Boże, ratuj Premier League. Jeśli Anglicy będą zdobywali Europę w takim tempie, za kilka lat zobaczymy mistrza ich ligi bijącego się z Bułgarami czy Szwajcarami o prawo do gry w Lidze Mistrzów. Kolejny blamaż w Champions League zaliczają obie drużyny z Manchesteru.
Zespoły reprezentujące Anglię na europejskich boiskach los podzielił w frakcję według miast. I tak oto jutro wystąpi Londyn, a dziś prawo pokazania się z jak najlepszej strony miał Manchester. O ile jeszcze o „Czerwonych Diabłach” możemy mówić, że w lidze wcale nie grali tak dobrze, a w dodatku wstrząsnąć mógł odgłos łamanych kości Luke’a Shawa, o tyle o Manchesterze City… O Manchesterze City można powiedzieć tylko tyle, że po raz kolejny się w Champions League zbłaźnił.
Co też jest takiego w urzekającym miliardy na świecie hymnie Ligi Mistrzów, że chwilę po jego usłysznieu piłkarzom „The Citizens” stres wiąże nogi? W nadprzyrodzone siły wierzyć można było, gdy w błękitnej koszulce biegał ich piewca na Wyspach – Emmanuel Adebayor. Teraz, gdy czary zastąpiły pieniądze, Pellegrini wraz ze swoją maszyną napędzaną petrodolarami nie powinien mieć żadnych wymówek.
– Dlaczego drużyna, która wygrała 2/10 ostatnich meczów w lidze mistrzów, jest faworytem w meczu z finalistą ostatniej edycji? – pytał przed rozpoczęciem spotkania redaktor naczelny sportu w Wp.pl, Michał Kołodziejczyk, na Twitterze. Salwa gromkiego śmiechu, krótki namysł, strzelenie palcami i wyliczam: Po pierwsze City grają u siebie. Po drugie wygrali każde spotkanie. Po trzecie nie stracili ani jednej bramki. Po czwarte mają mocniejszy skład, niż gdy grali tych dziesięć spotkań. Mieli wszelkie prawa do bycia nazywanymi faworytem. Och, jakże byłem w błędzie.
W spotkaniu lidera Premier League z szesnastą drużyną Serie A padły trzy bramki. I żadnej nie strzeliła ekipa angielska. Ba! Żadnej też nie zaliczono na jej konto zgodnie z przepisami gry w piłkę nożną, ale sytuację niestety dla mistrzów Włoch oceniał sędzia stojący za bramką, a wszyscy wiedzą, do czego oni się nadają.
Można oczywiście bronić „The Citizens”, mówiąc, że przeważali w tym spotkaniu. Optyczna przewaga w Lidze Mistrzów jest jednak warta tyle, co zegarek bez baterii. Tylko ładnie wygląda. Barcelona kiedyś skupiła się na optycznej przewadze i obudziła się z 1:2 z kontrującym ją Celikiem. „Obywatele” kontrolowali przebieg spotkania, ale z piłką przy nodze byli bezużyteczni. Dawno (bo przecież w lidze idzie im jak po maśle) nie widziałem tak bezużytecznego Davida Silvy jak w pierwszej połowie tego meczu, gdy po piłkę musiał cofać się aż do obrońców.
Tak dobrze i mądrze ustawiony był Juventus. Wyczekujący swojej szansy i nieskrywanie liczący na przebłysk geniuszu swojego głównego artysty – Paula Pogby. Francuz miał stoczyć epicką batalię z Yayą Toure o miano króla środka pola na Etihad, a tymczasem głównie nabijał Kompany’emu i Fernandinho statystyki odebranych piłek. Jednak jedno natchnienie, jakiś szept Boga, instynkt niedostępny zwykłemu śmiertelnikowi dał „Starej Damie” wyrównanie zaprojektowane właśnie przez architekta znad Sekwany.
https://twitter.com/ROROjuventino/status/643880286963429377/video/1
Wtedy też kolejny raz parsknąłem śmiechem, tuż po okrzyku zachwytu, bo już z tyłu głowy miałem – jak i pewnie wielu tych, którzy jeszcze emocjonują się wyczynami Anglików w Lidze Mistrzów – to, co może się wydarzyć za kilka minut.
Ekipa z Manchesteru nie wrzuciła kolejnego biegu, zmotywowana odrobieniem strat przez rywala i została za to słusznie skarcona. I to nie przez byle kogo, a przez tego, który do roli kata w Lidze Mistrzów zdążył się przyzwyczaić już kilka miesięcy temu, gdy Manchester City mógł „skupić się na innych celach”.
https://vine.co/v/eUW00QBYirY
Muszę przyznać przy tym, że był to mecz niezwykle trudny do oceny. Gdyby miał mnie ktoś bowiem zmusić do wytypowania najlepszego zawodnika tego spotkania, zapewne wybrałbym któregoś z rzemieślników w środku pola. Dla przykładu, kolejnymi doskonałymi blokami – tym razem w okolicach koła środkowego, a nie własnego pola karnego – popisywał się Stefano „Ten, Który zablokował Jamesa” Sturaro.
Inauguracyjna kolejka Ligi Mistrzów zaczyna się od kolejnej rundy rubasznego śmiechu z Premier League. Skoro nawet już najlepsza aktualnie jej drużyna przegrywa w takim stylu, jakże można się dziwić tym, którzy tylko czekają, aż każdemu angielskiemu zespołowi powinie się noga? My, fani angielskiej ekstraklasy, ponownie możemy się tylko irytować. Tak samo jak Manuel Pellegrini, który w przypływie frustracji jeszcze niedawno atakował Alana Pardew, a dziś ryzykował zdrowiem Kuna Aguero, wprowadzając go w 83. minucie przy stanie 1:2. Nawet wtedy jednak Massimiliano Allegri miał już gotową odpowiedź w postaci Barzagliego. Bo dziś, przykro mi to mówić, Europa jest cały czas o krok przed Anglią.