Dzieje się to, co ostatnio można nazwać standardem. Miliony funtów, wielkie nazwiska i jeszcze większe rozczarowanie. Co prawda West Ham nie jest w grupie "ofiar", które brak finansowego rozsądku przypłaciły "życiem", jednak po takich przedsezonowych ruchach kibice mieli prawo śnić o czymś wielkim. Tymczasem brak walki o co najmniej siódmą lokatę to raczej bezsilność w stosunku do tego, jakim potencjałem dysponują londyńczycy.
Przedsezonowy sen, wielkie pieniądze i marzenia o namieszaniu w tabeli
Po przeciętnym sezonie 2017/2018, w którym West Ham zajął trzynastą lokatę, klub postanowił pójść w transfery.
42 punkty i obrona, która straciła 68 bramek w lidze, to stanowczy powód, aby coś zmienić. W końcu żaden zespół nie chce mieć w swoich szeregach formacji przypominającej szwajcarski ser. Włodarze od samego początku zakasali rękawy i wzięli się do pracy, czego efektem było pojawienie się kilku nowych twarzy na Stadionie Olimpijskim w Londynie.
Na ratunek obitym kolegom z obrony za 25 mln euro przybył Issa Diop, za 4 mln euro Fabian Balbuena, a bez kwoty odstępnego udało się pozyskać Ryana Fredericksa. Jakby tego było mało, za 38mln euro przybył Felipe Anderson, za 20 mln euro Andrii Yarmolenko, a hitem był Jack Wilshere, który podobnie jak Fredericks został pozyskany za darmo. „Wisienką na torcie” było zakontraktowanie Łukasza Fabiańskiego za niewielką kwotę 8 mln euro, który z marszu miał się stać ostoją nowego West Hamu. Oprócz nich „Młoty” ściągnęły jeszcze kilka innych nazwisk. Łącznie w letnim okresie włodarze wydali około 105 mln euro, co tylko podkreśla, jak bardzo chcieli się wzmocnić przed nadchodzącym, pełnym wyzwań sezonem 2018/2019.
Dla porównania rok wcześniej kwota ta wynosiła zaledwie 45 mln euro. Zatem nic dziwnego, że wokół zespołu zrobiła się podniosła atmosfera, media wzięły go pod lupę, a fani kładli się do łóżek, marząc o top 6. Tym bardziej że od 22 maja 2018 roku odpowiedzialny za pociąganie sznurkami w całej tej układance jest Manuel Pellegrini, który odnosił sukcesy z Manchesterem City.
Mydlana bańka, która pękła szybciej, niż cokolwiek się zaczęło
Londyńczycy są znani z tego, że na ich meczach lecą mydlane bańki. Jednak w tym sezonie miały one „smakować” podwójnie, gdyż apetyty były ogromne. Niestety jak to w życiu bywa, projekty, które robią dużo szumu, szybko gasną.
Nie inaczej było tym razem. Bordowo-niebiescy rozczarowali w meczu otwarcia i ulegli na Anfield „The Reds” 0:4, a rzeczywistość brutalnie ich zweryfikowała. Niemniej jednak nikt wtedy nie przypuszczał, że będzie aż tak źle, zwłaszcza że pokonał ich nie byle kto.
Kibice przecierali oczy z niedowierzaniem, bo ich ulubieńcy przegrywali mecz za meczem i do pojedynku piątej kolejki z Evertonem przystępowali z 20. lokaty jako outsider, mając już dziesięć straconych bramek. Na szczęście przyszło przełamanie, Everton został rozbity, a wszyscy odetchnęli z ulgą. Następnie cztery zdobyte punkty w starciach z Chelsea i Manchesterem United pokazały, że West Ham nie ma zamiaru być chłopcem do bicia. W międzyczasie wkradło się kilka porażek przeplatanych zwycięstwami i remisami.
Pomimo sporego potencjału w londyńskiej machinie często brakowało zgrania, co przekładało się na wyniki. Po kolejnej srogiej lekcji od Manchesteru City (0:4) zawodnicy West Hamu oczarowani magiczną aurą zbliżających się świąt dali popis swoich umiejętności, a zima należała wyłącznie do nich. Wygrali pięć z siedmiu możliwych spotkań i w nowy rok wchodzili jako drużyna połowy tabeli.
Nadzieja umiera ostatnia
Nowy rok dla „Młotów”, a w zasadzie jego początek to raczej spokojna ocena sytuacji i stabilizacja. Znikome ruchy na rynku transferowym, nie licząc pozyskania Samira Nasriego oraz plotek dotyczących przyszłości Arnautovicia, to pokazanie wiary w swoich graczy. Graczy, którym w tym sezonie zdarzyło się już potknąć. Zaczęło się na spokojnie od remisu z Brighton, a potem wygranej z Arsenalem. Po tym zwycięstwie West Ham zajmował już dziewiątą lokatę. W sercach kibiców znów zaczęła tętnić nadzieja na coś więcej niż środek tabeli, zwłaszcza że do siódmego miejsca tracili wówczas tylko jedno „oczko”.
Niestety po raz kolejny górą okazały się „himeryczne” nastroje zespołu. W swoim stylu zawodnicy zaczęli gubić punkty ze słabszymi rywalami, a Pellegrini zachodził w głowę, dlaczego tak się dzieje. Fakt, że West Ham nie jest w dole tabeli, jest nie do podważenia, jednak zdobycie 19 punktów w 16 kolejkach to minimum, tym bardziej że była realna szansa na przybliżenie się do europejskich pucharów. O ile kibice mogą być już spokojni o utrzymanie, o tyle działacze muszą pomyśleć, dlaczego „przedsezonowa bestia” z Londynu zamiast pożerać została pożarta.
Kilka zdobytych punktów wiosny nie czyni
Pomimo tego, że West Ham jeszcze do niedawna krążył w okolicach siódmej lokaty, raczej wiadome było, że z tak niestabilną formą trudno im będzie się tam utrzymać. Zwłaszcza przy takich zespołach jak Leicester czy Wolverhampton. Tak też się stało wraz z nadejściem wiosny. „Młoty” powróciły do korzeni i od 30 marca zdążyły zanotować na swoim koncie zaledwie cztery „oczka”. „Rycerzami wiosny” z pewnością ich to nie czyni, choć ostatnie zwycięstwo 1:0 z Tottenhamem pokazuje, że potrafią grać w piłkę, a także zaskoczyć.
Być może odrobina szczęścia i czas sprawią, że zespół stworzy silny monolit, który będzie w stanie rywalizować z najlepszymi. Na razie „Młoty” mogą oficjalnie wystawić białą flagę, jeżeli chodzi o grę w Europie, i skupić się na utrzymaniu lokaty. Ewentualnie ataku o jedno miejsce w tabeli wyżej, aby w jakikolwiek sposób ten sezon był „zwycięski” w porównaniu do poprzedniego.
Jak się nie ma, co się lubi… to wyciąga się wnioski
Takowe postaramy wyciągnąć i my. Kluczowe w całej tej sytuacji jest pytanie, czy brak walki o siódme miejsce to rozczarowanie? Z jednej strony odpowiedź wydaje się prosta: zdecydowanie tak. Z drugiej zaś mimo wszystko być może to złe dobrego początki. Wiele nowych twarzy, brak zgrania to jedne z najbardziej racjonalnych czynników, które mogą bronić londyńczyków. Z pewnością nie można mówić o presji młodych graczy, gdyż średnia zespołu to 29 lat.
Być może za rok niczym wino drużyna ze Stadionu Olimpijskiego dojrzeje do top 7? Dowiemy się za jakiś czas. Zatem pierwszy wniosek jest nam znany – brak walki o top 7 to rozczarowanie, brak Ligi Europy również. Niemniej jednak pojedyncze zwycięstwa z klasowymi zespołami pokazują, że jeśli klub skutecznie załata dziury i odnajdzie brakujące elementy układanki, to w przyszłym sezonie może ostro namieszać.
Statystki
2017/2018
bramki: 48:68 (-20), 42 punkty zdobyte, 13. miejsce w tabeli
bilans u siebie: 7 zwycięstw, 6 remisów i 6 porażek
bilans na wyjeździe: 3 zwyciestwa, 6 remisów i 10 porażek
2018/2019 na dwie kolejki do końca
bramki: 45:54 (-9) , 46 punktów, 11. miejsce w tabeli
bilans u siebie: 8 zwycięstw, 4 remisy i 6 porażek
bilans na wyjeździe: 5 zwycięstw, 3 remisy i 10 porażek
Zastrzeżenia i rokowania na przyszły sezon
Jak widać, statystyki w bieżącym i poprzednim sezonie są bardzo podobne, zresztą jak miejsce w tabeli. Z pewnością w oczy rzucają się trzy rzeczy. Pierwsza dotyczy jak zawsze „dziurawej” obrony „Młotów”. Pomimo kilku wzmocnień nadal tracą ogromną liczbą goli w stosunku do tego, ile bramek zdobywają. Idąc dalej tym tropem, brakuje im prawdziwego lisa pola karnego, który zdobywałby gole jak na zawołanie. Dziesięć trafień Felipe Andersona czy osiem Chicharito i Arnautovicia to wciąż zbyt mało, jeśli West Ham chce się liczyć w walce o czołowe lokaty.
Kolejny aspekt to punkty zdobywane na wyjeździe. O ile u siebie wygląda to jako tako, tak poza domem dziesięć porażek w sezonie takiemu klubowi jak West Ham po prostu nie przystoi. Jeśli spojrzymy tylko na liczby, wydawać się może, że nie uległy one znacznej poprawie, a już z pewnością nie były warte 105 mln euro. Niemniej jednak poszczególni zawodnicy dobrze rokują na przyszłość – utalentowany stoper Issa Diop czy wychowanek Declan Rice. Z drugiej strony więcej można by oczekiwać od Marko Arnautovicia czy Jacka Wilshere’a, których stać na zdecydowanie lepszą grę.
Jeśli spojrzymy na tę całą sytuację z dystansem, to pomimo że wiele aspektów rozczarowało, zawsze mogło być gorzej. Skoro 105 mln euro pozwoliło na tylko minimalne pchnięcie zespołu ku lepszemu, co by było, gdyby tych pieniędzy zabrakło, a obrona pozostała bez zmian? W bramce nie byłoby takiej klasy bramkarza jak Fabiański, natomiast w pomocy nie ukazywałby przebłysków swojego talentu Felipe Anderson. Tego z pewnością się już nie dowiemy. Jednakże przyszły sezon da nam odpowiedź na to, czy dzisiejsze próby doszukiwania się pozytywów w aspekcie przyszłości mają jakąkolwiek rację bytu.