Malediwy powszechnie uważane są za raj na ziemi. W polskim języku nazwa tego kraju utarła się nawet jako synonim szczęścia i spełnienia. Dlatego dla wielu ludzi wakacje na Malediwach są celem idyllicznego życia. Jak się jednak okazuje – mieszkanie tam i uprawianie zawodu piłkarza wcale nie jest tak usłane różami jak się mogłoby wydawać. Piotr Kardas opowiada nam chociażby o tym, że pogoda długofalowo niekoniecznie jest sprzymierzeńcem, a treningi potrafią być bardziej wymagające niż w polskich klubach o porównywalnym poziomie sportowym. Zapraszamy na rozmowę z byłym piłkarzem malediwskiego Club Eagles.
Adam Zmudziński: Twoje CV wygląda przynajmniej nietuzinkowo. Znajdują się w nim kluby z zaledwie trzech krajów – Polski, Niemiec i właśnie Malediwów. Jak doszło do tego, że to ostatnie państwo w 2011 roku znalazło się w tym zestawieniu?
Piotr Kardas: Moją główną ambicją w tamtym czasie był wyjazd zagraniczny. Wówczas posługiwałem się już bardzo dobrze językiem angielskim i chciałem to wykorzystać. W Polsce grałem na poziomie trzeciej ligi, co nie było do końca satysfakcjonujące i motywujące. Podjąłem decyzję, że poprzez piłkę nożną spróbuję życia poza krajem.
Zacząłem wykorzystywać wszelkie możliwe kontakty, jakie wówczas miałem, do otworzenia drzwi do innych państw. W przeciągu miesiąca udało mi się zdobyć kilka zaproszeń na testy z klubów z całego świata, które zapewniały wizę. I wtedy nadszedł etap zastanawiania się nad kierunkiem.
Oprócz malediwskiej – z jakich lig były te drużyny?
Pamiętam propozycję z klubu z Wietnamu oraz ze stolicy Nepalu. W obu przypadkach były to zespoły z lokalnych najwyższych klasy rozgrywkowych. Trafił do mnie odzew też z rozgrywek w Indiach. Ostateczne decyzja padła na Malediwy, które wydawały się świetne na podróż prywatną, a i cała reszta warunków sportowych wydawała się naprawdę atrakcyjna. W dodatku angielski jest tam językiem urzędowym, więc nie miałem żadnych oporów, by skorzystać z oferty.
Wezmę Cię pod włosem odnośnie podróży. Czy paradoksalnie walory pogodowe i piękno Malediwów nie były czynnikami, które rozkojarzały zawodowego piłkarza? Pokusa skorzystania z lokalnych uroków i pójścia na plażę zamiast na trening nie była męcząca?
Na miejscu te czynniki okazały się minusem. Plusem były w momencie podejmowania decyzji oraz jedynie w dniach wolnych. W kontekście piłkarskim pogoda była bardzo uciążliwa, a trening mieliśmy dwa razy dziennie, często na sztucznej nawierzchni. Styl grania był typowo fizyczny, więc dużo ćwiczyliśmy siłowo i biegaliśmy. Z każdy dniem uroki tego miejsca malały dla osoby grającej zawodowo w piłkę.
Z tego co mówisz – dało się odczuć, że jest to stuprocentowa praca, a nie połączenie pracy i wycieczki.
Pierwsze dni przeżyłem na ogromnym entuzjazmie. Jeden w tygodniu zawsze był wolny i wtedy można było korzystać z tych wszystkich uroków. Ale szybko się to przerodziło w naprawdę ciężką pracę. Gdy trenowaliśmy dwa razy dziennie to cała doba była pod to ustawiona. Godziny snu, godziny posiłków, mała możliwość ekspozycji na słońce, żeby nie stracić energii. Poniekąd był to reżim.
Czyli w takim razie na Malediwach było intensywniej niż w trzeciej lidze polskiej patrząc całokształtem dostosowania się i bycia zawodowym piłkarzem?
Tak, było zdecydowanie trudniej. Sama liczba treningów, ich intensywność oraz pogoda w jakiej się odbywały sprawiały, że warunki były nieporównywalne. Na Malediwach odbywałem najcięższe treningi w życiu. Ćwiczenia motoryczne na plaży były wręcz na skraju wytrzymałości człowieka.

To może łamać pogląd przeciętnego fana piłki nożnej, który nie jest zaznajomiony z egzotyką. Pierwszą myślą takiego człowieka mogłoby być, że piłkarze na Malediwach żyją jak pączki w maśle przebywając w takich warunkach pogodowych i terenowych.
Pierwszy trening mieliśmy zawsze o szóstej rano, bo później było już po prostu za gorąco. Po nim zazwyczaj jeździliśmy całą drużyną do restauracji na śniadanie, więc w miarę możliwości dało się trochę korzystać z życia i przyjemnie spędzić czas.
Rozmawiając z chłopakami z klubu wiedziałem, że mają podobne odczucia do mnie. Jednak tym „reżimem” objętych było tak naprawdę około 160 osób w kraju, bo malediwska ekstraklasa liczyła tylko osiem drużyn. W całej hierarchii były trzy poziomy rozgrywkowe, ale na tych niższych było więcej luzu.
Tak jak każdy kraj, Malediwy chciały mieć chociaż namiastkę profesjonalizmu. Stąd drużyny w najwyższej klasie rozgrywkowej trzymały standardy.
Czy oprócz drużyn, liga sama w sobie też trzymała standardy?
Spotkania były bardzo dobrze opakowane i wszystkie były transmitowane w telewizji. W całym kraju wówczas żyło około 350 tysięcy ludzi, więc trudno było wyciągnąć wystarczającą liczbę ciekawych piłkarzy do całej ligi. A mimo tego reprezentacja potrafiła powalczyć z dużo większymi krajami, takimi jak chociażby Indie.
Całe rozgrywki odbywały się na jednym obiekcie – Stadionie Narodowym w Malé. Odnosząc się do atmosfery – czy grając na nim odczuwałeś, że rywalizujesz w najwyższej klasie rozgrywkowej w kraju?
Zachowując realny kontekst, że to jednak były Malediwy – tak, dało się to odczuć, ale nie tak jakby to było w Europie. Wszystkie spotkania miały miejsce wieczorem, przy zapalonych światłach. Mój Club Eagles pod względem popularności wśród kibiców był średniakiem. W zależności od przeciwnika, z którym graliśmy, na mecze przychodziło od tysiąca do trzech tysięcy widzów. Stadion miał kilkanaście tysięcy miejsc, więc oczywiście nie był wypełniony, ale była atmosfera.
W zeszłym roku rozmawiając z Dawidem Kortem na temat jego gry w lidze czarnogórskiej, okazało się, że na spotkania tamtejszej ekstraklasy przychodziło średnio 611 kibiców. Oczywiście, rozgrywki w tym kraju są jednymi ze słabszych w Europie, więc za tym idzie niewielka popularność, ale wychodzi na to, że na lidze malediwskiej frekwencja była wyższa.
Wyjdźmy poza stadion. Czy na ulicach dało się odczuć, że piłka nożna jest sportem numer jeden w kraju?
W umiarkowany sposób, ale tak. Odbierałem to poprzez sympatię ludzi. Stolica jest mała, więc po kilku tygodniach wiele osób kojarzyło kim jestem. Jednak objawiało się to w inny sposób niż w Europie. Przez cały pobyt na Malediwach rozdałem może około dziesięć autografów. I nie chodzi tu tylko o mnie, bo wśród innych piłkarzy było podobnie. Ludzie wyrażali się poprzez uśmiech w naszą stronę lub wzrok, po którym było widać, że ktoś nas rozpoznał. Nie był to taki szał jak w Europie, Chinach czy Stanach Zjednoczonych.
Grałeś w ówczesnym beniaminku, do którego trafiłeś z polskiej trzeciej ligi. Mógłbyś porównać poziomy tych dwóch rozgrywek?
Myślę, że malediwska ekstraklasa była ciut lepsza. Wtedy priorytetem federacji było maksymalne podwyższenie poziomu nawet kosztem bardzo małej liczby zespołów w rozgrywkach.
Czy było to dla Ciebie zaskoczeniem?
Nie, mniej więcej tak sobie wyobrażałem te rozgrywki. Trzecia liga to w Polsce czwarty poziom rozgrywkowy, więc nie zakładałem, że krajowa ekstraklasa Malediwów będzie od niej słabsza. Byłem świadomy jakie są tam ograniczenia, chociażby ze względu na małą liczbę ludzi w kraju. Aczkolwiek w rozgrywkach brali udział obcokrajowcy, których mogło być trzech na drużynę.
Twój klub – Club Eagles – od momentu awansu na najwyższy poziom rozgrywkowy i Twojej gry mocno się rozwinął. Można powiedzieć, że aktualnie jest siłą numer dwa w kraju. W ostatnich latach czterokrotnie zdobył wicemistrzostwo kraju. Do Maziyi – która jest hegemonem – nikt nie ma podjazdu.
Jakie były plany drużyny na sezon, w którym Ty grałeś? Celem było utrzymanie w lidze czy już wówczas klub snuł ambitniejsze plany?
Na tamtą chwilę chodziło o utrzymanie, ale potencjał był ogromny. Prezesem Club Eagles był prezydent stolicy Malediwów. Była to bardzo konkretna osoba, która mocno zabiegała o mój transfer. I przede wszystkim – bardzo zamożna. Prezes miał kilka resortów, kilka wysp, a do tego koneksje gospodarczo-polityczne dzięki swojej pozycji.
Spodziewam się zatem, że skoro był to bogaty człowiek to Ty byłeś zatrudniony na w pełni profesjonalnym kontrakcie i nie musiałeś dorabiać do swojej pensji, żeby się utrzymać?
Dokładnie, miałem sportową wizę i byłem zawodowym piłkarzem.
Nie dla wszystkich jest to przyjemny i łatwy temat, ale czy odniósłbyś poziom swoich zarobków na Malediwach do tego ile zarabiałeś w Polsce?
Konkretnej kwoty nie podam, ale były to kompletnie nieporównywalne pieniądze. Powiedziałbym, że nieadekwatne do mojego poziomu sportowego. Taką wypłatę, jaką dostawałem na Malediwach w Polsce zarabiali pierwszoligowcy, a może nawet piłkarze Ekstraklasy.
Wrócę jeszcze raz do tego co mówiłem wcześniej – wiele osób chciało, by liga malediwska była na tyle mocna na ile się da. Dlatego obcokrajowców zachęcano naprawdę dobrymi kontraktami.
Ja za to wrócę do tego od czego zaczęliśmy rozmowę. Jako piłkarz grałeś tylko w trzech krajach z czego na Malediwach zaledwie kilka miesięcy. Czy oznacza to, że egzotyka Cię nie wciągnęła?
Powiem, że wtedy w ogóle mnie nie pociągnęła. Minusy męczącej pogody i całego reżimu funkcjonowania były naprawdę trudne do wytrzymania.
Do tego należy dodać, że Malediwy to kraj muzułmański. Ponadto wyznawcy są konserwatywni. Brakowało mi możliwości i rozrywek, które są dostępne w Europie. Poza tym na Malediwach byłem sam. Podjąłem decyzję, że dalej chcę próbować życia poza Polską, ale chcę wrócić na swój kontynent.
Gdy po latach zacząłem podróżować prywatnie zdałem sobie sprawę, że nie wziąłem pod uwagę kontekstu wielkości kraju. Malediwy są piękne przez pierwszy tydzień lub dwa. Jednak później wkrada się powtarzalność każdego dnia i szybko mnie to znudziło. W tamtym czasie byłem bardziej żądny nowych rzeczy, chciałem żeby coś się działo w moim życiu. Gdybym wybrał większy kraj to może bym został w Azji na dłużej.
Czytałem Twoją rozmowę z życiesiedleckie, w której parę lat temu powiedziałeś, że mimo wszystko chciałbyś wrócić na Malediwy jako trener. Podtrzymujesz to?
Tak, teraz jestem na innym etapie swojego życia, mam bardzo duży sentyment do Malediwów. Planuję swoją pracę trenerską poza Polską. Nie wiem czy na pewno wrócę na Malediwy czy może wyjadę do innego egzotycznego kraju. Ale jest to mój cel i uważam, że jest realny do osiągnięcia.