– Kiedy Pizzi* i ja pojawiliśmy się w klubie, Robson był trenerem. Weszliśmy do szatni i mieliśmy się przywitać. Zauważyliśmy, że Robson patrzy ze zdziwieniem na Mourinho, jakby chciał zapytać: „Kim są ci faceci?”. Co najśmieszniejsze, Pizzi był zdobywcą Złotego Buta, a ja przyszedłem z drużyny odwiecznego rywala. Pizzi i ja spojrzeliśmy na siebie i powiedzieliśmy: „Cholera, to ten facet nas nie zna?”. Był wtedy trochę zmieszany – tak zaczynał pisać Luis Enrique swoją historię na Camp Nou.
Jest jednym z tych piłkarzy, którzy odważyli się zamienić Madryt na Barcelonę lub na odwrót. Dołączając do grona takich zawodników, jak Luis Figo czy Samuel Eto’o mógł podpisać na siebie wyrok. Jednak dzięki swojej wspaniałej grze, a przede wszystkim cechom charakteru, tak się nie stało, a Luis Enrique Martinez Garcia stał się jednym z symboli katalońskiego klubu, czczonych po dziś dzień.
Urodzony w Gijonie, debiutował w tamtejszym Sportingu w 1989 roku, kiedy dopiero przychodzili na świat tacy zawodnicy, jak Theo Walcott czy Alexandre Pato. Rok później zanotował kapitalny sezon, kiedy to strzelając 15 bramek w lidze dał swojej prowincjonalnej przecież drużynie piąte miejsce na mecie rozgrywek. Już jako 20-latek ukazywał swoje największe atuty: wszechstronność, a przede wszystkim zaangażowanie i waleczność, która w ciągu trwania jego kariery piłkarskiej stała się prawdziwym symbolem tego zawodnika.
Madryckie ogony
I to właśnie wystarczyło, żeby zwrócić na siebie uwagę największych mocarzy na hiszpańskim podwórku – Realu Madryt i Barcelony. Asturyjczyk wybrał ofertę „Królewskich”, co niestety nie było najlepszym wyborem w jego karierze. Luis Enrique trafił na Santiago Bernabeu wtedy, gdy w ataku brylowali Hugo Sanchez, Ivan Zamorano i Butragueno, a swoje pierwsze piłkarskie kroki stawiał także Raul.
W swoim pierwszym sezonie w klubie zaliczył zaledwie jeden (!) mecz w pełnym wymiarze czasowym. Był prawdziwą zapchajdziurą, wędrował z lewej flanki na prawą, czasami nawet grał na środku pomocy.
W tzw. międzyczasie dostał jednak powołanie do kadry olimpijskiej kierowanej przez Vicente Mierę, gdzie grał u boku Kiko i Alfonso. W pamiętnym finale tych rozgrywek młodzi Hiszpanie pokonali Polaków 3:2, a Luis był jednym z najlepszych na boisku. I właśnie to uratowało go przed wypożyczeniem do Sevilli. Luis Enrique wypełnił swój kontrakt z Realem Madryt, grając po około 30 spotkań w sezonie, ale nigdy nie mając zaufania trenerów czy kibiców, z którymi coraz częściej popadał w konflikty. W aż 157 występach strzelił zaledwie 14 bramek.
W końcu przed startem sezonu 1996/97 zdecydował się na krok, o którym wspominałem już wcześniej. Luis Enrique podpisał kontrakt z Barceloną, za czym najmocniej optował Marco Van Basten, czyli ten sam, który chciał sprowadzić Hiszpana do katalońskiej drużyny jeszcze za czasów jego gry w Gijonie.
Kataloński renesans
Transfer do „Blaugrany” okazał się prawdziwym strzałem w dziesiątkę, choć początki na to nie wskazywały. Luis przyjęty został przez kibiców chłodno, czemu nie można się dziwić, wskazując na jego sportową przeszłość. Jednak już w debiucie, przeciwko Realowi Oviedo, równo 1 września 1996 roku trafił do siatki dwukrotnie, a jego nowa drużyna wygrała na wyjeździe 4:2. W całym sezonie 17-krotnie trafiał do siatki rywali, czyli więcej, niż przez całą swoją karierę w Realu Madryt.
W aklimatyzacji w nowym środowisku pomógł mu przede wszystkim jego przyjaciel z Gijon – Abelardo** oraz Bobby Robson, który musiał jednak odejść po sezonie zakończonym „zaledwie” triumfem w Superpucharze Hiszpanii i Pucharze Zdobywców Pucharów.
Nie zmieniło to nic dla samego Luisa Enrique, który sezon później jeszcze bardziej poprawił swój dorobek strzelecki, grając przy tym głównie w pomocy. Wśród kibiców zyskał sobie przydomek „Lucho” oznaczający waleczność. W latach 1998 i 1999 sięgał po mistrzostwo Hiszpanii, Puchar Króla wygrywał w 1997 i 1998. Niestety, jak czas pokazał, były to jego największe sukcesy w karierze.
Cały czas grał także w dorosłej reprezentacji Hiszpanii. Po MŚ w USA pojechał dwa lata później na Euro, gdzie jak pamiętamy, mieszkańcy Półwyspu Iberyjskiego nie zachwycali. Na wspominanym mundialu jednym z pamiętnych momentów w dziejach futbolu stał się atak piłkarza Włoch, Mauro Tassottiego, właśnie na Enrique. Piłkarz miał złamania nosa, a defensor „Azzurich” został zawieszony na osiem spotkań.
Ostatnim meczem w kadrze dla „Lucho” był haniebny ćwierćfinał mundialu w Korei i Japonii w 2002 roku, kiedy to reprezentacja Hiszpanii odpadła po karnych z ekipą gospodarzy, a sędzia wcześniej nie uznał dwóch prawidłowo zdobytych bramek.
Ostatni zryw
Od czasu obchodzenia przez Barcelonę jubileuszu stulecia, klub popadł w prawdziwy marazm, nie potrafiąc odnieść sukcesu na żadnej arenie. Miało to bezpośredni wpływ także i na dyspozycję Luisa Enrique, który bramek zdobywał coraz mniej. Stać go było jeszcze na jeden zryw, ale za to jak pamiętny. W 2002 roku „Barca” grała w ćwierćfinale Ligi Mistrzów z Panathinaikosem Ateny. W Grecji uległa „Koniczynkom” 0:1, a na Camp Nou również przegrywała w takim samym stosunku. Gospodarzom brakowało więc do awansu trzech trafień. Wtedy drużynę poderwał do walki nikt inny, jak właśnie Luis Enrique. Piłkarz, który pod względem waleczności i nieustępliwości po dziś dzień jest wzorem do naśladowania. Sam trafił w tym spotkaniu dwukrotnie do siatki, a bramkę dającą awans do półfinału zdobył Javier Saviola, argentyński wielki talent, dziś błąkający się po Portugalii.
Po meczu „Lucho” stwierdził: – W futbolu nie ma bohaterów. Wszystko zależy od ciężkiej pracy, wielkiego wysiłku i szczęścia. Tych słów nie trzeba już chyba komentować. Niestety w półfinale Barcelona odpadła po dwumeczu z odwiecznym rywalem, Realem Madryt, co stało się symbolem supremacji „Królewskich” na początku XXI wieku.
Luis Enrique planowo zakończył piłkarską karierę 10 sierpnia 2004 roku. Z prostego powodu – jego organizm już nie wytrzymywał, tym bardziej że piłka po dziś dzień nabiera coraz większego tempa. Wraz z rodziną przeniósł się aż do Australii. Nie zagrzał tam jednak długo miejsca. Kataloński zew wezwał go do siebie w czerwcu 2008 roku, kiedy to Luis postanowił objąć drużynę Barcelony B.
Metamorfoza?
Podobnie jak i na boisku, tak i na ławce trenerskiej z miejsca zaczął odnosić sukcesy, wprowadzając rezerwy Barcelony do Segunda Division. Niedawno, mimo zmian we władzach klubowych, przedłużono z nim umowę. Wtedy jednak z jego ust padło wiele słów, przez które można rozumieć, że „Lucho” po zakończeniu kariery bardzo się zmienił:
– Projekt „Barca Atletic” jest dla mnie najważniejszy, ponieważ rywalizowanie w Segunda División to także wielkie wyzwanie. Prawdą jest, że jestem gotowy trenować każdy zespół, nie tylko młodzieżowy. Nie mam zamiaru się jednak spieszyć, nie mam też jakiejś specjalnej ambicji. Kiedy byłem piłkarzem, chciałem wznieść się na możliwie najwyższy poziom, ale jako trener, nie muszę od razu dążyć do pracy z najlepszymi – odpowiedział na pytanie, dlaczego odrzucił posadę pierwszego trenera w Mallorce.
Ta stonowana wypowiedź być może jest efektem doświadczenia, zebranego przez piłkarza przez blisko 20 lat kariery. Nie ulega jednak wątpliwości, że Luis Enrique Martinez Garcia jeszcze przypomni o sobie. Zapewne jako jeden z najlepiej zapowiadających się trenerów młodego pokolenia. Zapewne jako pierwszy trener swojego Sportingu Gijon, o czym skrycie marzy.
* Pizzi, Juan Antonio (ur. 7 czerwca 1968 roku) – zawodnik Barcelony w latach 1996-1998; wcześniej w barwach Tenerife zdobył 31 bramek w 41 spotkaniach, co dało mu trofeum dla najlepszego goleadora Europy, czyli Złoty But.
**Abelardo, Fernandez Antuna (ur. 19 marca 1970 roku) – obrońca Barcelony w latach 1994-2002; rozegrał w jej barwach 171 spotkań, strzelając 11 goli, a w całej karierze 368 spotkań i 32 bramki oraz 54 mecze w reprezentacji Hiszpanii.