowo piłkarzy, za jakiego uznano go po upłynięciu kilku następnych lat. Miał jednak sporo szczęścia, gdyż o jego usługi zaczęła wówczas zabiegać bliska jego sercu Odra, do której było mu dane powrócić do dwóch latach, w 2004 roku.
W niebiesko-czerwonej skórze, na lepiej i dłużej – Wodzisław, ciąg dalszy
Po nieudanej mającej wiele bolesnych momentów batalii przy ul. Cichej przyszedł czas na wyczekiwane odnowienie korzennych sympatii. Tym razem jednak nie był to jedynie dobry złego początek, ale owiana dobrą sławą kilkuletnia sportowa saga, z jego dużym wkładem w ligowe wyniki wodzisławian. Mimo że jego ukochany klub z roku na rok prezentował się coraz gorzej, to nie można winić Malinowskiego za te piłkarskie poczynania. Występował w tym czasie regularnie, a jego charyzmą, umiejętnościami i systematyczną wolą walki wyróżniał się spośród wielu mniej lub bardziej znanych i ogranych polskich ligowców. Nie ulegał też kontuzjom, poza jedną feralną sytuacją (złamanie nogi i opuszczenie dziesięciu ligowych gier na przełomie wiosny sezonu 2007/2008) nie odniósł już żadnego poważnego urazu, który blokowałby go na krótszy lub dłuższy okres przymusowego urlopu.
Dzięki tym wyznacznikom dostąpił go również zaszczyt otrzymania opaski kapitana, którą utracił dopiero po ekstraklasowej degradacji Odry wiosną 2010 roku. Jak się później okazało, był to pierwszy, ale nie ostatni taki boiskowy przywilej, a czekająca go dalsza historia jeszcze nieraz zatoczyła koło. Ci, którzy niegdyś w niego zwątpili, zmienili swoje priorytety i postanowili dać przyszłemu kapitanowi jeszcze jedną szansę. Po tym, jak wiele wniósł dla Odry, było praktycznie pewne, że nie będzie to kolejne niechlubne jednosezonowe przetarcie, ale znacznie dłuższa i bardziej okazała w klubowe występy i wyróżnienia niebieska pogoń do sławy.
Niebieskie koloryty, chwała i zaszczyty – Chorzów, ciąg dalszy
Jak mówi stare polskie porzekadło „Nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki”. Właśnie to doskonale sprawdziło się także w przypadku byłego już piłkarza chorzowskiego Ruchu. Malinowski, dostając swoją drugą szansę, okazale ją wykorzystał i nie było już żadnego śladu po niezbyt świetlanej przeszłości. Rozpoczęta latem 2010 i zakończona po sezonie 2014/2015 niebieska ścieżka „Maliny” to bez wątpienia największe życiowe osiągnięcia, jak również najlepsze sportowe przeżycia. Będący wówczas pod sprawnym okiem eksperta polskiej myśli szkoleniowej (także późniejszego selekcjonera reprezentacji Polski), trenera obecnego mistrza kraju, Piasta Gliwice – Waldemara Fornalika – Ruch grał o najwyższe ligowe cele oraz brał udział w eliminacjach do Ligi Europy.
Cieszący się sporym kibicowskim uznaniem oraz prezentujący wysoki sportowy poziom nasz bohater na bieżąco wywierał coraz większy wpływ na grę swoich klubowych partnerów. Przełożyło się to na sportowy tytuł wicemistrza Polski 2011/2012 oraz udział w finale Pucharu Polski tego samego sezonu (przegrany 3:0 z warszawską Legią na Stadionie Miejskim w Kielcach). Zyskał też status kapitana, z którego regularnie korzystał, bez precedensu odnosząc się do każdej sędziowskiej decyzji. Otrzymał też wiele żółtych kartoników, co wynikało z wielu bezpardonowych odbiorów i wślizgów oraz twardej walki o piłkę podczas stałych fragmentów gry.
Niestety, zarówno coraz starszy wiek (35–40 lat), jak i związany z tym stopniowy ubytek sił doprowadziły do coraz gorszych występów przy piłce, co w niedługim czasie sfinalizowało współpracę z jego dotychczasowym pracodawcą. W 2015 roku wygasał bowiem jego kontrakt, którego władze „Niebieskich” zdecydowały się nie przedłużyć. Wtedy też zakończyła się przygoda „Maliny” z polską najwyższą ligą (od sezonu 2008/2009 nazwa tych rozgrywek uległa zmianie – I liga stała się odtąd ekstraklasą i liczyła już nie tak jak wcześniej 18, ale 16 najlepszych drużyn w Polsce). Drugi i ostatni pobyt przy ul. Cichej w Chorzowie to jego 130 występów i zdobyte trzy bramki.
Nadszedł wreszcie kres – początek końca kariery
Choć dostał jeszcze szansę powrotu na stare śmieci, to IV-ligowe realia z rodzinną Odrą nie wyglądały już tak jak poprzednie dwa wcześniejsze. Mając na uwadze swoje przywódcze zdolności oraz wszechstronne boiskowe doświadczenie, w latach 2016–2019 łączył on obowiązki piłkarza z funkcją młodzieżowego trenera. W tym okresie w żółto-niebieskich barwach dostąpił swego udziału w 83 spotkaniach, udało mu się też czterokrotnie trafiać do siatki rywali. Co warte uwagi – jest on uznawany za jednego z najlepszych piłkarzy wodzisławskiego klubu w całej jego historii. Rozstał się z nim definitywnie zimą 2019 roku. Jego ostatnią drużyną była występująca na piątym ligowym poziomie Unia Turza Śląska, w której jako grający trener 25 razy wybiegał na trawiastą nawierzchnię.
Ślązak po zagłębiowski awans – obecne zajęcie
Po dobrej, okraszonej wieloma sukcesami piłkarskiej karierze nic nie smakuje lepiej niż praca boiskowego menedżera. To, oprócz regularnej gry na konsoli w FIFA, najaktywniejsza i najbardziej popularna forma spędzania swego pozostałego życiowego czasu, kultywowana już od lat przez polskie i zagraniczne osobowości. Nieobce wydaje się to również Malinowskiemu, który swojego trenerskiego fachu miał ochotę spróbować na popularnej „zagranicy”. Jesienią 2019 roku przejął on rolę asystenta w pierwszoligowym Zagłębiu Sosnowiec, w którym to stale doświadcza uwag na temat swojego historycznego pochodzenia.
Nie jest tam jednak całkowicie wyrwany z korzeni, gdyż pomaga swemu dawnemu klubowemu koledze w pracy nad ekipą ze słynnego Stadionu Ludowego. Mowa tutaj o mającym kilkuletnie trenerskie doświadczenie Dariuszu Dudku, którego to po raz pierwszy spotkał, występując jeszcze w Wodzisławiu w 2001 roku. Obaj panowie grali ze sobą cztery lata (dwukrotnie w Odrze, w okresach 2001–2002 oraz 2006–2009). Teraz przyszło im się zmierzyć z trudnym boiskowym wyzwaniem, mając za zadanie wprowadzenie sosnowieckiego klubu na znane im doskonale areny ekstraklasowej rzeczywistości. Duet ten jeszcze niejednokrotnie może dać o sobie znać w kontekście walki o czołowe polskie rozgrywki.
Ekstraklasowa galeria sław – klub 300 spotkań
Dzięki swojej wytrwałej i pełnej zaskakujących zwrotów akcji ligowej działalności „Maliny” zostanie on na zawsze zapamiętany jako członek jednego z ekstraklasowych środowisk. Chodzi tutaj o słynny klub 300, w którym widnieją nazwiska tych, którzy mieli przyjemność powąchać tamtejszych muraw przy okazji minimum 300 rozegranych ich meczów w popularnej „najlepszej lidze świata”. Nasz opisany dziś piłkarz błyszczy tam, i to z dorobkiem 458 gier, co uplasowało go na drugim miejscu w całej historii ekstraklasy. Ze swoim dumnym i godnym podziwu rezultatem ustępuje jedynie dobrze znanemu ze wspólnych lat spędzonych w ekipie popularnych „Niebieskich” (2013–2015) liderowi tego zaszczytnego grona – pomocnikowi Łukaszowi Surmie.
Ten były gracz m.in. warszawskiej Legii czy też gdańskiej Lechii uzbierał 559 spotkań. Na uwagę w tym zestawieniu zasługuje też wysoko sklasyfikowany dawny zawodnik 14-krotnego mistrza Polski, Marek Zieńczuk. Zna on obu panów z wieloletniej przygody, gdy grali do jednej bramki, także przez chorzowski piłkarski pryzmat (2011–2015). Bogatą karierę zakończył na liczniku 416 występów, co obecnie daje mu siódmą klubową lokatę.
Wszyscy trzej dżentelmeni znają się doskonale, a za czasów wspomnianej wspólnej batalii byli jej wiodącymi postaciami. Bez ich obecności zaliczający się obecnie do trzecioligowych drużyn Ruch (czwarty krajowy poziom) nie byłby wówczas w tak świetnej, będącej dziś tylko wspomnieniem formie, a ich przywiązanie, temperament i wysokie kierownicze zdolności nieraz dawały o sobie znać przy okazji rozmaitych boiskowych sytuacji.
***
Nie ulega wątpliwości, że Marcin Malinowski to zarówno legenda dwóch dawnych potęg naszych topowych rozgrywek, jak i jeden z licznych piłkarskich wzorów do naśladowania, który już od lat bierze za cel wielu młodych adeptów śląskiego futbolu.