Tylko najlepsze drużyny na świecie potrafią grać na najwyższym poziomie, gdy mecze rozgrywane są co trzy dni. Zmęczenie, presja i ciągła gotowość do rywalizacji są tylko jednymi z czynników, które negatywnie wpływają na piłkarzy rozgrywających trzy spotkania w tygodniu. Do tego dochodzą jeszcze kontuzje...
Real Madryt, Bayern Monachium, Chelsea Londyn czy inne największe kluby w Europie nie mają problemu z częstym graniem. W kadrach tych drużyn jest 22, jeśli nie więcej, zawodników z najwyższego, światowego poziomu. Taki Pep Guardiola jeśli nie wystawi Ribery’ego, to postawi na Robbena. Jaka różnica? Żadna. I tak na każdej pojedynczej pozycji na boisku. Nawet kontuzje, które są niemile widziane, nie są w stanie przeszkodzić tym ekipom w równej i dobrej grze na kilku frontach jednocześnie. Te kluby stanowią jednak niewielki procent w futbolu i można je nazwać mianem prawdziwych „kozaków”.
Patrząc na nasze podwórko, mamy do czynienia z jednym kandydatem na „kozaka”. Legia Warszawa ma ostatnio napięty kalendarz gier, ale radzi sobie z tym całkiem dobrze. Rywalizacja w Ekstraklasie, Lidze Europejskiej i Pucharze Polski powoduje, że mistrzowie Polski mają mało czasu na odpoczynek i grają praktycznie co trzy dni. Komplet zwycięstw w LE i przewodnictwo w TME mogą świadczyć o tym, że piłkarze z Łazienkowskiej zaczynają znaczyć coś nawet w Europie. Jednak, czy nazywanie Legii „kozakiem” nie będzie wyolbrzymieniem?
Trener Henning Berg ma szeroką i wyrównaną, jak na polskie realia, kadrę. W ostatnim czasie ze składu wypadły mu jednak trzy kluczowe postacie. Tomasz Brzyski ma problemy z mięśniami brzucha, Miroslav Radović cierpi na bóle mięśnia przywodziciela, a Dossa Junior narzeka na dolegliwości w łydce. Wszyscy, jakby nie patrzeć, są w tym sezonie filarami warszawskiej drużyny i ich ewentualna miesięczna absencja, jak donoszą diagnozy, może mocno odbić się na postawie legionistów. Spotkanie z Metalistem Charków tego jeszcze nie pokazało, ale nie ma co się oszukiwać – Ukraińcy to nasz najsłabszy rywal w fazie grupowej Ligi Europejskiej. Kolejne mecze powinny dowieść o prawdziwej wartości Legii i jej przygotowaniu do walki na trzech różnych frontach.
Niestety, mam pewne obawy co do dyspozycji Legii bez wymienionej wyżej trójki. Brazylijczyk Guilherme, który ma w swoim dorobku w sumie trzy spotkania w polskiej Ekstraklasie, nie jest moim zdaniem godnym zastępcą Brzyskiego. Lewa obrona nie tylko w reprezentacji Polski potrzebuje wzmocnień, ale również w warszawskiej Legii, zwłaszcza przy dodatkowej absencji Bereszyńskiego leczącego także uraz. Na środku obrony jest dużo lepiej, bo Inaki Astiz potrafi grać dobrze na wysokim poziomie. Jednak bardzo dobra forma Dossy Juniora pozwalała kibicom i trenerom Legii spokojnie spoglądać na ataki rywali, gdyż reprezentant Cypru był w wielu meczach nie do przejścia. Najbardziej bolesna w skutkach może okazać się kontuzja Radovicia. Za Serba szansę gry otrzymał Orlando Sa i, mimo iż ze swoich zadań wywiązuje się dobrze, to Miro jest czymś więcej niż napastnikiem strzelającym dużo bramek. Jest także prawdziwym liderem, motorem napędowym i niezastąpionym dowódcą drużyny z Warszawy.
Optymistycznie wygląda z kolei terminarz Legii i tutaj upatruję dla niej szansę na to, że będziemy nazywać ją „kozakiem”. W najbliższym miesiącu podopieczni Henninga Berga zagrają ze słabeuszami w rozgrywkach Ekstraklasy: Zawiszą, Ruchem i Pogonią. Dziewięć punktów jest na wyciągnięcie ręki jak nigdy. W Pucharze Polski Legia podejmie na własnym boisku Pogoń, a w Lidze Europy rozegra rewanż z Metalistem. Właśnie mecz z drużyną z Charkowa może rzutować na kolejne spotkania w listopadzie i grudniu. Jeśli polska drużyna pokona Ukraińców, to awans do fazy pucharowej będzie pewny, a mecze z Trabzonsporem i Lokeren jedynie o prestiż. Legia będzie mogła skupić się na Ekstraklasie i tutaj budować sobie przewagę nad rywalami.
A co będzie później? Później wrócą Brzyski, Radović i Dossa Junior… i wszystko wróci do normy, a Legia będzie „kozakiem”. No dobra, może „minikozakiem”.