Łukasz Budziłek od prawie dekady występuje na szczeblu centralnym. Swego czasu mówiło się nawet o jego powołaniu do reprezentacji Adama Nawałki. Aktualnie strzeże dostępu do bramki rewelacji 1. ligi, Motoru Lublin. 32-latek zapewnia, że wiosną wraz z trenerem Goncalo Feio i spółką powalczy o awans do ekstraklasy. „Tam dopiero zaczyna się zabawa” – mówi nam golkiper.
- Jak Łukasz Budziłek wspomina przygodę w GKS-ie Katowice?
- Jak przełamał swoją niemoc bronienia karnych w najważniejszym momencie, czyli barażach o 1. ligę?
- Co sądzi o pracy z trenerem Goncalo Feio?
- Jaką przewagę ma Motor Lublin nad innymi zespołami?
Od początku jesteś wychowankiem GKS-u Bełchatów. Tam też zaczynałeś swoją dorosłą karierę. Na pewno wiele klubowi zawdzięczasz. Czy zgodzisz się ze stwierdzeniem, że jeśli nie GKS, to nie byłoby ciebie w poważnej piłce?
Myślę, że tak. Przeszedłem tam przez wszystkie grupy młodzieżowe: od wieku ośmiu lat do ponad dwudziestu i gry w pierwszym zespole. Uzbierało się trzynaście lat. Mogę powiedzieć, że tam się wszystkiego nauczyłem. Później każdy kolejny trener dokładał jakąś cegiełkę do tego, gdzie jestem teraz. Ale wszystko zaczęło się do Bełchatowa i rzeczywiście można tak powiedzieć.
Duże piętno na twojej karierze odcisnęła jednak mama. To dzięki niej zostałeś bramkarzem. Wiąże się z tym całkiem zabawna historia. Przypomnisz?
No tak, moja mama zawoziła mnie na treningi, czasem też zostawała i je oglądała. Na początku nie miałem zdefiniowanej pozycji, grałem w polu, ale wtedy to jeszcze nie działało tak, że każdy był gdzieś przypisany. Po jednym z treningów mama rzuciła do mnie, żebym stanął w bramce, bo wtedy mniej będę musiał biegać. Wynikło to więc trochę z troski.
Oczywiście do gry na tej pozycji są potrzebne rękawice. Zapytałem rodziców czy są w stanie mi je kupić. Pojechałem z tatą do sklepu i je wybraliśmy. Potem musiałem spytać trenera o możliwość spróbowania gry na bramce. Powiedział, że nie ma problemu. No i… jestem (śmiech).
Mama postawiła Cię w bramce, tata zapisał na treningi. Chyba można powiedzieć, że promotorami twojej kariery są właśnie rodzice.
Owszem, choć to też nie odbyło się tak łatwo. Nie wyglądało to tak, że tata po prostu zabrał mnie na trening i powiedział: dawaj synu, trenuj. Musiałem go trochę pomęczyć żeby zawiózł mnie do klubu pierwszy raz, potem następny i tak dalej. Gdy już troszeczkę się usamodzielniłem, to już sam dojeżdżałem na te treningi – autobusem albo rowerem.
Ale to fakt, przyprowadził i zapisał mnie tam tata. Pamiętam, że jeszcze wtedy nie było naboru do mojego rocznika. Pozostał tylko rocznik starszy, ale dołączyłem do nich, trener Łuszcz się zgodził. Zresztą było kilku innych młodszych chłopaków, choć oni się potem przenieśli do swojej kategorii, a ja przez całą piłkę juniorską zostałem w roczniku 90.
Gdzieś w tym wszystkim są trenerzy Krystian Kierach oraz Przemysław Drogosz.
Przemysław Drogosz był trenerem, który uczył mnie kunsztu bramkarskiego. Pierwszy pokazał mi, jak w ogóle łapać piłkę, upadać, jak się rzucać. Mieliśmy taką bliższą relację niż typową na linii zawodnik-trener. Nie mówię tylko w swoim kontekście, ale całej grupy, która wtedy trenowała, bo naprawdę miał na nas dobry wpływ. Czasem się wygłupialiśmy, nie tylko trenowaliśmy. Wszyscy bramkarze z okresu, kiedy Przemysław Drogosz pracował w klubie, byli bardzo dobrze poukładani technicznie. Tę wiedzę, którą nabył jako zawodnik, przekazywał nam najlepiej, jak tylko potrafił.
A trener Krystian Kierach przyjechał do Bełchatowa, gdy miałem mniej więcej trzynaście lat. Objął nasz rocznik i starał się wprowadzać dużo nowych rzeczy, inspirował się zagranicą. Osiągaliśmy z nim fajne wyniki, w pewnym momencie udało nam się wygrać ligę wojewódzką, zakwalifikowaliśmy się do najlepszej ósemki w Polsce. Do tej pory jest to chyba najlepszy wynik w historii klubu, jeśli chodzi o grupę juniorów starszych. Później trener Kierach szkolił jeszcze młodych, został koordynatorem ŁKS-u. Miał duży wpływ na mnie, ale też całą bełchatowską piłkę. Pracował w niej przecież kilkanaście lat.
Sentyment do GKS-u Bełchatów pozostał jednak u ciebie do dziś. Drugim etapem w twojej profesjonalnej karierze był pobyt w katowickiej „GieKSie”. Tam wszystko działo się bardzo szybko. Debiutowałeś w 1. lidze pod wodzą Rafała Góraka, który po latach wrócił na Bukową i teraz znowu prowadzi GKS. Jak to wspominasz?
Cała przygoda w GKS-ie Katowice była dla mnie piękna. Pierwszy raz wyjechałem z domu i to do całkiem ładnego miasta, bo Katowice niewątpliwie takim są. Klub rywalizował na zapleczu ekstraklasy. Trochę musiałem popracować, żeby zdobyć zaufanie trenera Góraka. Bardzo pomógł mi w tym Janusz Jojko, który szkolił bramkarzy, i cały zimowy okres przygotowawczy – rozegraliśmy kilkanaście sparingów, bo wtedy przygotowania do rundy wyglądały zupełnie inaczej i tego czasu było zwyczajnie więcej. No i tak z miejsca wskoczyłem do bramki „GieKSy”. Bardzo miło wspominam tamten czas.
Latem 2013 roku GKS przejął jednak Kazimierz Moskal. Coś się dla Ciebie wtedy zmieniło?
Trener Moskal przejął nas po kilku rozegranych kolejkach. No i można powiedzieć, że w tym momencie zażarło. Mieliśmy serię bodajże dziewięciu spotkań bez porażki. To było całkiem niezłe i wywindowało nas na trzecie miejsce przed zimową przerwą. Czekał nas kolejny okres przygotowawczy i w Katowicach szumnie głoszono „ekstraklasa albo śmierć”. Wtedy przydarzyła mi się kontuzja i opuściłem kilka meczów. Finalnie nie udźwignęliśmy tego ciężaru, nad czym do dziś ubolewam.
Masz jeszcze kontakt z kimś z tamtej „GieKSy”?
Bardzo dobry kontakt mam z Grzegorzem Fonfarą, czasami spotykam się też z Bartkiem Chwalibogowskim, który jest agentem piłkarskim, przy okazji jakichś meczów. Z Mateuszem Kamińskim natomiast rywalizowaliśmy nieraz na boiskach pierwszoligowych. Szukając dalej, w kontakcie jestem z ówczesnym prezesem GKS-u Wojciechem Cyganem. A zdarza się, że i z trenerem Jojko zdzwonimy się i pogadamy. Znajomości z tamtego okresu pozostały do dziś.
Teraz w Katowicach gra Mateusz Mak, czyli twój dawny kolega z Bełchatowa.
Śledzę poczynania całego GKS-u i „Maczka” też, w końcu to nasi ligowi rywale. Na pewno chciałby żeby tych minut na boisku było więcej, ale Rafał Górak dysponuje szeroką kadrą i rywalizacja jest spora. Różnie się to zatem dla niego układa, nie zawsze tak, jak by chciał. Ale jestem przekonany, że wiosną „GieKSa” będzie groźna. Znając trenera i jego zimowe przygotowania, na pewno bardzo ciężko teraz pracują i mogą napsuć sporo krwi rywalom w tej drugiej części sezonu.
Chciałbym wrócić jeszcze na moment do twojego okresu gry przy Bukowej, który był piorunujący. W pewnym momencie mówiło się nawet o powołaniu do reprezentacji Adama Nawałki na zgrupowanie w Zjednoczonych Emiratach Arabskich. Żałujesz z perspektywy czasu, że do tego nie doszło?
Na pewno, byłoby to coś pięknego. Myślę, że celem każdego chłopaka, który zaczyna przygodę z piłką, jest znalezienie się w reprezentacji. Wiadomo, że to nie byłaby to ta pierwsza kadra, tylko grupa ligowców. Nie zmienia to faktu, że ominęło mnie coś przyjemnego. Zdarzało się, że kilka razy byłem na zgrupowaniach młodzieżówki. Jeśli rzeczywiście pojechałbym jednak wtedy do Zjednoczonych Emiratów Arabskich, to miałbym szansę na występ. Wybór rozegrał się pomiędzy mną a Rafałem Leszczyńskim, który dostał tam swoje minuty.
Tak żeby zakończyć temat twoich początków kariery i jednocześnie płynnie przejść do teraźniejszości, to chciałbym zapytać cię o piłkarza, z którym miałeś okazję grać, a który zrobił na tobie największe wrażenie. Byłeś w końcu w wielu dużych klubach – Legii, Lechii czy Pogoni.
Mógłbym wymienić kilku piłkarzy.
To wymieniaj.
Chronologicznie, w Bełchatowie Marcin Żewłakow i Kamil Kosowski – obaj u schyłku kariery, w Legii Miroslav Radović, w Lechii mógłbym wymienić Milosa Krasicia oraz Marco Paixao, który strzelał seryjnie bramki. Na pewno nie byłaby to cała lista, to takie pierwsze nazwiska przychodzące mi do głowy. Rafał Murawski też, choć kończył swoją karierę w Pogoni, to był liderem środka pola.
Czas porozmawiać o Motorze. We wrześniu 2022 roku trafiłeś do drugoligowca, który był wówczas w strefie spadkowej. Zaczęliście regularnie wygrywać i wywalczyliście awans, który był niespodzianką, biorąc pod uwagę okoliczności. Jak to się stało?
Ja pojawiłem się w Lublinie po jedenastu kolejkach i siedmiu zdobytych punktach przez zespół. Myślę, że ta przemiana to efekt ciężkiej pracy każdego dnia, takiej konsekwencji i wiary. Nawet w rozmowie po podpisaniu kontraktu, zaznaczałem, że moim celem są baraże, choć ich widmo było bardzo dalekie. Gdy zaczęliśmy wygrywać, każdy miał to w głowie. Dogoniliśmy je w spektakularnych okolicznościach.
Niedawno wspominaliśmy z chłopakami mecz z Polonią, w którym przegrywaliśmy na chwilę przed końcem meczu, udało nam się strzelić bramkę na remis. Wynik ten dawał nam baraże tylko przy korzystnym rozstrzygnięciu starcia pomiędzy Zagłębiem II Lubin a KKS-em Kalisz. Rezerwy strzeliły zwycięskiego gola w 88. minucie i ostatecznie w tej strefie barażowej się znaleźliśmy.
Same baraże też były poniekąd spektakularne.
W Kołobrzegu istny horror. Podobna sytuacja: przegrywamy w doliczonym czasie gry, strzelamy bramkę i doprowadzamy do dogrywki. W niej dokładamy jednego gola, euforia w zespole, ale też pełne skupienie przed finałem. W Olsztynie mieliśmy kolejny dreszczowiec. Wydawało się, że mecz jest już ułożony w pierwszej połowie, nasze prowadzenie i nagle sprowokowaliśmy sytuację, po której Stomil umieścił piłkę między słupkami. Kolejna dogrywka, na jej starcie czerwona kartka dla nas i kontynuacja meczu w osłabieniu. Jakoś jednak wytrzymaliśmy i czekały nas karne.
A w nich to jednak wy okazaliście się lepsi.
Ćwiczyliśmy je przez cały zimowy okres przygotowawczy. Szło nam to fatalnie. Chyba siedem konkursów z rzędu nie byliśmy w stanie wygrać z naszymi sparingpartnerami. Później coś tam wygraliśmy, ale liczy się ten najważniejszy – w barażach. Byliśmy do bólu skuteczni, wykorzystaliśmy wszystkie karne, a piłkarze Stomilu pomylili się dwukrotnie. Wywalczyliśmy awans, czyli coś, co we wrześniu wydawało się niemożliwe. Każdy piłkarz, trener, osoby związane z klubem zapamiętają to na długo.
Te karne to był twój taki wielki moment?
Jeśli mowa o karnych, to muszę przywołać jeszcze jedną sytuację. Już nie pamiętam dokładnie kiedy, czy przed meczem w Kołobrzegu, czy tym w Olsztynie, wykonywaliśmy jedenastki na treningu. Chłopaki wykorzystali je wszystkie, żaden z bramkarzy nic nie obronił. Idąc na ten konkurs ze Stomilem, miałem w głowie, że wyglądało to wcześniej fatalnie. Z drugiej strony wiedziałem, że jesteśmy na tym etapie sezonu, kiedy trzeba coś zrobić. Starałem się deprymować rywali, gdzieś ich prowokować, zaburzać koncentrację. I się udało.
No ale chyba pewien progres, jeśli chodzi o karne, poczyniłeś. W tym sezonie obroniłeś dwa, z GKS-em Katowice i Wisłą Kraków. Czujesz się mocniejszy w tym aspekcie?
Wiesz, jedno to wybrać poprawny ruch – z trenerem bramkarzy analizujemy naszych rywali i staramy się wybrać odpowiedni róg – drugie to już sama obrona strzału. Tak się złożyło, że w tym sezonie udało się wyłapać już dwa karne. W moich indywidualnych statystykach jest więc zauważalny pewien postęp. Było kilka lat posuchy, bo wcześniejsze jedenastki broniłem w GKS-ie Katowice, a później jeszcze raz przy Bukowej, tylko że w Pucharze Polski w barwach Pogoni Szczecin. Wygrałem wtedy pojedynek z Bartoszem Śpiączką.
Po przyjściu Goncalo Feio Motor zaczął regularnie wygrywać. Trwa to w sumie do dziś, w końcu jesteście rewelacją rozgrywek. Jakim trenerem jest Portugalczyk?
Na pewno dobrym. To trener z niewielkiej grupy, która potrafi zawodników rozwijać. Nie działa tak, że ściąga sobie zawodników za duże pieniądze i po prostu nimi zarządza. Motor opiera się na piłkarzach, którzy pamiętają 2. ligę. Każdy z tych chłopaków zrobił krok do przodu. Takich szkoleniowców, jak Goncalo Feio, powinno być zdecydowanie więcej w polskiej piłce.
Jaki jest więc obecnie największy atut Motoru? W jednym z wywiadów mówiłeś, że wszystkie negatywne doniesienia medialne bardzo zjednały zespół. Może to?
Myślę, że jednak bardziej praca, którą wykonujemy na co dzień. Bardzo sumiennie i konsekwentnie do niej podchodzimy. Dużym atutem też są warunki, w jakich przygotowujemy się do rundy wiosennej. Ostatnie trzy tygodnie trenowaliśmy pod balonem, na sztucznej murawie. Żaden trening nie był zagrożony, ani nie odbywał się w ekstremalnych warunkach. Pod tym balonem zawsze panuje temperatura trochę wyższa niż na zewnątrz, co jest bardzo dobre dla mięśni.
Udało nam się uniknąć urazów i teraz planujemy przejście na nasze naturalne boisko. Mam nadzieję, że zostaniemy już na nim do startu ligi. Klub zagwarantował nam świetne warunki i to duża przewaga względem innych zespołów. Nie musieliśmy wyjeżdżać z kraju na obóz. A te pieniądze można przeznaczyć na dalsze rozwijanie naszej bazy, zakup nowych środków do regeneracji i fizjoterapii. Idziemy do przodu.
Myślicie już o awansie do ekstraklasy czy to na razie taki temat tabu?
Nie, nie jest to temat tabu. My tylko dzięki ciężkiej pracy doszliśmy do 1. ligi i dzięki niej też plasujemy się tam w czołówce. Już raz pokazaliśmy, że potrafimy gonić. Myślę, że na wiosnę z tygodnia na tydzień będziemy to kontynuować.
Czy po tych kilkunastu miesiącach w Lublinie możesz powiedzieć, że jesteś we właściwym miejscu?
Jestem w miejscu, które daje mi dużo frajdy. Czuję się tutaj doceniony, ale też chcę iść z Motorem wyżej. Dużo mamy wspólnie do zrobienia. Chciałbym żeby to trwało jak najdłużej.
Zakładałeś w ogóle taki scenariusz, że ta wymarzona gra w ekstraklasie może stać się realna tak szybko, właśnie w Motorze?
Przed podpisaniem kontraktu trochę rozmawialiśmy z trenerem Feio. To nie była dyskusja typu: przyjdź i pomóż, utrzymajmy to. Przedstawiono mi konkretne plany i wizję. Było to interesujące. Wiem, że w klubie powstał taki plan, aby się w ekstraklasie za kilka lat znaleźć. W pierwszym sezonie awansowaliśmy już na zaplecze. Teraz mamy nie najgorszą pozycję wyjściową. I jeśli będzie okazja, na pewno z niej skorzystamy, powalczymy o ekstraklasę.
Aktualnie przygotowujecie się do rundy. Jesienią opuściłeś ostatnie spotkania z powodu kontuzji. Jesteś już w pełni gotowy do gry?
Do ligi zostały jeszcze dwa tygodnie. Myślę, że do pierwszego meczu będzie wszystko okej. Wolny czas poświęciłem na doprowadzenie tego kolana do porządku. Z dnia na dzień coraz lepiej czuję się na boisku, udało się zagrać w dwóch sparingach. Jestem dobrej myśli.
Niegdyś w wywiadach mówiłeś, że po karierze planujesz zająć się fachem trenerskim. Aktualne?
Mogę się już pochwalić licencją UEFA B. Myślę, że musiałbym się dalej szkolić, bardziej w kierunku trenowania bramkarzy, niżeli całego zespołu. Ale ja jeszcze jestem młody. Chcę dalej grać w piłkę, więc na razie nie zaprzątam sobie tym głowy.
Czyli możemy się szykować na dalsze oglądanie twoich poczynań w bramce?
Tak. Nie chciałbym już jednak wracać do 2. ligi. Marzę o ekstraklasie. Byłem tam kilka razy. I choć Fortuna 1. Liga w tym sezonie jest piekielnie trudna, wyrównana i bardzo się zmieniła od mojego debiutu, to prawdziwa zabawa zaczyna się właśnie na tym najwyższym szczeblu.
Już ostatnie pytanie, dość luźne, zupełnie niezwiązane z futbolem: dalej lubisz wędkować?
No tak, dalej wędkuję i zbieram sprzęt. Niestety czasu na to mam coraz mniej. W Niecieczy nastąpił taki mój rozkwit tego hobby, bo zbiornik miałem po drodze do klubu. Często więc po treningu zostawałem na kilka godzin w okolicy i łowiłem ryby. Ale muszę powiedzieć, że jestem takim wybrednym wędkarzem, musi być dobra pogoda, by ruszyć nad wodę.