Hat-trick w meczu przeciwko Realowi Madryt to nie jedyny piękny akcent rodem z Polski na hiszpańskich boiskach. Zapraszamy do zapoznania się z drugą i niestety ostatnią już częścią tekstu z cyklu „Polacy w Hiszpanii”. Dziś między innymi o tym, jak to polski bramkarz otrzymał owację na stojąco na Estadio Santiago Bernabeu, a napastnik praktycznie w pojedynkę pokonał Barcelonę.
Zanim przejdziemy do Jurka Dudka, bo przecież każdy wie, że to o nim była mowa powyżej, wracamy do Romana Koseckiego, o którym pokrótce pisaliśmy w pierwszej części tekstu. „Kosa” w Pampelunie wspominany jest ciepło, ale to w Atletico Madryt zrobił większą karierę i sam ze zdecydowanie większym sentymentem wspomina dwa sezony spędzone na Vicente Calderon. Kosecki trafił do Madrytu w 1993 roku i może trochę żałować, że akurat wtedy sytuacja w klubie nie była najlepsza. Gdyby nie to, były reprezentant Polski na pewno mógłby się pochwalić jeszcze lepszymi osiągnięciami. Kosecki rzecz jasna nie przychodził do Madrytu ze statusem europejskiej gwiazdy, jednak na jego barkach spoczęło bardzo trudne zadanie – zastąpienie Portugalczyka Paulo Futre.
Całe Atletico było w tamtych latach mocno przebudowywane, ale nie przeszkodziło to Koseckiemu w cieszeniu się futbolem. Dzięki Polakowi radowali się również fani „Los Colchoneros”, którzy w miłych słowach wypowiadają się na temat „Kosy”. Ale jak może być inaczej, skoro człowiek strzela gole Realowi Madryt i Barcelonie. W meczu przeciwko temu pierwszemu jego bramka co prawda nic w ostatecznym rachunku nie dała, ale wlała wówczas w serca kibiców nadzieję na odrobienie strat. Trafienie Koseckiego było bowiem bramką kontaktową na 2:1. Ostatecznie Real pokonał jednak swojego rywala 4:2, a swojego pierwszego gola w białych barwach zdobył wówczas Raul Gonzalez. Fantastyczna historia tyczy się jednak spotkania z „Blaugraną”. W pierwszej części pisaliśmy o tym, jak Jan Urban w pojedynkę ograł „Królewskich” – teraz wspominamy wieczór, w którym to Kosecki miał ogromny wkład w pokonanie „Dumy Katalonii” w jakże szalonym meczu.
A było to 30 października 1993 roku. Barcelona z niesamowitym Romario w składzie prowadziła na Calderon już 3:0 po 45 minutach spotkania. Wszystkie bramki zdobył właśnie Brazylijczyk. „Roman Koseki” – jak hiszpańscy dziennikarze mówili na „Kosę” – nie chciał być jednak dużo gorszy od reprezentanta Brazylii i skradł mu ten wieczór. Strzelił dwa gole, a Atletico dokonało heroicznej remontady, wygrywając ostatecznie 4:3. Trudno mają ci giganci z polskimi zawodnikami. Jak już wspominaliśmy, Kosecki odszedł z Atletico po dwóch sezonach. Pech chciał, że akurat wtedy madrytczycy zaczęli odnosić sukcesy. Tuż po jego odejściu „Los Rojiblancos” sięgnęli po tytuł mistrzowski i triumfowali w rozgrywkach Pucharu Króla. „Kosa” był już niestety w Nantes.
Nie mniej udaną karierę na Półwyspie Iberyjskim zrobił także Wojciech Kowalczyk, który w latach 1994-1997 reprezentował barwy Realu Betis. Hiszpanie uważali srebrnego medalistę z Barcelony za jeden z największych piłkarskich talentów w Polsce i nie czekali długo, aby podpisać z nim kontrakt – kontrakt rekordowy, bo Polak stał się najdroższym zakupem ówczesnego prezesa, Manuela Ruiza de Lopery. Wydane pieniądze zaczęły się zwracać już w debiucie, ponieważ Kowalczyk po pojawieniu się na boisku na kilka minut przed zakończeniem meczu ze Sportingiem Gijon zdobył premierowego gola. Najpiękniejszym momentem „Kowala” w barwach Betisu są jednak derby Andaluzji – jedno z najgorętszych starć na całym Półwyspie Iberyjskim. A to właśnie były reprezentant Polski był jednym z największych bohaterów biało-zielonej części Sewilli. Wspomniane derby Andaluzji rozegrane zostały w 37. kolejce ligowej sezonu 1994/1995. Betis wygrał przed własną publicznością 2:1, a bramkę na 1:0 zdobył właśnie Kowalczyk. Wygrana okazała się bezcenna w ostatecznym rozrachunku, ponieważ „Los Beticos” zajęli dzięki niej trzecie miejsce na koniec sezonu i awansowali do europejskich pucharów, będąc beniaminkiem Primera Division! Kolejne dwa lata nie były w wykonaniu „Kowala” dużo gorsze, ale sam Betis spisywał się już nieco słabiej. Ogólnie Kowalczyk w barwach andaluzyjskiego klubu strzelił 14 goli w 62 ligowych meczach. Po odejściu z Betisu trafił do innego hiszpańskiego klubu, UD Las Palmas. Tam jednak nie zostawił po sobie trwałego śladu, choć w 28 pojedynkach zdobył sześć bramek.
Przyszedł czas na trzech zawodników, o których w Hiszpanii już prawie na pewno się nie pamięta. W 1987 roku w CE Sabadell występował piłkarz o nazwisku Bogusław Kwiecień, a w zasadzie Wolfgang April. To właśnie pod tym drugim nazwiskiem figurował w hiszpańskim klubie, ponieważ po transferze ze Stali Mielec do Niemiec postanowił zmienić swoje personalia. Cóż, co kto lubi. Tak czy inaczej, kariery w Hiszpanii nie zrobił. Siedem meczów i jeden gol na kolana nie powalają. Dziesięć lat później po iberyjskich boiskach biegali zaś Jerzy Podbrożny i Cezary Kucharski. Ten pierwszy na początku sezonu 1996/1997 trafił do zespołu CP Merida, z którym wywalczył wówczas awans do pierwszej ligi. Rozegrał w nim 31 meczów i zdobył dziewięć goli. W przyszłym roku przez krótki czas przebywał jeszcze w Meridzie, w końcu w Toledo, aż zdecydował się przenieść do Chicago Fire. Cezary Kucharski z kolei przez rundę jesienną sezonu 1996/1997 grał w Sportingu Gijon, ale jego kariera nie zdążyła nawet nabrać rozpędu. Wystąpił w 12 meczach, zdobył dwa gole i wrócił do Legii Warszawa.
Dochodzimy w końcu do kolejnego nazwiska, które miło kojarzy się sympatykom Osasuny Pampeluna. Mirosław Trzeciak rozegrał dla tej drużyny 68 meczów i zdobył dziesięć goli w latach 1998-2001. Prawda jest jednak taka, że 22-krotny reprezentant Polski swoje najlepsze chwile w klubie przeżywał, gdy ten grał w Segunda Division. Trzeba jednak zaznaczyć, że to właśnie gol Trzeciaka zapewnił pampeluńczykom awans do pierwszej ligi w sezonie 1999/2000. W najwyższej klasie rozgrywkowej udało mu się zagrać tylko w dziesięciu spotkaniach, w których ani razu nie wpisał się na listę strzelców. Po Osasunie było jeszcze Ejido, o którym wspominać praktycznie nie ma potrzeby – nieco ponad 20 meczów i zaledwie trzy gole, po czym zawieszenie butów na kołek. Szczęścia w lidze hiszpańskiej szukał także Euzebiusz Smolarek, który transferem do Racingu Santander w 2007 roku rozpoczął zwiedzanie świata. Na El Sardinero zabawił przez jeden sezon, rozgrywając 34 mecze, w których zdobył cztery gole. Nic więcej ciekawego na jego temat napisać nie możemy.
Co innego o Jurku Dudku, tak na dobrą sprawę ostatnim bohaterze naszego tekstu. To on rozsławił Polskę w hiszpańskim futbolu. I choć dla Realu Madryt zagrał tylko w kilku nic nieznaczących spotkaniach, to na Estadio Santiago Bernabeu znają go wszyscy. W przypadku bohatera ze Stambułu nie możemy się skupić na niczym innym jak pozaboiskowych sprawach. W Primera Division zagrał tylko w dwóch meczach (o tym drugim będzie nieco szerzej), do czego dołożył okazyjne występy w pucharach. Nie każdy rezerwowy bramkarz może jednak usłyszeć z ust Jose Mourinho, że jest wielkim profesjonalistą i piłkarzem, który wnosi do drużyny tyle samo co reszta zawodników (a może jeszcze więcej niż oni). Nie każdy otrzymuje od kibiców na Estadio Santiago Bernabeu owację na stojąco połączoną ze skandowaniem nazwiska. I nie każdemu piłkarze Realu Madryt robią szpaler… To wszystko Jerzy Dudek przeżył właśnie we wspomnianym drugim meczu ligowym, w którym miał okazję zagrać. Stało się to w ostatniej kolejce sezonu 2010/2011 w spotkaniu z Almerią, w którym Dudek zagrał od pierwszej minuty. Losy mistrzostwa były już rozstrzygnięte, a sam polski bramkarz zapowiedział wcześniej, że po sezonie kończy przygodę z „Królewskimi”. Jose Mourinho w 78. minucie postanowił zmienić Dudka i właśnie wtedy wszyscy piłkarze Realu utworzyli dla niego specjalny szpaler i czule go pożegnali.
Ktoś mógłby powiedzieć, że Dudek poszedł do Madrytu dla kasy. Kto jednak nie chciałby móc wpisać w swoje CV występów w najlepszym klubie XX wieku? Jerzy nie grał wiele, nie grał prawie w ogóle, ale nikt nigdy się na niego nie skarżył. Wielokrotny reprezentant Polski zawsze wykazywał się wielkim profesjonalizmem, który w Madrycie bardzo mocno ceniono. Szkoda, że nie mógł otrzymać więcej szans zaprezentowania swoich umiejętności, ale nie wypada przecież życzyć Ikerowi Casillasowi kontuzji czy czerwonych kartek. W historii Realu Madryt oprócz Dudka przewinęły się niedawno jeszcze trzy nazwiska. Swego czasu do szkółki 32-krotnego mistrza Hiszpanii trafili Kamil Glik, Szymon Matuszek i Krzysztof Król. Żadnemu z nich nie byłoby jednak dane pokazać się pierwszej drużynie. Żadnego z nich nie ma już też w Madrycie.
Na sam koniec należy wspomnieć o piłkarzach, którzy obecnie przebywają w hiszpańskich klubach. Są nimi Dariusz Dudka, Damien Perquis i Paweł Brożek. Pierwsi dwaj trafili odpowiednio do Levante i Realu Betis przed rozpoczęciem obecnego sezonu. Dudka leczy kontuzję, przed którą zdołał rozegrać tylko 70 minut. Perquis jak do tej pory z większym lub mniejszym szczęściem przebywał na murawie przez 410 minut. Paweł Brożek co jakiś czas pojawia się z kolei w składzie drugoligowego Recreativo Huelva.
A Frankowski? Elche?