Mimo że to dwa zupełnie inne kluby, diametralnie różniące się pod wieloma względami i inaczej zapisujące się w świadomości fanów, dzisiaj są one na tym samym poziomie sportowym. Błędy odpowiedzialnych za rozwój drużyny doprowadziły do zmarnowania szansy na odbudowanie pozycji na piłkarskiej mapie Wielkiej Brytanii i zagęszczenie czołówki tabeli Premier League. Piąte miejsce Tottenhamowi przez ostatnie lata zdecydowanie się przejadło, a ostatnia lokata Liverpoolu w hierarchii największych angielskich klubów to plama na honorze.
Kto by się przed rokiem spodziewał, że Liverpool stanie się takim Tottenhamem. Tego, że prezes północnolondyńskiego klubu, Daniel Levy, bywa nieco niezrównoważony i mógł sobie nie poradzić z wzmocnieniem drużyny za 100 milionów funtów, można było się spodziewać. Natomiast fakt, iż słynny komitet transferowy „The Reds” powtórzył te same szkolne błędy, nadal mnie szokuje.
https://vine.co/v/eqtDjmizOEQ
Włodarze klubu z Merseyside przesadnie uwierzyli w swój zespół po drugim miejscu osiągniętym przed rokiem
dzięki fenomenalnemu sezonowi Luisa Suareza. Prawie dziewięćdziesiąt milionów zarobionych na sprzedaży najlepszego strzelca do Barcelony spieniężono na grono o wątpliwie mistrzowskiej jakości i całemu projektowi kazano w mediach walczyć o pierwszą lokatę. Zaskakująco małomiasteczkowe myślenie jak na drużynę z taką historią. Cieszący się ogromnym uznaniem w Anglii team od lat nie należał już bowiem do piłkarskiej elity ligi, gdy nagle Urugwajczykowi i spółce wyszedł sezon życia, na którego końcu jednak puchar za zwycięstwo w Premier League wyślizgnął się Gerrardowi i kolegom z rąk.
White Hart Lane i Anfield dzieli prawie 400 kilometrów, a wydaje się, jakby to Liverpool był lokalnym rywalem londyńczyków. Mając ponad setkę milionów do wydania na transfery, ani Suareza, ani wcześniej Garetha Bale’a, nie zastąpiono zawodnikiem równie kluczowym, ale kilkoma wypełniaczami. I tak, „The Reds” – w tym sezonie najczęściej brakowało piłkarza – lidera, który jak wytrych otwiera zamki zakładane przez rywali. Kimś takim, jak: Eden Hazard, Kun Aguero i Alexis Sanchez są dla takich klubów, jak: Arsenal, Manchester City i Chelsea. Żeby zdać sobie sprawę z tego, jak Liverpool przegrał zeszłoroczne okienko, wystarczy zadać sobie pytanie: jak istotne wzmocnienie stanowiliby kupieni przed rokiem piłkarze dla bezpośrednich rywali do tytułu?
Na Merseyside zapewne liczono, że klub do sukcesów poprowadzi kolejny rok z rzędu stawiany w tej roli – Steven Gerrard. Anglik już w poprzednim sezonie alarmująco przejawiał znaczne mankamenty w roli cofniętego rozgrywającego, ale na pozycji defensywnego pomocnika w kampanii 2014/2015 doprowadzał swoich fanów do łez. Co ciekawe, menedżer był w pełni zadowolony z jego występów. Do tego stopnia, że nominalny środkowy pomocnik z inklinacjami defensywnymi i największe letnie wzmocnienie zespołu – Emre Can – wystawiany był w trzyosobowym bloku obrońców.
Gwiazdą swojego zespołu po zachwycającym skoku jakościowym w poprzednim sezonie, miał stać się Raheem Sterling. Minione rozgrywki w wykonaniu Anglika to jednak spora zagadka. Trudno oceniać pierwsze miesiące, bo wówczas urodzony na Jamajce zawodnik zmagał się z problemami z kondycją i wymagał odpoczynku. Gdy w końcu nabrał sił, można śmiało powiedzieć, że był motorem napędowym swojego zespołu, który na przełomie roku nabrał wiatru w żagle. Ostatnie tygodnie były jednak trudne dla drużyny, Sterlina i kibiców. Po tym jak 20-latek ogłosił, iż chce odejść z klubu, ci ostatni nagrodzili go odrobiną liverpoolskiej miłości.
Wielkim nieobecnym na mapie gwiazd swojego zespołu był w tym sezonie Daniel Sturridge. Anglik opuścił aż 26 z 38 ligowych potyczek i był praktycznie nieprzydatny swojemu zespołowi w trudnych momentach minionej kampanii. Ja sam – a mogę się tylko domyślać, jak bardzo przeżywają to kibice Liverpoolu – zachodzę w głowę, jak mogłaby wyglądać dziś tabela Premier League, gdyby Brendan Rodgers mógł częściej korzystać ze swojego najlepszego strzelca.
Ofensywę Liverpoolu starał się za to kontynuować „mały magik”, czyli Coutinho. Kupiony kiedyś piłkarz za drobne z Interu, brazylijski ofensywny pomocnik, był zdecydowanie wyróżniającą się postacią w zespole Brendana Rodgersa. Nie na tyle jednak, by zasłużyć na nominacje do miana „Zawodnika roku w Anglii”, co się jednak stało i nad czym niezwykle ubolewam.
Kiedy liderów zabrakło, w podobną rolę wcielić się musiał Martin Skrtel. To już siódmy sezon Słowaka na Anfield i do tej pory nie kojarzył się on raczej z defensywnym monolitem. I także tym razem, dowodzona przez niego formacja obronna nie należała do najlepszych w kraju, choć trzeba przyznać, że w styczniu można było być pod sporym wrażeniem jej solidności. Tak jak i dobre wrażenie robił sam Skrtel, m.in. zdobywając bramkę na wagę remisu z Arsenalem z głową owiniętą zakrwawionym bandażem.
Niestety, na Anfield Road nadal nie znaleziono panaceum na braki kadrowe wśród bocznych obrońców. Alberto Moreno zdaje się być kolejnym przeciętniakiem na wybrakowanym rynku lewych obrońców, a ściągnięty z Sevilli Javi Manquillo nie wygrał rywalizacji z Glenem Johnsonem, co jest równoznaczne z piłkarskim samobójstwem. Brendan Rodgers próbował rozwiązać ten problem poprzez wprowadzenie trzyosobowego bloku defensywnego i choć – jak wspomniałem – manewr ten dał pożądany skutek, to jednak nie okazał się trwały. W końcu nieprzyzwyczajonemu do gry na pozycji środkowego obrońcy Emre Canowi zdarzyło się złamać linię, a i Skrtel z Sakho popełnili swoje błędy.
Byłbym skłonny napisać, że miniona kampania dla Liverpoolu była „dobra” bądź „niezła”, gdyby nie fakt, że przed jej startem zarówno kibice, jak i włodarze tego zespołu przyjęli nierealistyczne założenia. A przynajmniej cele nie zostały wsparte odpowiednimi działaniami na rynku transferowym. Gdyby natomiast Brendan Rodgers potrafił przed opinią publiczną przyznać, że poprzedni sezon chce wykorzystać do budowy silnego Liverpoolu i stopniowego powrotu na szczyt tabeli! Ku mojemu rozczarowaniu, w „The Reds” chwycili się jednak mrzonki o tytule jak tonący brzytwy.
Za niespełnione ambicje chór odśpiewujący tydzień w tydzień „You’ll never walk alone”, najchętniej winiłby (i ukarał) menedżera. Czy słusznie? Nie jestem przekonany. Brendanowi Rodgersowi z pewnością nie można odmówić doskonałego warsztatu taktycznego – skądinąd odebranego przecież m.in. od tegorocznego mistrza, Jose Mourinho – ale nie jest on najlepszy pod względem zarządzania kadrą. Anglik udowodnił już, czy to w trakcie zarówno tego (wspomniane 3-4-3), jak i poprzedniego (4-1-2-1-2) sezonu, czy też w przerwie meczów (chociażby ze Swansea w marcu), że potrafi zidentyfikować problemy taktyczne zespołu. Niestety, sytuacje z Gerrardem czy Sterlingiem pokazują, że Rodgers może być – delikatnie mówiąc – za miękki na tę robotę.