Od sierpnia 2014 roku koordynator do spraw szkolenia w Liverpoolu, od dwudziestu lat zajmujący się rozwojem angielskiej piłki. Pracował w kilku dużych klubach, był też mentorem przy Angielskiej Federacji Piłkarskiej, a także koordynatorem bardzo dobrej akademii piłkarskiej Notthingham Forrest. Nick Marshall, bo o nim mowa, znalazł chwilę na rozmowę w trakcie Lech Conference 2015. Zapraszamy do lektury!
Przed pracą w Liverpoolu spędził Pan ponad rok w Football Association (angielski ZPN – przyp. red.). Jak z perspektywy czasu ocenia Pan spędzony tam czas?
FA to wielka organizacja. I jak każda tego typu ma swoje dobre i złe strony. Myślę, że nawet oni się z tym zgodzą, to dość oczywiste. Miałem to szczęście, że pracowałem w tej części FA, która tworzyła tę dobrą stronę. Mieliśmy przełomowy system edukowania trenerów. Nasi „nauczyciele” byli dostępni dla trenerów w całym kraju tydzień w tydzień. Wystarczyła tylko zgoda klubu na nasz przyjazd. To było bardzo wartościowe doświadczenie. Bardzo lubiłem tamtą pracę. Było jednak dość łatwo odejść do Liverpoolu, bo bardzo mocno wierzę w to, co robię, a Liverpool operuje w podobny sposób.
Teraz, gdy już zamienił Pan federację na klub, gdyby miał Pan wybierać między Anglikiem a obcokrajowcem o podobnym potencjale, na kogo padnie Pana wybór?
Zawsze zależy nam na tym, by w pierwszej kolejności swoją szansę na sukces otrzymał ktoś z okolicy Liverpoolu. Oczywiście w akademii znajdują się i będą znajdowali zawodnicy z innych miast i państw, ale tylko na pozycje, na których wakaty zostawiają lokalni juniorzy. Jest wiele powodów takiego schematu działania. Po pierwsze, fani łatwiej utożsamiają się z piłkarzami o podobnym pochodzeniu – tak jest pewnie na każdej trybunie. Po drugie, z takim zawodnikiem spędzasz więcej czasu, znajduje się pod twoim o wiele dłuższym wpływem. Przecież junior z kontynentu ma 16 lat, jak może przejść do Liverpoolu. Po trzecie, to o wiele droższe rozwiązanie.
Macie wzorzec akademii, do którego chcecie dążyć?
Nie. Myślę, że każdy klub jest i powinien być inny. To, co działa w innym miejscu, niekoniecznie będzie działało dla nas. Na przykład taka Barcelona. Hiszpański klub często stawia się za wzorzec, a przecież oni żyją w innych realiach niż my. Angielski system jest o wiele trudniejszy. Dwadzieścia pięć klubów znajduje się godzinę drogi od naszej akademii (zasada ograniczonego zasięgu, według której angielskie kluby mogą rekrutować juniorów – przyp. red.). Sam sprawdź w Google, jaką konkurencję w okolicy ma Barcelona. Oni wraz z Realem Madryt mogą ściągnąć każdego juniora z jakiegokolwiek klubu w Hiszpanii. Mają więc pewnie więcej wybitnych talentów, a to ma wpływ na całe szkolenie.
Część Pańskiej prelekcji była poświęcona temu, że jednym z problemów angielskiej piłki jest właśnie za duże zagęszczenie akademii.
Tak jest. Dla przykładu, Chester, które leży 13 minut drogi od Melwood, to klub na piątym poziomie rozgrywek w Anglii. Nawet oni mają swoją akademię. De facto, możemy to rozpatrywać dwojako. Z jednej strony, kształci się większą liczbę piłkarzy, co jest dobrą rzeczą. Z drugiej strony, efektem jest kłopot, co z tymi wszystkimi piłkarzami zrobić. Problemem jest zbyt duże rozproszenie wybitnych jednostek. W Niemczech czy Hiszpanii potencjalne gwiazdy trenują ze sobą i grają przeciwko sobie.
Mówił też Pan, że na poziomie juniorskim liczy się też dla akademii wynik.
Wygrywanie jest istotne dla każdej akademii. Przyjechaliśmy na ten turniej (Lech Cup – przyp. red.) także po to, by wygrywać. Zwycięstwo jest jedną z kilku rzeczy na liście naszych celów, ale znajduje się gdzieś w jej dolnych rejonach. Chcemy, by nasi juniorzy wygrywali. Co więcej, chcemy, by oni chcieli wygrywać. Ale czasem wynik ustępuje kilku innym priorytetom w imię szkolenia piłkarzy.
A jak ważna jest wygrana z Manchesterem United?
Głównie piłkarze, stając naprzeciw akademii „Czerwonych Diabłów”, są nastawieni na zwycięstwo. Sztab szkoleniowy już mniej. Chcemy wygrywać każdy mecz, ale – jak już mówiłem – są też inne priorytety.
A co w przypadku Manchesteru City? Jak w klubie reaguje się na ich finansową potęgę, najnowszy ośrodek treningowy i agresywną politykę rekrutacyjną?
To spore wyzwanie. Nie winię ich za jakąś nadmierną agresję. To ich sposób funkcjonowania i mi to absolutnie nie przeszkadza. Myślę, że sam Liverpool był w przeszłości dość agresywny w tej materii. Oni mają wielką siłę pieniądza, a my musimy się upewnić, że robimy wszystko, co w naszej mocy, by utrzymać akademię na najwyższym możliwym poziomie. Możemy juniorom zaoferować coś innego niż City. Może nie olśnimy ich ośrodkiem szkoleniowym, może nie zapłacimy im tyle, ile nasi rywale, ale uważam, że Liverpool oferuje zdecydowanie lepszą drogę do pierwszej drużyny. Choć muszę zaznaczyć, że nie jest to wina akademii Manchesteru City.
To jest ten argument, który trafia do rodziców przekonywanych juniorów?
Najważniejsza jest droga do pierwszej drużyny, to przecież cel szkolenia. Myślę, że liczby są po naszej stronie. Te cyfry, które stoją przy debiutach wychowanków w pierwszym zespole. Spójrz w niedawną historię Manchesteru City, nie ma tego za wiele. I tu znów warto zaznaczyć, że to akurat nie świadczy nijak o pracownikach akademii. Manchester City może kupić najlepszych piłkarzy na świecie, jeśli tylko tego chce. Czemu miałby z tego nie korzystać?
Skoro już jesteśmy przy finansowej potędze, za rok wchodzi nowa umowa dot. praw telewizyjnych. Mówi się, że wysokość 3-letniego kontraktu może wynieść nawet 9 miliardów funtów. Jak to wpłynie na szkolenie?
Te pieniądze dadzą wielu klubom okazję do ściągnięcia wymarzonych piłkarzy. W zeszłym roku QPR, spadkowicz do Championship, miał budżet większy niż Borussia Dortmund. A ta różnica będzie się tylko zwiększała. Kluby muszą dokładnie przemyśleć, jaką ścieżkę zamierzają obrać. Na całe szczęście, nasi właściciele są dość wyczuleni na punkcie szkolenia piłkarzy. Będziemy z pewnością także walczyć o najgłośniejsze nazwiska na rynku. Nie jesteśmy jednak głupi, nie będziemy w stanie ściągnąć piłkarzy na każdą pozycję. Myślę więc, że ten zastrzyk gotówki nie zablokuje drogi produktom akademii. Przynajmniej nie taki jest plan klubu.
Przed rokiem FA rękoma 10-osobowego komitetu stworzyła raport, który miał zdiagnozować i zaproponować rozwiązanie problemów angielskiej piłki. Jak przyjęliście go w klubie?
Nie czytałem całości, raczej zaznajomiłem się z głównymi punktami. Rozumiem frustrację, która się za nim kryje. Tę, która odczuwają przedstawiciele FA. Wiele z tego, co zasugerowali, to dobre pomysły. Ale sugestie i rzeczywistość to dwie różne rzeczy.
Co się Panu w takim razie podobało?
Podoba mi się – i chciałbym zaznaczyć, że jest to tylko moja opinia, a nie klubu – pomysł z ograniczeniem liczby zawodników z zagranicy. Myślę, że to na pewno pomogłoby lokalnym zawodnikom odegrać większą rolę w klubowej piłce. Obawiam się jednak, że jej przedstawiciele się ze mną – i na to – nie zgodzą. O, i trafił do mnie pomysł z rezerwowymi zespołami Premier League.
Czy to pomoże angielskiemu szkoleniu?
To dobre pytanie. Tak myślę, ale rozumiem też, że zespół grający obecnie w League 2 byłby niezwykle rozczarowany takimi zmianami. Weźmy na przykład takie Notts County, najstarszy profesjonalny klub świata. Oni funkcjonują w piłce już jakieś 150 lat. Występują obecnie w League 2 (czwarty poziom rozgrywek – przyp. red.) i pomysł z zespołami rezerw dotknąłby ich bezpośrednio. Jak ty byś się czuł, gdybyś był fanem klubu, najstarszego profesjonalnego na świecie, który nagle w lidze miałby zastąpić zespół rezerw z Premier League. To ogromnie kontrowersyjny pomysł, jak mieliśmy okazję się przekonać po jego zaproponowaniu. Możemy zaobserwować podobne rozwiązania funkcjonujące za granicą, ale nie sądzę, by w Anglii to kiedykolwiek wypaliło.
Dlatego też, po pierwszych protestach ze strony kibiców, pomysł ograniczono do rozgrywek Johnstone’s Paint Trophy.
To zdecydowanie bardziej realistyczne. Świetny pomysł, myślę, że ma szansę realizacji. Byłby to duży krok naprzód. Problem w Anglii leży w podziale kompetencji. To nie jest tak jak u Was, że większością rządzi federacja. Tutaj mamy FA, Premier League i niższe poziomy rozgrywkowe. I wszyscy kłócą się ze sobą. W mojej opinii – nie jest to bynajmniej stanowisko klubu – te ogromne środki finansowe, które dzierży Premier League, lepiej zainwestować właśnie w JPT niż chociażby w ligę U-21.
Skoro już jesteśmy przy niższych ligach… Ostatni przykład Jamiego Vardy’ego skłoni w jakiś sposób podobnych do Leicester graczy rynkowych w stronę „Sunday League”?
Ależ te „rozgrywki” już dawno są obserwowane. To trochę mit, że skauci ich nie przeszukują. I wtedy od czasu do czasu pojawi się jakiś Jamie Vardy. Choć akurat jego historia jest szczególnie interesująca. Są inne, pozasportowe, powody, dla których ten nie grał latami nigdzie wyżej w piłkę. Z drugiej strony, spójrz chociażby na Peterborough. To klub, który co roku wyciąga najlepszych strzelców amatorskich i półamatorskich rozgrywek, by potem ich sprzedać z zyskiem. Tak do Premier League trafił Dwight Gayle, teraz w Crystal Palace. Nie wszystkim się co prawda udaje, szczególnie w takim stopniu jak Vardy’emu, ale kluby Premier League naprawdę śledzą nawet tak niski poziom rozgrywek.
Przy okazji publikacji raportu i udzielanych wówczas wywiadów Greg Dyke narzekał, że w Anglii brakuje wykwalifikowanych trenerów. Jest taka statystyka mówiąca, że opiekunów piłkarskiej młodzieży z licencją B jest w Anglii ok. 9.5 tys., w Niemczech 21,5 tys., a w Hiszpanii nawet 37,5 tys…
…no tak, ale jak powstają takie rozbieżności? Te statystyki nie są właściwe. Sposób, w jaki FA ocenia, czy o kimś można mówić jak o trenerze, jest inny. Pracowałem w FA, jak te statystyki pierwszy raz zrobiły „furorę”. Dla przykładu, hiszpański związek piłki nożnej zalicza cię do grona trenerów, jeśli kiedykolwiek w życiu zdałeś ich test na licencję B. W Anglii licencja nie jest bezterminowa. Jeśli nie odnowisz swoich papierów, to FA uznaje, że już nie jesteś trenerem.
Ale skoro prezes FA sam mówi o tym, że jest Was za mało?
Myślę, że to bardzo ogólna myśl. Na kwalifikacje w Anglii patrzy się inaczej niż na kontynencie, szczególnie wśród trenerów „grassroots”. W Hiszpanii czy Holandii oczekuje się od ciebie coraz wyższych kwalifikacji, na Wyspach jest trochę inaczej. Może wielu trenerów nie ma dostępu – choćby finansowego – do takich kursów, a nawet jeśli by miało, nie jest powiedziane, że by z niego skorzystali. Zgodzę się jednak, że w kraju jest potrzeba posiadania większej liczby wykwalifikowanych trenerów.
Czy zmiana na stanowisku menadżera zespołu wpłynęła na zarządzanie akademią?
Nie, nie bardzo. Juergen Klopp ma reputację menadżera, który daje szansę zaistnieć młodzieży. Zresztą widzimy, że to już się dzieje. Także i Brendan Rodgers miał bardzo podobne podejście w tej kwestii. Mam wrażenie, że większość klubów zachowuje się w tym wypadku podobnie. Nasz system, to, jak pracujemy, szczególnie z najmłodszymi, nie zmienia się drastycznie. Ma to największy wpływ na finalne przygotowania do wprowadzenia do zespołu. Wówczas najstarsze roczniki modeluje się pod wizję trenera pierwszego zespołu.
Jakaś lokalna perełka, którą niedługo ujrzymy u boku Juergena Kloppa?
To pytanie pada przy każdej rozmowie. I zawsze odpowiadam na nie: nie. Tak jak Ferguson nigdy nie rozpowiadał o diamentach tworzących „Class of 92”. To nakłada dodatkową presję na tego zawodnika, którego nazwisko bym teraz wymienił. Z kolei piłkarze, o których zapomnę bądź nie wspomnę celowo, zaczną się zastanawiać, czy przypadkiem właśnie nie przekreśliłem ich kariery.