Piotr Świerczewski dla iGol.pl cz. 2


28 czerwca 2013 Piotr Świerczewski dla iGol.pl cz. 2

W drugiej części wywiadu zostaną ukazane wspomnienia i odczucia Piotra Świerczewskiego po powrocie z zagranicznych wojaży. „Świr" odsłoni także kulisy popularnej biografii Wojciecha Kowalczyka, w której według byłego reprezentanta Polski znajdują się nieprawdziwe treści i zawarte wspomnienia są nieco podkolorowane. Poruszymy także kwestię nagrody Turbokozaka przyznawanej przez stację Canal+.


Udostępnij na Udostępnij na

Pierwszą część wywiadu znajdziesz tutaj.

Po zakończeniu przygody z Olympique Marsylia przeniósł się Pan do Anglii, gdzie związał się z Birmingham City. Na St. Andrew’s Stadium długo Pan jednak nie pograł. Z perspektywy czasu nie żałuje Pan tego wyboru?

Piotr Świerczewski
Piotr Świerczewski (fot. Joanna Kaliszewska / iGol.pl)

Chyba żałuję. Sama przygoda, fakt zobaczenia Anglii są fajne. Byłem, zobaczyłem, zagrałem. Dlatego również spełniłem swoje marzenie. Rozczarowany byłem, że nie rozegrałem więcej spotkań i nie zostałem dłużej na Wyspach Brytyjskich. Muszę przyznać, że nie rozumiałem też dlaczego, bo rozegrałem 30 minut w meczu przeciwko Chelsea, w którym nieźle się zaprezentowałem. Drużyna przegrywała, kiedy nie było mnie na boisku, a kiedy się na nim pojawiłem, to tchnąłem w tę drużynę nadzieje na zwycięstwo. Podałem dobrze piłkę, później była okazja sam na sam. Następnie był rzut karny, oddałem strzał na bramkę. Wydawało mi się, że z moim przygotowaniem motorycznym i z walką na boisku przebiję się w tej ekipie. Problemem był dziwnie skonstruowany kontrakt. Miałem rozegrać dwa, trzy mecze i wtedy bym został na dłużej. Nie wiem, czy wtedy menedżer tam troszeczkę nie namieszał. Nie znając języka, zaufałem tym ludziom. Rozegrałem fajne 30 minut z Chelsea i powinienem był zagrać w kolejnym meczu, ale okazało się, że zostałem odstawiony na boczny tor… Nie rozpaczam, bo mój czas w Anglii już minął i w sumie fajnie było. Zazdroszczę tym chłopakom, którzy będą mieli okazję wyjechać do Anglii, bo atmosfera piłki nożnej oraz kibicowania jest naprawdę rewelacyjna. Zazdroszczę także piłkarzom, którzy już są lub będą w Anglii, bo naprawdę super jest grać na Wyspach Brytyjskich.

Po nieudanej przygodzie w Anglii zdecydował się Pan powrócić do Polski. Związał się Pan z poznańskim Lechem. Jakie były pierwsze odczucia, kiedy zawitał Pan ponownie na polskich boiskach?

Na początku miałem nadzieję, że polski futbol się zmienił, bo mówiło się, że idzie ku lepszemu, a tak naprawdę niewiele uległo poprawie. Grałem na starym stadionie Lecha, Wisły czy Legii, na którym grałem dziesięć lat wcześniej. Przebudowa zaczęła się dopiero po moim powrocie i niejednokrotnie myślałem, że ludzie w polskim futbolu zaczynają być poważni, a okazało się, że łapówkarstwo, sprzedawanie meczów były standardem i później byłem rozczarowany, że te drużyny nie wygrywały sportowo, tylko się układały. Do dzisiaj pewnie tak jest, że więcej się obiecuje zawodnikom, niż się im płaci. Ta normalność dopiero teraz się rozpoczyna, kiedy stadiony i zaplecza treningowe są na odpowiednim poziomie, kiedy przepisy licencyjne zaczynają być równe dla wszystkich. Jeżeli Polonia Warszawa nie płaci piłkarzom, to ją wyrzucają z ligi. Jeżeli inne zespoły nie płacą, to również się je wyrzuca z ligi. Wcześniej, kto znał prezesa, kto komu się podłożył, to dalej funkcjonował. Oszukiwani byli zawodnicy. De facto ci sami piłkarze też oszukiwali kibiców, więc była to tragedia, jak się przyjechało zza granicy, gdzie nie było mowy, żeby ktoś z kimś coś ułożył. Brak pieniędzy, szmuglowane wyjazdy płacone dodatkowo przez kibiców. To nie jest normalność. Mam nadzieję, że proces licencyjny zacznie być równy dla wszystkich, a kluby niech płacą mniej zawodnikom, ale niech płacą regularnie.

Grał Pan w „Kolejorzu” do momentu fuzji z Amicą Wronki. Nie żałował Pan odejścia? Do klubu przyszedł Franciszek Smuda i Lech później zaczął odnosić sukcesy.

Nie chciałem odchodzić z Lecha, tylko zostać w nim na dłużej i zbudować potęgę tego zespołu, którą zacząłem budować po moim powrocie. Lech wcześniej grał w drugiej lidze i awansował do pierwszej. Później z Czesławem Michniewiczem jako trenerem, „Rejsikiem” [Piotrem Reissem – przyp. red.] i resztą zawodników zdobyliśmy Puchar Polski. Drużyna, która nie miała pieniędzy, zaczęła normalniej funkcjonować. Dzisiaj Lech to jest bardzo mocna ekipa, stojąca na mocnych fundamentach z dobrymi finansami. Wtedy Smuda przyszedł, a to jest człowiek, który obawia się o swoje ego, o to, że są zawodnicy, którzy mogą coś powiedzieć. Jak zauważyłem, Smuda nie potrafi żyć z piłkarzami. Przecież widzimy, że ma problem ze zwykłą polską mową, to jak ma się dogadać z troszeczkę mądrzejszym graczem niż on? Mądrzejszy zawodnik chce znaleźć z nim wspólny język, tylko Smuda nie potrafi. Nie chcę mówić źle o Smudzie, bo muszę przyznać, że ma bardzo dobry warsztat trenerski i ja na przykład, trenując ze Smudą, widziałem, że treningi te przynoszą efekt. Jest to jedna strona medalu – taka merytoryczna. Natomiast od strony psychologicznej oraz rozmowy z zawodnikiem ma on wiele do poprawienia. Nie jest dobrym sposobem odstawienie zawodnika. Trzeba dać mu szansę rozwoju i prowadzić mądry dialog. Być może Smudzie to nie wychodzi. Jednakże jest to niezły trener – takie jest moje zdanie. Na pewno ma wiele do poprawienia.

Dosyć często zmieniał Pan później swoje piłkarskie otoczenie. Nie męczyły Pana takie ciągłe przeprowadzki z klubu do klubu?

W Poznaniu po fuzji z Amicą Wronki kilku zawodników oszukano w ten sposób, że nie płacono im pieniędzy. W Grodzisku był mój drugi i najdłuższy epizod po powrocie do Polski. Muszę powiedzieć, że byłem bardzo zadowolony z pobytu w Grodzisku. Co jak co, ale prezes Drzymała jak powie słowo, to jego słowo jest święte. Jego myśl o budowaniu drużyny była fantastyczna, bo przede wszystkim postawił na zaplecze treningowe. Jeżeli piłkarz chce dobrze przygotowywać się do pracy, to musi mieć dobre zaplecze treningowe. U Drzymały było to perfekcyjnie zrobione, bo były trzy boiska treningowe (dwa trawiaste i jedno sztuczne), hotel, spa, cała opieka medyczna na najwyższym poziomie, a przede wszystkim pieniądze płacone na czas. Wszyscy gracze, którzy byli u prezesa Drzymały, z dużym szacunkiem odnoszą się do niego jako człowieka, który zbudował szybko potęgę Groclinu Grodziska Wielkopolskiego. Szkoda tylko, że nie zdobył mistrza Polski. Miałem to szczęście, że z Drzymałą zdobyłem raz Puchar Polski i dwa razy Puchar Ekstraklasy. Byłem bardzo zadowolony z pracy z prezesem Drzymałą oraz sztabem szkoleniowym, który tam był, a także chłopakami, którzy tam byli. Wszystko było tam bowiem na najwyższym poziomie.

A jak ocenia Pan późniejszy okres Pana kariery? W Zagłębiu, ŁKS-ie, Polonii Warszawa itd.?

Nie powiem źle o Zagłębiu Lubin, bo jest to klub świetnie zorganizowany. Niestety miałem okazję być tylko pół roku, bo spotkałem się znowu z „ Dyzmą”, jak to Artur Boruc kiedyś go nazwał. Okazało się, że nie tylko ja zostałem odsunięty od drużyny Lubina, ale w reprezentacji Polski Smuda odsunął Żewłakowa, który był w fantastycznej formie, Boruca, Peszkę. Są złe formy karania zawodników, niekoniecznie trzeba się ich pozbywać. Ale tak jak wcześniej powiedziałem, Smuda nie potrafi się dogadywać z piłkarzami. Może wyciągnie wnioski i będzie lepszym trenerem w przyszłości. Natomiast Zagłębie Lubin to świetnie zorganizowany klub, ale z taką różnicą, że jeden wykłada pieniądze prywatne, a drugi państwowe. Jak na klub, który takie pieniądze wydawał, to trochę jest nierówna walka, bo takie fundusze moim zdaniem powinny być przekazane ekstraklasie i podzielone równo na wszystkie kluby. Jednakże odnośnie do samego klubu, to muszę powiedzieć, że jest świetnie zorganizowany i przygotowany. Mimo wszystko miło wspominam okres w Lubinie, ale także w Grodzisku czy Kielcach, bo spotkałem człowieka, który był i do dzisiaj jest pasjonatem piłki nożnej i daje swoje środki finansowe – myślę tutaj o panu Krzysztofie Klickim, który zbudował potęgę w Kielcach. Gdyby nie Kolporter Kielce, to nie wiem, czy ta drużyna byłaby dzisiaj w ekstraklasie, bo za jego czasów został zbudowany stadion i zaplecze. To on również ściągał zawodników i płacił im swoje prywatne pieniądze. Dla takich ludzi jak Drzymała i Klicki powinny być budowane pomniki.

W ŁKS-ie musiał się Pan zmierzyć z bolesną rzeczywistością.

Niestety, w ŁKS-ie spotkałem się z bardzo bolesną rzeczywistością, czyli z czymś, co nie zmieniło się od czasów, kiedy wyjechałem z Polski. Ten sam stadion, te same szatnie, kto wie, czy nie te same kafelki i te same cieknące rury. Szkoda, że jedno z największych miast w Polsce nie wspomoże tak zasłużonego klubu, bo mimo wszystko ŁKS to klub miejski i miasto powinno dać więcej pieniędzy. Myślę, że miejsce ŁKS-u jest w ekstraklasie, a nie w niższej klasie rozgrywkowej. Budowa nowego stadionu w Łodzi powinna być jedynie formalnością. Dla mnie zmierzenie się z rzeczywistością jako piłkarz, a potem jako trener było bolesne. Zamiast być coraz lepiej, z dnia na dzień było coraz gorzej. Brakowało pieniędzy i coraz większa liczba osób przychodziła do klubu i upominała się o swoje zaległości. Degradacja była nieunikniona, ale też trzeba się zapytać, kto podpisywał takie umowy, kto tak zarządzał klubem, który został de facto zdegradowany niżej – nie za wyniki sportowe, tylko za to, że organizacja klubu była fatalna…

Wielu polskich piłkarzy po zakończeniu kariery zawodniczej nadal realizuje się w świecie futbolu. Jedni są menedżerami, drudzy dyrektorami sportowymi, a trzeci trenerami. Pan wybrał tę ostatnią opcję. Uważa to Pan za dobrą decyzję?

Uważam, że moje miejsce jest przy piłce nożnej, moja wiedza i doświadczenie powinny być odpowiednio wykorzystane. Tylko że ja jako trener trafiłem do Znicza Pruszków, jedynej zorganizowanej drużyny, w której zawodnikom płaci się mało, ale regularnie, w której jest zaplecze treningowe oraz boisko boczne oświetlone. Jak na drugą ligę, to myślę, że Znicz Pruszków ma przepiękny stadion. Muszę powiedzieć, że organizacja jest bardzo dobra. Wtedy, będąc w Łodzi, byłem nie tylko menedżerem, trenerem, ale również osobą odpowiedzialną za podpisywanie umów, a nawet ustalanie menu i wysyłanie zawodników do gabinetu lekarskiego. Praktycznie miałem trzy, cztery fuchy i za to mi nie zapłacono. Piłka to moja pasja i nie żałuję pobytu w Łodzi i tego, że skrzyżowałem rękawice, bo nikt tego klubu nie chciał prowadzić. Tydzień przed ligą zorganizowaliśmy sparing w Łodzi z Legią Warszawa, w którym grało 33 zawodników po 30 minut, żeby zrobić jakąkolwiek drużynę, podpisać umowy, które de facto okazały się fikcyjne, bo nikt za nie nie zapłacił. Wspólnie stworzyliśmy drużynę, która nie przegrała prawie żadnego meczu, a to był dla mnie sukces. Wszyscy myśleli, że będziemy chłopcami do bicia, a niektórym klubom z górnej półki odebraliśmy punkty. Można powiedzieć, że Ruchowi Chorzów zabraliśmy mistrza Polski, bo z nami zremisował. Wisła Kraków u siebie z nami wygrywała 3:0, a skończyło się 3:2. Z Legią Warszawa przez pierwsze 45 minut, póki chłopcy mieli siły, to fajnie graliśmy. Niestety, widać było jednak brak przygotowania, bo przecież tydzień przed ligą się spotkaliśmy i praktycznie z łapanki tworzyliśmy skład. Takie drużyny jak Cracovia czy Lecha Gdańsk nie mogły z nami wygrać. Przecież one były na obozach, przygotowaniach, mogły ściągnąć sobie zawodników i nawet za nich zapłacić. Właściwie meczów z tymi drużynami nie przegrał zespół z niechcianymi piłkarzami oraz nowym trenerem. Na logikę to przecież oni powinni wygrać z chłopakami, którzy tydzień przed ligą się spotkali.

Kiedyś w programie „Cafe Futbol”, goszcząc u Mateusza Borka, powiedział Pan, że kiedy będzie Pan trenerem, to piłkarze będą musieli obawiać się na dyskotekach, w pubach, bo Pan tam będzie gościł. Kiedy pracował Pan w Zniczu Pruszków, ŁKS-ie czy Motorze Lublin, piłkarze musieli się tego obawiać?

Wtedy to w żartach powiedziałem. Uważam, że piłkarze sami muszą wiedzieć, kiedy wyjść po meczach, bo takie też mają prawo, ale tak naprawdę nie powinni chodzić, a jak już chodzić, to bardzo mało. Ja również cieszę się ze zwycięstwa i jestem zwolennikiem wyjścia sobie na piwko, ale tylko po wygranym meczu. Natomiast, kiedy skończyłem piłkarską karierę, to właściwie mogę chodzić sobie, kiedy chcę i gdzie chcę. Jeśli napotkałbym piłkarza bawiącego się, to wiązałoby się to z tym, że musiałbym mu wlepić karę albo odsunąć go od zespołu. Będąc w Lublinie, widziałem sytuacje, gdy piłkarzom się nie płaci, ale obiecuje się więcej. Klub nic nie robi i utrzymuje starych dziadków, którym się nie chce pracować, dlatego w tym klubie nic się nie zmieni. Jest to przykre, ale znowu za pieniądze państwowe nie utrzymuje się zawodników, tylko ludzi wokół klubu, którzy nie chcą zmienić piłki. Im pasuje, żeby piłka była szara, nudna, brzydka, bez boiska odśnieżonego. Niestety tak jest w tych mniejszych miejscowościach, ale Lublin to wielkie miasto, dlatego dziwi, że nikt tam nie chce zrobić futbolu. Będąc w drugiej lidze, widziałem w mniejszych miastach takich jak Siedlce, Pławy stadiony, boiska treningowe, trybuny na dobrym poziomie. Widać, że tam ludzie chcą tworzyć dobry i zdrowy sport na mocnych fundamentach. Musi być zaplecze treningowe i wtedy można trenować młodzież. W tak wielkim mieście jak Lublin ci ludzie, którzy ze mną współpracowali, nie chcą mieć futbolu, bo im pasuje, żeby co miesiąc wpadło im parę złotych, a po co mają coś robić. Ja nikomu nie powiem, że jak jesteś dobry, to jesteś zły albo odwrotnie. Chciałbym zrobić w Polsce normalną piłkę, żeby były zaplecza treningowe, żeby młodzież mogła się rozwijać. W Lublinie chcą robić inaczej i przez to ten klub nie będzie odnosił sukcesów. Może się mylę, natomiast życzę też jak najlepiej kibicom i piłkarzom, którzy tam są. Myślę, że z tym zarządem daleko nie zajdą.

Wojciech Kowalczyk w swojej biografii napisał, że przed spotkaniem z Włochami za kadencji Antoniego Piechniczka doszło do dość niecodziennej sytuacji. Podobno lekarz dostał ataku padaczki, a Pan jak nigdy nic uratował mu życie. Dzisiaj jak ocenia Pan tę sytuację?

Była to sytuacja, w której się może znaleźć każdy zwykły człowiek. Okazało się, że nasz lekarz reprezentacyjny dostał ataku epilepsji. Nie mówię, że jestem po jakichś szkoleniach i kursie pierwszej pomocy, ale wiedziałem, jak mam wtedy zareagować. Lekarz sam sobie nie mógł pomóc, bo miał tę padaczkę. Doskoczyli do niego kelnerzy, którzy zaczęli robić reanimację, bo myśleli, że to atak serca, ale ja wiedziałem, jakie są objawy epilepsji i w ten sposób pomogłem temu lekarzowi. Nie wiem, ale być może w jakiś sposób uratowałem mu życie.

Później ci sami lekarze podobno wymyślili Panu chorobę i nie grał Pan w meczu z Włochami.

Nie wymyślili mi żadnej choroby. Nie przesadzajmy. Z Włochami nie grałem dlatego, że miesiąc wcześniej graliśmy z nimi mecz w Polsce i w tym spotkaniu skręciłem staw skokowy. Miałem nogę w gipsie i musiałem przejść rehabilitację, a także dojść do formy. Pojechałem do Neapolu, bo tam się wtedy ten mecz odbywał. Trener Piechniczek po prostu nie wstawił mnie do drużyny. Nie do lekarza mogę mieć pretensję, a bardziej do trenera, bo ja się nigdy nie poddaję i nawet, gdy mnie boli, to wychodzę na boisko, gdyż chcę być z drużyną i do końca walczyć o zwycięstwo. Nie szukam tanich wymówek, że lekko palec mam wybity czy nogę skręconą, tym bardziej że jakiś czas już minął. To wszystko jest bzdurą. Nie wiem, kto Panu powiedział o tym, ale jak Pan spytał, to ja po prostu odpowiedziałem.

Wojciech Kowalczyk pisał o tym w swojej biografii…

Ja wiem, ale Wojtek w swojej biografii zrobił wiele przeinaczeń. Na przykład łódka, którą podobno płynęliśmy na wyspę, to był wynajęty statek, a tak naprawdę to była zwykła łódka pięciometrowa z wiosłami. Nie płynęliśmy na żadną wyspę, tylko na piasek, który wystawał parędziesiąt metrów od brzegu, gdzie ludzie się opalali. De facto mogło się to nazywać wyspą, ale nie była to prawdziwa wyspa, tylko piasek, który wystawał niedaleko od brzegu. Wojtek trochę z wyobraźnią podszedł do pisania tej książki i ci, którzy byli na miejscu, wiedzą, że książka jest – można powiedzieć – troszeczkę nieprawdziwa…

Piotr Reiss w swojej biografii również opisuje ciekawą sytuację związaną z Panem. Napisał, że po meczu z Pogonią Szczecin wdał się w bójkę z jednym ze szczecińskich kibiców.

Nie wdałem się w bójkę, tylko kibic szczeciński zaczepił mnie po meczu. My jako drużyna Lecha byliśmy na stacji, żeby kupić sobie coś do jedzenia, i prawda jest taka, że było tam kilku (chyba trochę pijanych) kibiców Pogoni Szczecin. Nie chodzi o to, żeby kibice pobili zawodników. Natomiast tutaj był niesforny kibic, który stanął do walki, i okazało się, że nie był wcale taki mały. Miałem trochę szczęścia, że byłem szybszy, bo mogło też okazać się, że byłbym wolniejszy, ale akurat byłem bardziej sprawny i go znokautowałem [śmiech]. Natomiast nie jest tak, że my walczymy z kibicami jako zawodnicy. Kibice są po to, żeby dopingować swoje drużyny, a nie po to, żeby wyzywać ekipę przeciwną. Ja na przykład wtedy nie myślałem, że walczę z kibicem, tylko z człowiekiem, który jest niesforny, pijany i nie wie, o co chodzi. Osobiście nie mam nic do żadnego kibica, czy to z Kielc, czy ze Szczecina, wręcz odwrotnie. Mam dużo przyjaciół w Szczecinie, na przykład Radosława Majdana, który pochodzi ze Szczecina, i niejednokrotnie tam byłem. Byłem na imprezie z kibicami Pogoni. Mieszkam w Warszawie i byłem na imprezie z kibicami Legii. Jeżdżę bardzo chętnie do Poznania i szanuję tamtejszych kibiców, bo w Lechu grałem i do tego klubu mam największą sympatię osobistą. Nie mieszajmy tego stereotypu, że kibic jest zły, bo to są normalni ludzie. Akurat wtedy miałem wyjątkowo pecha, że taki człowiek szukał guza i go dostał.

Z perspektywy czasu z uśmiechem wspomina Pan to zdarzenie?

Z uśmiechem. Kibiców Pogoni Szczecin było tam więcej. Później stanęliśmy do wspólnego zdjęcia i podaliśmy sobie dłonie. Nie było żadnego problemu. Jeden niesforny człowiek się trafił i pewnie było im wstyd za niego. Wstyd nie dlatego, że mu się oberwało, ale że podjął taką dyskusję. Jeśli jesteśmy ludźmi na poziomie, to nie musimy się wyzywać. Ja wtedy reprezentowałem barwy Lecha i starałem się najlepiej grać dla swojej drużyny. Nie dlatego, że wtedy akurat był Lech. Jak byłem w Koronie, to grałem na pół gwizdka? Nie. Starałem się grać jak najlepiej. Gramy za pieniądze i każdy profesjonalista musi reprezentować swój klub jak najlepiej.

Nie jest tajemnicą, że przyjaźni się Pan ze znanym komentatorem piłki nożnej – Mateuszem Borkiem. Jak się poznaliście?

Poznaliśmy się kupę lat temu, kiedy Mateusz był młodym dziennikarzem. Nie pamiętam, czy wtedy pracował już w Canal+, ale na pewno chciał poznać tajniki sportowe w piłce nożnej od środka. Zaprzyjaźniliśmy się przede wszystkim przez Alka Kłaka, który nas poznał. Pochodzi z Nowego Sącza, gdzie się urodził i wychowywał. Natomiast dalszą karierę sportową kontynuował w Dębicy, gdzie poznał Mateusza. Później wspólnie razem się spotkaliśmy. Bardzo mi się spodobało spojrzenie Mateusza na sport. Przede wszystkim było one takie uczciwe i jego uwagi były bardzo merytoryczne i trafne. Wydawało mi się wtedy, że jest to dziennikarz prawdziwy, z powołaniem i młody chłopak, który będzie w przyszłości wielkim dziennikarzem. Dzisiaj myślę, że nim jest. Nie tylko w moim przekonaniu, ale również wielu ludzi jest jednym z najlepszym dziennikarzy w Polsce.

Pana brat Marek był również piłkarzem, lecz takiej kariery jak Pan nie zrobił. Choć odrobinkę nie zazdrościł Panu, że jego kariera potoczyła się o wiele gorzej niż Pana?

Nie wiem, czy nie zazdrościł. Myślę, że życzył mi jak najlepiej, bo jest moim bratem. Nie wszyscy jesteśmy równi, na przykład bracia Żewłakow też w wielu klubach grali razem, tylko później ich drogi się rozeszły, a są, można powiedzieć, identyczni, bo są bliźniakami. Mój starszy brat na pewno życzył mi jak najlepiej i trzymał kciuki za każdy mój mecz na boisku, w reprezentacji itp. Nie myślę, że mi zazdrościł, bo uważam, że cały czas pozytywnie do tego podchodzi. Jak będę trenerem, dyrektorem sportowym, menedżerem, to za każdym razem będzie mi życzył jak najlepiej. Tak samo jak ja życzę jemu jak najlepiej.

Czuje się Pan spełniony jako piłkarz?

Czuję się spełniony, choć mam taki charakter, że chciałbym zrobić coś lepiej. Czasem zadaję sobie pytanie – czy mogłem być jeszcze lepszym piłkarzem. Być może mogłem, a być może nie, ale zawsze takie pytanie jest. Wiele rzeczy, jak robię, to się zastanawiam, czy nie mógłbym ich zrobić lepiej. Ale mam taki charakter, że zawsze chciałbym dążyć do perfekcji. Cały czas szukam czegoś, co było dobrze zorganizowane, lepiej zrobione i wtedy może lepiej mógłbym grać. Nie wiem – karierę sportową ma się tylko raz.

Myślał Pan nad spisaniem swojej biografii?

Nie, nie interesuje mnie pisanie swojej biografii. Myślę, że nie byłaby ciekawa. Takiego zawodnika jak Zbigniew Boniek albo Jerzy Dudek może byłaby ciekawa, bo grali w Lidze Mistrzów, a ja w niej nie grałem. Trzeba liczyć się z tym, że pisząc taką książkę, trzeba umieć dobrze ją sprzedać. Nie wiem, czy moja powieść byłaby atrakcyjna, a nie chciałbym ubarwiać swojej kariery, jak to zrobił Wojtek Kowalczyk, który tak jak wcześniej wspomniałem, napisał, że płynęliśmy statkiem, a była to zwykła łódka z  wiosłami i płynęliśmy na hałdę piasku, która wystawała koło morza, i ludzie na niej się opalali, a nie na wyspę. Nie chciałbym ubarwiać, a jak coś pisać, to mądrze, szczerze, prawdziwie i dobrze, a jak mam robić taki kicz, to w ogóle lepiej tego nie robić.

Niedawno dostał Pan tytuł Turbokozaka sezonu 2012/2013 przyznawany przez stację Canal+. Ta statuetka ma specjalne miejsce w Pana mieszkaniu?

Tak, ma, bo teraz tak naprawdę brakuje mi piłki. Całe życie trening, dyscyplina jedzenia, snu, treningu. Człowiek ma taki głód futbolu. Kiedy ktoś mi zaproponował: „chodź, spróbuj zrobić ćwiczenia w „Turbokozaku”, to tak naprawdę się ucieszyłem. Szczerze mówiąc, nie wiedziałem, jaki będzie wynik tej konfrontacji z zawodnikami z ekstraklasy, ale jak się okazało, moje umiejętności pozostały. Nie jestem taki szybki i wytrzymały jak kiedyś, ale umiejętności celnego strzału, podania i podkręcenia piłki jednak pozostały. Można to zrobić nawet na stojąco.

W dodatku skoczył Pan po piłkę do jeziora.

No niestety. Chciałem uderzyć na siłę, za boiskiem było jeziorko i piłka przeleciała nieszczęśliwie za siatkę, która chroniła przed strzałem, odbiła się i wpadła przez płot, a zaraz za nim było to jeziorko, i niestety piłka tam wpadła. Musiałem po nią iść. Zresztą na Korsyce mieliśmy boisko treningowe, na którym ten, kto kopnął za daleko albo za wysoko, musiał wskoczyć do morza. Tutaj było jeziorko koło Agrykoli. Może dziwna taka przygoda, żeby wskoczyć do jeziorka po piłkę [śmiech].

Taka śmieszna przygoda.

Oczywiście, że śmieszna przygoda. W ogóle tego się nie wstydzę, bo wstydzić to się można kraść albo innych gorszych rzeczy. Nie jest wstydem wskoczyć po piłkę do jeziorka, tym bardziej że ta woda nie była taka brudna.

Obserwuj autora tekstu na Twitterze@BłażejZięty

Dodaj komentarz

Zapraszamy do kulturalnej dyskusji.

Najnowsze