Nie tędy droga


15 czerwca 2009 Nie tędy droga

Legia Warszawa to klub, który co roku walczy o najwyższe laury w piłkarskiej Polsce. Teoretycznie spełnia wszystkie warunki, by być zespołem idealnym, przynajmniej w naszych szarych realiach. Wywodzi się z dużego miasta, ba, ze stolicy, a więc i stadion powinien się wypełniać. Właśnie, stadion. Niebawem powstanie nowy, ładny obiekt. Skoro takowy jest budowany, to i gotówka być powinna – od zamożnych inwestorów, rzecz jasna. Co okienko transferowe, to kolejni, bynajmniej nie anonimowi zawodnicy, sprowadzani za pieniądze, rzadziej za darmo. Nad ich dyspozycją (bądź niedyspozycją) czuwa stosunkowo obszerny sztab szkoleniowy, w dodatku składający się z uznanych fachowców, jakich w nadwiślańskim kraju niewielu. Co zatem powoduje, że „Wojskowi” ciągle sprawiają swoim kibicom zawód (choć ci do pewnego momentu nie pozostawali dłużni)?


Udostępnij na Udostępnij na

Sezon 2008/2009 był bowiem trzecim z rzędu, w którym „Legioniści” nie spełnili oczekiwań, nie tylko swoich sympatyków, ale również ekspertów. Kolejne wicemistrzostwo ligi to przecież nie powód do dumy, tym bardziej że rok temu zostało przynajmniej okraszone triumfem w Pucharze Polski. Regres – takie słowo chyba najlepiej oddaje ich postawę w minionych rozgrywkach, a już w szczególności w rundzie wiosennej. Przyczyn jest wiele, a tej głównej na imię Jan, na nazwisko Urban. Ów jegomość, którego przeszłość, zwłaszcza futbolowa, związana jest ze słoneczną Hiszpanią, latem 2007 roku trafił na Łazienkowską. I zaczęły się schody…

Jan Urban ma nad czym myśleć.
Jan Urban ma nad czym myśleć. (fot. Hanna Urbaniak/iGol.pl)

Osobiście bardzo cenię 47-letniego szkoleniowca, gdyż sprawia wrażenie naprawdę sympatycznego człowieka. Cichy, spokojny, kulturalny, chociaż coraz częściej emanuje z niego negatywna energia, której w swojej debiutanckiej kampanii aż tak bardzo nie zdradzał. Konferencje prasowe z jego udziałem, z reguły nudne, z biegiem czasu zaczęły wywoływać istną burzę. Urban najwidoczniej lubi czasem coś „chlapnąć”, a potem się z tego tłumaczyć. Jednak nie zamierzam skupiać się na tak błahych sprawach, jak kontrowersyjne wypowiedzi trenera, a bardziej na jego umiejętnościach.

Niezbyt doświadczony coach w Legii przepracował właśnie drugi sezon, w którym dało się zauważyć kilka powielonych błędów z przeszłości. Przede wszystkim ten niegdyś znakomity napastnik nie potrafi przygotować piłkarzy do sezonu, a to podstawa przecież. Zwykle bywa tak, że w pierwszych meczach po dłuższej przerwie jego podopieczni nie mają sił na rozegranie pełnych 90 minut, w trakcie których dosłownie spacerują po boisku. Dobrze pamiętam wiosenne spotkanie z Groclinem Grodzisk Wielkopolski, gdy zawodnicy Jacka Zielińskiego roznieśli w proch i pył zaskoczonych kopaczy z literą „L” na piersi. Albo fatalny występ „Wojskowych” w eliminacjach do Pucharu UEFA, kiedy na ich drodze stanęła pochłonięta kryzysem ekipa FK Moskwa, i tak zbyt silna dla warszawian. Przykłady można mnożyć, lecz – by nie zanudzać – daruję sobie wymienianie pozostałych.

Drugi aspekt dotyczy kondycji psychicznej, nie fizycznej, graczy. Szkoleniowiec nie potrafi odpowiednio do nich dotrzeć, wyłączając może młodzież, z którą wyśmienicie sobie radzi. Gdy „Legionistom” na boisku nie idzie, gdy coś zawodzi, gdy przeciwnik stawia opór i nie da się złamać jego linii obrony – wtedy pojawia się poważny problem, bo nikt nie wie, co ma robić. W takich momentach poczynania Rogera i spółki przypominają walenie głową w mur. Źle dzieje się także, jeśli rywale to banda typowych „walczaków”, którzy – jak zwykło się mawiać – nie odstawiają nóg. Sęk w tym, że w klubie ze stolicy ludzi o takiej specyfice najzwyczajniej w świecie brakuje. Do niedawna jednym z nielicznych, być może jedynym, „człowiekiem od czarnej roboty” był Serb Aleksandar Vuković, ale zimą pozwolono mu odejść ze stolicy. Taki ktoś jest w układance Urbana niezbędny, bowiem swoją ambitną postawą potrafi zmobilizować kolegów z drużyny, a przy okazji trochę wystraszyć oponentów.

Następna sprawa to skuteczność, a właściwie jej brak, co również powiązane jest z nieodpowiednią mentalnością. Taki Takesure Chinyama, choć z samej natury nieobliczalny, w ubiegłym sezonie powinien zdobyć zdecydowanie więcej bramek. A to, co wyczyniał w starciu z Wisłą Kraków, zakrawa na kpinę. Do niedawna uosobieniem ofensywnej mierności „Wojskowych” był Piotr Giza, ulubieniec trenera. Była gwiazdka Cracovii przez długi czas nie mogła odnaleźć dobrej formy, swego czasu predestynującej do występów w kadrze narodowej. Co strzał, to niewypał – rzec można było, kiedy swojej szansy na gola szukał popularny „Gizmo”, pudłujący nawet w najprostszych sytuacjach. I tylko temu, że w trakcie swojej kariery spotkał tak cierpliwą osobę jak Urban, rozgrywający zawdzięcza obecną „reaktywację”. Prawie każdy inny opiekun nie znalazłby dla niego miejsca nawet na ławce rezerwowych.

29-letni pomocnik to zresztą nie jedyny przypadek zawodnika z Warszawy, który miał lub ciągle ma kłopoty z radzeniem sobie z presją meczu, wyniku oraz ekipy, z którą związany jest kontraktem. Wiadomo, w Polsce Legia to niezwykle rozpoznawalna marka, rokrocznie mierząca w tytuł mistrzowski, toteż na szereg grajków jej renoma działa jak paralizator. To oczywiste przynajmniej od kilkunastu lat, ponieważ choćby w ubiegłej dekadzie cała plejada cenionych piłkarzy połamała sobie na tym zespole zęby. Sztuką jest więc efektywne wprowadzenie nowego przybysza do stołecznej jedenastki. Urbanowi udało się to tylko w przypadku obcokrajowców pokroju uprzednio wspominanego Chinyamy, Inakiego Astiza czy Jana Muchy, nie domyślających się nawet, do jak głębokiej rzeki weszli. Im było łatwiej, bo nie znali tutejszych obyczajów. Z rodakami było już znacznie gorzej.

W tym miejscu należy poruszyć wątek chybionych transferów, co jest winą nie tylko szkoleniowca, ale również – a może przede wszystkim – dyrektora sportowego, Mirosława Trzeciaka. Ten dżentelmen, który też sporo czasu spędził w Hiszpanii, miał ściągnąć na Łazienkowską dobrych futbolistów z iberyjskiego kraju. Tak też uczynił, tyle że zamiast wartościowych nabytków szeregi 13-krotnych zdobywców krajowego pucharu zasilił istny piłkarski złom. O indolencji strzeleckiej Mikela Arruabarreny, notabene zarabiającego ogromne – jak na nasze realia –- pieniądze można by napisać książkę. Inaki Descarga, czyli defensor z niewyobrażalnym stażem w Primera Division, w dodatku ekskapitan Levante Walencja, miał być wzorem dla młodszych kolegów z nowej drużyny. Tymczasem albo jest kontuzjowany, albo mówi się o jego udziale w aferze korupcyjnej, albo gra, z tym że na poziomie typowej amatorszczyzny. Kolejny „gwiazdor” z Zachodu, Tito, również nie zachwycił, aczkolwiek na jego usprawiedliwienie warto dodać, iż przeszkodził mu w tym poważny uraz. To są właśnie „sukcesy” duetu Trzeciak-Urban.

Z rodzimych zawodników niewypałem okazał się między innymi Piotr Rocki, lecz zamysł sprowadzenia „Rocky’ego” jestem w stanie zrozumieć. Wszak to facet waleczny, twardy, a takich przecież trzeba „Wojskowym” na gwałt. Problem w tym, że najlepsze lata swej kariery ma już za sobą, zatem – mimo obiecującego debiutu w Superpucharze Polski – permanentnie stacza się po równi pochyłej. Następnym przykładem jest Błażej Augustyn. Skoro chłopak został zauważony przez skautów angielskiego Boltonu Wanderers, to musi być dobry. Z takiego założenia wyszli chyba w Legii, skoro zaoferowali mu umowę. Okazało się jednak, że to gracz toporny i brutalny, a epitet tuzinkowy powinien potraktować jak komplement. Dlatego też nie zadebiutował w pierwszym zespole popularnych „Kłusaków”. Za wcześnie jeszcze, by oceniać tegoroczne zimowe wzmocnienia, jednakże jak na razie nie błyszczy ani Marcin Komorowski, ani Krzysztof Ostrowski.

Poza tym, przywdziewając białą koszulkę, nie sprawdzili się stranieri, dla których Legia nie była pierwszym polskim pracodawcą. Mam tu na myśli Nigeryjczyka Martinsa Ekwueme i Macedończyka Pance Kumbeva. Przychodząc na Łazienkowską, mieli już pełną świadomość, że zakotwiczyli w teamie, gdzie presja jest chlebem powszednim. Były stoper Groclinu, przywykły do sielankowego trybu życia, jaki wiódł w Grodzisku Wielkopolskim, zapewne nieco spalił się psychicznie, toteż gdy tylko pojawiał się na murawie, destrukcja stawała się pojęciem abstrakcyjnym. Z kolei popularny „Tolek” starał się jak mógł, ale ten defensywny pomocnik już dawno zatracił gdzieś swój niewątpliwy talent, przez co nie sprostał wyzwaniom, jakie niesie ze sobą gra dla stołecznego klubu. Zabrakło mu po prostu umiejętności.

Podsumowując, Jan Urban chciał i nadal chce dla Legii dobrze, lecz musi zrozumieć, że z bandy wyrobników nie stworzy zespołu stylizowanego na ligę hiszpańską, bo to po prostu zupełnie inna bajka. Koncepcja pozyskiwania młodych, perspektywicznych graczy w miejsce sprzedanych gwiazd, pomimo faktu, że nie zależy tylko od 47-latka, również nie przyniesie korzyści, bo w końcu z drużyny „Wojskowych” zrobi się odpowiednik Arsenalu Londyn, gdzie nie ma prawdziwego lidera, a jest cała chmara nieukształtowanych nastolatków. Często odnoszę wrażenie, że Urban pewnie czuje się tylko wśród młodzieży, bo na wyjadaczy warknąć zwyczajnie nie potrafi. Na początku swojej przygody z warszawskim klubem był miły. Zbyt miły. I teraz płaci frycowe. Nie chcę być źle zrozumiany, ponieważ sądzę, że w warsztacie trenerskim byłego reprezentanta Polski drzemie naprawdę spory potencjał. Tylko nie tędy droga, panie Janku.

Komentarze
~seba (gość) - 15 lat temu

Ach tomek, az lezka sie w oku kreci gdy czytam twoj
felieton. Spelnia wszystkie moje oczekiwania,a nie
tak jak inne prace na tej stronie. Chociaz
futbolODKANTOWANy tez mi sie podoba :D

Odpowiedz
~ART (gość) - 15 lat temu

fajny artykul ale nie zgadzam sie ze Arsenal to
"chmara nieukształtowanych nastolatków" bo mimo
braku doświadczonego lidera z prawdziwego zdarzenia
potrafia dojść do półfinału LM a to wyczyn nie lada!
pozdrawiam

Odpowiedz
~arsedo (gość) - 15 lat temu

ogólnie spoko tylko nie podoba mi się porównanie do
chłopców z Arsenalu bo nawet do tych nastolatków i
trenera brakuje Legii pare lat ... ale świetlnych
...

Odpowiedz
Dodaj komentarz

Zapraszamy do kulturalnej dyskusji.

Najnowsze