W ramach 11. kolejki Premiership, „Czerwone Diabły” podejmowały na Old Trafford Wolverhampton Wanderers. W równolegle rozgrywanym meczu beniaminek z Blackpool podejmował silny Everton.
Manchester, goniący Chelsea, liczył na łatwe punkty w potyczce z popularnymi „Wilkami”. Szczególnie biorąc pod uwagę fakt, że mecz odbywał się w „Teatrze Marzeń”, jak często nazywany jest stadion United. Blackpool z kolei po ostatnim zwycięstwie odniesionym nad West Bromwich miał chęć na kolejne punkty. Emocji na obu stadionach miało nie brakować.
Manchester nadal niepokonany
Na początku warto wspomnieć o pewnej niespodziance. Otóż w składzie United po raz pierwszy od ponad dwóch lat wystąpił Owen Heargraves. Inną ciekawostką jest to, że sir Alex Ferguson obchodził swoją 24. rocznicę pracy z „Czerwonymi Diabłami”.
Początek meczu to dramat Heargreavsa. Anglik już w 5. minucie musiał opuścić boisko z powodu kontuzji. Jego koledzy mecz rozpoczęli bez fajerwerków. Długo utrzymywali się przy piłce, konstruując z mozołem swoje ataki. Bardzo aktywny w ofensywie byli Park oraz Fletcher. Podczas pierwszych 20 minut na Old Trafford nie działo się nic ciekawego. Wiało nudą. United nie forsowało tempa. Za takie zachowanie mogło zostać surowo skarceni. Cała sytuacja miała miejsce w 25. minucie. Najpierw Ferdinand powstrzymywał Jarvisa. Za krótko wybił jednak piłkę, do której dopadł Edwards, uderzając bardzo mocno bez zastanowienia. Futbolówkę zmierzająca do bramki wybił Vidić. Po takim ostrzeżeniu gospodarze przyśpieszyli nieco swoją grę. Nie przynosiła ona jednak w dalszym ciągu pozytywnych rezultatów. Na zagubionego wyglądał Obertan, a Bebe co chwila dośrodkował piłkę w trybuny. Jego koledzy byli takim obrotem sprawy bardzo poirytowani. Zupełnie niewidoczny był młody Meksykanin, Hernandez. W ofensywie gołym okiem widać było brak Naniego oraz Berbatowa, który mimo swojego flegmatycznego stylu potrafił idealnie dograć piłkę do kolegów. Gra obu zespołów była na tyle nudna, że operator kamery skupił się na tęczy, która widoczna była nad stadionem Old Trafford. Pod koniec pierwszej części gry swoją szansę miał Hunt. Zabrakło centymetrów, aby dopadł do piłki zagrywanej z lewej flanki. Co nie udało się gościom, udało się gospodarzom. W 45. minucie, chwilę przed gwizdkiem sędziego, gola zdobył Park, wykorzystując idealne zagranie Fletchera. Koreańczyk dostał piłkę w pole karne, ze stoickim spokojem przyjął futbolówkę i uderzył obok bramkarza. Do przerwy 1:0 dla „Czerwonych Diabłów”.
Na drugą połowę gracze United wyszli bardzo zmotywowani. Sir Alex Ferguson musiał chyba zastosować słynną suszarkę w stosunku co do niektórych graczy. Szczególnie wyróżniał się „Chicharito”, który w pierwszej odsłonie meczu był niewidoczny. Akcje United nabrały polotu i dynamizmu. Każde zagranie było zagrożeniem dla defensywy gości. Piłkarze „Czerwonych Diabłów” tak bardzo skoncentrowali się na podwyższeniu wyniku, że zapomnieli o defensywie. W 67. minucie wyrównał wprowadzony kilka sekund wcześniej Sylvain Ebanks-Blake, wychowanek Manchesteru United. Ferguson zawiedziony takim wynikiem wpuścił na boisko Scholesa oraz Machede. Postawił wszystko na jedną kartę, wiedząc, że jego zespół potrzebuje trzech punktów, aby skutecznie gonić Chelsea. Nie wszystko jednak toczyło się po myśli bossa United. Jego gracze nie potrafili w dalszym ciągu stworzyć stuprocentowej akcji, a „Wilki” w każdym momencie mogły objąć prowadzenie po jednej z groźnych kontr. W polu karnym gości co chwila miały miejsce groźne sytuacje. Nic jednak z nich nie wychodziło. Gospodarze bardzo przyspieszyli jednak troszeczkę za późno, bo na zegarze była już 87. minuta. Kiedy spotkanie powoli dobiegało końca, niesamowitą akcję przeprowadził Park. Dynamiczny Koreańczyk pomknął prawą stroną boiska, minął kilku rywali, wpadł w pole karne i strzelił gola. Manchester rzutem na taśmę wygrał i nadal pozostaje zespołem niepokonanym w Premiership.
Szalony mecz „Mandarynek”
Na Bloomfield Road gracze „Mandarynek” podejmowali Everton. Podczas ostatniego meczu na tym stadionie emocji nie brakowało. Przypomnijmy, że Blackpool po nerwowym pojedynku pokonało West Bromwich 2:1, mimo że grało w przewadze dwóch zawodników.
Spotkanie rozpoczęło się fantastycznie dla gospodarzy. Piłkarze „Mandarynek” zaatakowali swojego przeciwnika. Bardzo ładnie rozgrywali piłkę, chcąc jak najszybciej objąć prowadzenie i w dalszej fazie spotkania grać spokojnie z kontry. Plan się powiódł. Blackpool objęło prowadzenie w 10. minucie po golu Eardleya. Goście niezadowoleni z takiego obrotu sprawy rzucili się do ataku. Na gola nie trzeba było długo czekać. Nastąpiło to po trzech minutach. Podawał Yakubu, a gola zdobył niezawodny Tim Cahill. Do przerwy, mimo kilku sytuacji Evertonu oraz Blackpool, wynik się nie zmienił.
Druga część widowiska znów fantastycznie rozpoczęła się dla gospodarzy. David Vaughan dostał podanie ze środka pola, które bardzo umiejętnie wykorzystał, pokonując Howarda. Na remis, w porównaniu do połowy pierwszej, czekaliśmy tylko dwie minuty. Gola na 2:2 zdobył Seamus Coleman. Do końca spotkania, podobnie jak w rozdaniu pierwszym, gospodarze oraz goście nie potrafili wykorzystać dogodnych sytuacji na zdobycie gola. W potyczce obu drużyn doszło do sprawiedliwego, choć niespodziewanego podziału punktów.
Piłkarze Blackpool, mimo dwukrotnego prowadzenia, nie potrafili zdobyć kompletu punktów.