Afrykańska sawanna, okolice koła podbiegunowego czy podmokłe tereny Azji Południowo-Wschodniej – to tylko kilka miejsc, w których zdarzyło się grać polskim piłkarzom. Być może nie zrobili oszałamiających karier, nie zarobili kupy pieniędzy, a kibice nie noszą koszulek z ich nazwiskami, ale żaden z nich nie narzeka na swój los. Dla tego nielicznego grona śmiałków dużo istotniejsze było przeżycie czegoś ciekawego i udowodnienie wszystkim, że w piłkę da się grać praktycznie wszędzie.
W Pustyni i w Angoli
W październiku 2014 roku Jacek Magdziński odebrał telefon, który zmienił jego życie. Piłkarz występujący wtedy w 4-ligowym Promieniu Kowalewo Pomorskie otrzymał propozycję gry w beniaminku ekstraklasy angolańskiej o obco brzmiącej nazwie Academica Petroleos Clube do Lobito. 29-latka już wcześniej można było uznać za obieżyświata, bo w swojej krótkiej i półprofesjonalnej karierze zwiedził 16 klubów w trzech krajach. Jednak wyjazd do Wielkiej Brytanii czy Niemiec, by grać w niższych ligach, nie był tym samym co tajemnicza oferta prosto z serca Czarnego Lądu.
– Z racji tego, że ta propozycja padła z ust osoby kompletnie mi nieznanej, było trudno się zdecydować. Brałem pod uwagę wiele aspektów, ale koniec końców zdecydowałem się na wyjazd. Jestem przekonany, że będzie to przygoda, która przyniesie mi niezapomniane chwile i niecodzienne doświadczenia – opowiadał w jednym z wywiadów sam zainteresowany.
Piłkarz trafił do zupełniej nieznanej kultury i bardzo szybko się z nią zderzył. Czytając opowieści Magdzińskiego, które zawodnik regularnie publikuje na swoim profilu facebookowym, można dojść do wniosku, że Afryka wciąż pozostaje kontynentem pełnym kontrastu. Napastnik miał okazję mieszkać w luksusowym hotelu w trakcie okresu przygotowawczego, ale w międzyczasie udało mu się złapać chorobę podobną do malarii, zabić jaszczurkę, która mieszkała w jego domu, czy spotkać się z rytualnymi obrzędami odprawianymi przez szamanów. Totalne szaleństwo.
Jak na razie Magdziński bardzo dobrze zaaklimatyzował się w Angoli. Jak sam opowiadał, po sezonie miał wrócić do Polski, ale na obczyźnie tak mu się spodobało, że zdecydował się pozostać na kolejny sezon w byłej kolonii portugalskiej. Obecnie występuje w niejakim Progresso Associação do Sambizanga. Jeśli tak dalej pójdzie, Magdziński za kilka lat może okazać się najsłynniejszym polskim futbolowym obieżyświatem. Należy jednak pamiętać, że to nie on był pierwszym piłkarzem rodem z naszego kraju, który zameldował się na afrykańskich boiskach.
Był koniec 1989 roku. Polska powoli wychodziła z ciemnego okresu komunizmu, gracze zaczynali korzystać z prawa do swobodnego wyjazdu za granicę. Jedni uciekali na Zachód, inni szukali swojego szczęścia w Stanach Zjednoczonych, a były prezes Wisły Kraków, Robert Gaszyński, u kresu swojej kariery wyjechał podbijać Czarny Ląd.
Jak to się stało, że Polak tam trafił? – W Krakowie skończyłem Akademię Górniczo-Hutniczą. Jestem magistrem inżynierem o specjalności organizator przemysłu. Do RPA leciałem do pracy. Przedstawiciel firmy, w której pracowałem, pochwalił się, że mają nowego pracownika, który ma przeszłość zawodniczą w polskiej piłce. Usłyszał to trener Wits University. Zaprosił mnie na trening, a następnego dnia zapytali, czy nie chciałbym dla nich grać – opowiadał o tym, jak zadebiutował w lidze RPA. Z Afryki wrócił dosyć szybko. Oprócz pliku dolarów i opalenizny Gaszyński przywiózł ze sobą masę kontaktów, bo kilkanaście miesięcy później ściągnął do Wisły pierwszego czarnoskórego piłkarza w ekstraklasie.
W 2004 roku krótki epizod w tunezyjskim CA Bizertin miał Robert Stachura. Piłkarz przychodził z amatorskiej Victorii 95 Przecław i nie przebił się do składu dosyć silnej, jak na tamte warunki, drużyny. Po pół roku wrócił do kraju.
Północne podboje
Upalną Afrykę zamieniamy na samą północ Europy, czyli Islandię i Wyspy Owcze. Być może w porównaniu do ligi angolańskiej czy ligi RPA w latach 90. poprzedniego wieku nie robi to na nikim zbyt egzotycznego wrażenia. Jednak nie mogliśmy pominąć tych rejonów, bo Polacy mają spore tradycje w graniu tam, gdzie kończy się mapa Europy.
Na Wyspach Owczych bardzo dobrze znany jest ród Cieślewiczów. W 1999 roku Robert Cieślewicz zamienił Astrę Krotoszyn na IF Fuglafjordur. Miał tam zostać na chwilę, zarobić trochę pieniędzy, grając w łatwej lidze i wrócić do kraju. Jednak byłemu piłkarzowi Śląska Wrocław tak się spodobał archipelag wysp gdzieś na Morzu Północnym, że ściągnął za sobą rodzinę i mieszka tam aż do dziś.
Cieślewicz senior przetarł szlaki dwójce swoich synów: Adrianowi i Łukaszowi, którzy zaczynali w juniorach jednej z farerskich drużyn. Adrian szybko wyjechał podbijać niższe ligi angielskie, za to Łukasza tytułuje się mianem „piłkarskiego króla Wysp Owczych”. W ostatnich pięciu sezonach zdobył trzy tytuły mistrzowskie i strzelił 55 goli, grając w barwach B36 Torshavn.
Gole jak gole, ale ten folklor ligi farerskiej robi ogromne wrażenie
– Szczerze? Bez cienia wątpliwości odpowiem, że tak, jestem największą gwiazdą ligi. Kiedy gramy mecze, to niejednokrotnie docierają do mnie opinie z obozów przeciwnika, że to właśnie Łukasza Cieślewicza obawiają się najbardziej (…). Mamy w zespole tylko jednego zawodnika, który pochodzi z Afryki i który żyje tylko z piłki. Widocznie nie chce mu się dodatkowo pracować. Starsi piłkarze pracują, a młodsi studiują. Czasami wkurza mnie tylko to, że dla niektórych to piłka jest dodatkowym zajęciem i nie za bardzo się do niej przykładają. U mnie jest na odwrót. To dla gry w piłkę daję z siebie 100% – opowiadał w wywiadzie dla Natemat.pl Cieślewicz.
O zamianie wietrznej, słabej ligi farerskiej na silniejsze rozgrywki napastnik nie myśli. Bo i po co? Na Wyspach Owczych jest gwiazdą (chciano go powołać do reprezentacji kraju), zarabia dobre pieniądze, żyje w spokojnym kraju, a ze swoim klubem grał w europejskich pucharach. Prawdopodobnie nigdzie indziej nie byłoby mu tak dobrze.
W 2007 roku najsłynniejszy polski obieżyświat Tomasz Sajdak grał w farerskim GI Gota. Napastnik zresztą upodobał sobie północną Europę, bo w swojej karierze zebrał skalpy z Danii, Finlandii, Łotwy i … Wysp Alandzkich. Nie, nie, spokojnie! Sajak nie grał w lidze tego niewielkiego archipelagu wysp położonych na Morzu Bałtyckim, ale w IFK Mariehamn, które ma tam swoją siedzibę.
http://i67.tinypic.com/1zcoo7d.jpg
Zagraniczne wojaże Tomasza Sajdaka (fot.90minut.com)
Legendą Vikinguru Olafsvik staje się powoli 29-letni Tomasz Łuba. Do Islandii trafił zupełnie przypadkowo w poszukiwaniu pracy zarobkowej, a w skandynawskim kraju zrobił karierę piłkarską. Obrońca od 2009 roku nieprzerwanie gra w drużynie, która w obecnym sezonie będzie występować w islandzkiej ekstraklasie. Jak to porównać z jego osiągnięciami w Polsce, kiedy sufitem dla Łuby były występy w ŁKS-ie Łomża i rezerwach Wisły Płock. Rok przed nim w Islandii miał przyjemność rozegrać sezon Tomasz Stolpa, który grał w barwach Grindavik.
Na wspomnienie zasługuje również przypadek Dariusza Łatki. Piłkarz kojarzony z występami w Podbeskidziu Bielsko-Biała w ekstraklasie w wieku 36 lat zdecydował się odejść do ligi łotewskiej, a konkretnie do drużyny FK Jelgava. Łotwa? Niby nic egzotycznego, półtorej godziny lotu z Radomia do Rygi, ale transfer ten szokował. Futbol na Łotwie jest półprofesjonalny, a poziom rozgrywek żenująco niski. Jak tłumaczył taki ruch sam zainteresowany? – Oferta była bardzo ciekawa, a zawsze lepiej grać w łotewskiej ekstraklasie niż w polskiej II lidze. W sumie to rozumiemy, ale nie znalazł się nikt odważny, kto poszedłby w jego ślady.
Kwartety z Da Nang i Bandung
Kilka lat temu szał w Bundeslidze robiła słynna „trójka z Dortmundu”. Członków tamtego tercetu chyba nie musimy przypominać. Warto jednak przytoczyć historię jednego z dwóch polskich kwartetów(!) na obczyźnie. Na początku wieku w wietnamskim Da Nang występowało czterech polskich piłkarzy: Tomasz Cebula, Robert Dąbrowski, Mariusz Wysocki i Andrzej Stretowicz.
Jak do tego doszło? Pewnie jakaś skomplikowana wielopoziomowa transakcja, w którą zamieszani byli ludzie z nieznaną przeszłością, można by pomyśleć. Prawda jest jednak dużo prostsza. Da Nang prowadził polski trener znany z prowadzenia Petrochemii Płock i Stomilu Olsztyn – Jerzy Masztaler.
Wbrew pozorom nasi rodacy nie musieli narzekać na warunki życia w Wietnamie. Klub był dosyć silny jak na tamtejsze warunki, przygotowania do sezonu odbyły się w polskich Tatrach, a zawodnicy otrzymywali pensje w wysokości 25 tys. dolarów rocznie. Niby nie tak dużo, ale pamiętajmy, że było to 15 lat temu, a i koszty życia tam wynosiły 200 dol. miesięcznie.
Większość piłkarzy z tamtejszej kolonii po roku wróciła do Polski. Wyjątkiem był stoper Mariusz Wysocki, który spędził w Wietnamie trzy lata i do dziś pamięta się go jako prawdopodobnie najlepszego obrońcę w historii ligi. Będący potężnej postury mężczyzną (193 cm wzrostu) Wysocki jawił się niczym mityczny Herakles na tle drobnych Azjatów.
W 2003 roku podobną kolonię Polaków mogliśmy spotkać w indonezyjskim klubie Persib Maung. Na podbój Azji Południowo-Wschodniej zdecydowali się Mariusz Mucharski, Piotr Orliński, Maciej Dołęga i Paweł Bocian. Niestety nie zakończyło się to powodzeniem. Ich klub z 5-milionowego miasta Bandung z hukiem spadł z ligi, a zawodnicy bardzo szybko wrócili do ojczyzny. W sumie nie ma się co dziwić, skoro – jak sami opowiadali – w Persib najważniejszą osobą w drużynie był… szaman.
Na kolejnego Polaka w tamtym regionie świata musieliśmy czekać długie 10 lat. W 2013 roku w filipińskim Global FC zadebiutował Ben Starosta. Był to spory szok dla wszystkich, bo jednak przeskok między I ligą w naszym kraju a ekstraklasą filipińską jest ogromny. Pomocnik miał to szczęście, że nie trafił do zespołu gdzieś w sercu dżungli, w której w czasie II wojny światowej ukrywali się partyzanci, tylko do stolicy kraju – Manilli.
– Ze względu na upały musimy trenować wcześnie rano, od 8 do 10. Tylko czasami mamy zajęcia po południu. Jest strasznie gorąco, dla mnie za bardzo. Pochodzę z Anglii, gdzie teraz leży śnieg, więc bywam opuchnięty od upału. Przed podpisaniem kontraktu z Global myślałem, że Filipiny to nie do końca rozwinięte państwo, trochę tropikalne, turystyczne. Okazało się, że Manila jest bardzo nowoczesna, mnóstwo w niej drapaczy chmur – dzielił się Starosta swoimi wrażeniami z pobytu na Filipinach w jednym z wywiadów.
Dzięki futbolowi poznawać świat
Podobnych historii można przytoczyć bez liku. W Singapurze przez krótki okres grał dziennikarz NC+ Wojciech Jagoda, a Jacek Grembocki w 1996 roku wyjechał podbijać Wenezuelę, występując w barwach Caracas FC. Kto wie, czy to nie było najbardziej egzotyczne miejsce, w którym grał polski piłkarz. Z perspektywy czasu żadnego wrażenia nie robią występy polskich graczy w Korei Południowej, Brazylii czy w Katarze, a takowych było sporo.
Właściwie z jakiego powodu nasi rodacy decydowali się na podróż w nieznane? Doskonale wyjaśnił to Starosta, który wprost mówił, że woli pewny zarobek w egzotycznych Filipinach niż czekanie miesiącami na pensję w ekstraklasowych klubach. Część wyżej wymienionych piłkarzy na pewno się tym kierowała. Jednak najistotniejsza wydaje się chęć poznania świata i przeżycia czegoś ciekawego. Wielu zawodników w wywiadach opowiada, że w swojej karierze „kochają podróże za granicę z klubami i reprezentacjami, gdzie można poznać nowe kultury”. Jednak tak naprawdę ich wyjazdy ograniczają się do zgrupowań młodzieżowych kadr w szwajcarskich Alpach i przedsezonowych przygotowań w Turcji. Umówmy się – na takie podróże może pozwolić sobie prawie każdy w Polsce.
Z prawdziwej szansy poznania świata korzysta za to nieliczne grono graczy, którzy decydują się pojechać w przeróżne zakątki świata po to, by grać w piłkę. Coś pięknego!
Ani słowa o Gikim czyli Łukaszu Gikiewicz grającemu w Tajlandii? Jak to tak ;)