Uosobienie lat 90. w polskiej piłce. Wiecznie w dresie, język trochę niewyparzony, ale powstrzymywanie emocji nie zawsze wychodzi na dobre. Przecież stracilibyśmy tyle legendarnych cytatów. On wprowadził Widzew na salony – awans do Ligi Mistrzów w sezonie 1996/1997. W uniwersum naszego ojczystego futbolu nikt nie zaszedł tak daleko na europejskich podwórkach przez dwie dekady. Dziś rano po chorobie zmarł Franciszek Smuda, wybitny trener, były piłkarz.
– Jaka Polska drużyna poradziłaby sobie Pana zdaniem w Bundeslidze?
– Widzew Łódź.– Jak pieszczotliwie nazywa Pana prezes Grajewski?
– „Ośle”.– Pański ideał kobiety?
– Blondynka.– Co Pan mówi partnerce na pierwszej randce?
– Żeby nigdy nikomu nie wierzyła.– Jak trzeba kulturalnie rozstać się z kobietą?
– Podziękować… i przeprosić.– Seks w nocy przed meczem – czy Pan pozwala na to swoim piłkarzom?
– Pozwalam, ale nie korzystają.– Gdyby nie piłka nożna, co robiłby dziś Franciszek Smuda?
– Byłbym budowniczym.
To fragment kultowego wywiadu z Franciszkiem Smudą. Posługując się językiem internetowym – absolutne złoto. O tej rozmowie przypomniała nam stacja Canal+, która w styczniu tego roku postanowiła wspomnieć o istnej perełce ze swoich archiwalnych zasobów.
Paulo Coelho to pikuś przy złotoustym Franciszku Smudzie! 😅 Obiecujemy, że po obejrzeniu tego video, Wasz wieczór będzie lepszy! 😎 pic.twitter.com/Vt5UXqqsWb
— CANAL+ SPORT (@CANALPLUS_SPORT) January 24, 2024
Dlaczego ten wywiad jest tak piękny? Doskonale ukazuje fenomen Franciszka Smudy. Kilka niepoważnych pytań, dziś prawdopodobnie uznano by je za absolutnie niestosowne, ukazuje nam, jak barwną postacią był Franciszek Smuda.
W Łodzi ma status świętego
Z tej rozmowy w szczególności zapamiętam pierwsze i ostatnie pytanie, doskonała klamra. Widzew Łódź, czyli klub, z którym słynny „Franz” święcił swoje największe triumfy w karierze. Były selekcjoner reprezentacji Polski przywrócił czerwonej armii dawny blask i chyba właśnie tam byłby najbliższy do wyniesienia na piedestał.
Smuda był zwykłym człowiekiem. Gdyby nie piłka, byłby budowniczym… Nie wyobrażam sobie takiej odpowiedzi na takie pytanie z ust jakiegokolwiek innego trenera – nieważne, czy w latach 90., czy współcześnie. Trenerzy często wydają się ludźmi nieco zdystansowanymi od kibiców, żyją niekiedy w swojej bańce. Franciszek Smuda przypominał trochę stereotypowego wujaszka z wesela. Niewyparzony język, szukanie kontrowersji, skłonność do popadania w skrajności.
Widzew. Tutaj Franciszek Smuda jest uwielbiany. To on zapoczątkował złotą erę łódzkiego futbolu. Zatrudniono go w maju 1995 roku. Sezon zakończył z bilansem 4-1-3. Wówczas postać lubomskiego szkoleniowca w kręgu fanów Widzewa Łódź była anonimowa. A duże nazwisko było potrzebne, „Czerwono-biało-czerwoni” mieli wówczas ogromne ambicje. Sprowadzenie trenera, który w poważnej piłce jeszcze zbyt wiele nie osiągnął, nie spotkało się więc z entuzjazmem. Niemniej z czasem Franciszek Smuda coraz bardziej do siebie przekonywał – zarząd, sztab, kibiców, piłkarzy.
– Najpierw trafiliśmy na siebie po przeciwnych stronach barykady. Ja grałem w Legii, Franek prowadził Widzew. I ten jego Widzew robił ogromne wrażenie, nawet w Warszawie. Biegali jak nakręceni, niesamowicie trudno grało się przeciwko nim. Wiadomo, w Łodzi miałem kolegów z reprezentacji, więc wymienialiśmy się różnymi historiami. Byli zachwyceni Smudą – wspomina w rozmowie z Weszło Radosław Michalski, były piłkarz Widzewa.
Franciszek Smuda miał całkiem unikalną koncepcję taktyczną. Opierała się ona na fizycznych możliwościach piłkarzy. Smudzie zależało na tym, by możliwie je rozszerzyć. Dlatego właśnie okresy przygotowawcze obfitowały w mordercze, fizyczne treningi. Dzięki temu „Franz” mógł z powodzeniem stosować swój ukochany pressing. Sukces tkwił w prostocie. Kibice Widzewa Łódź przekonali się o tym chwilę później.
Niepokonany Widzew Łódź, czyli maszyna Franciszka Smudy
Niepokonany, bo zaczął się sezon, a Widzew nie przegrał ani jednego meczu. Wszystko przychodziło Smudzie i spółce z gigantyczną wręcz łatwością. Wyczyn Smudy był niesamowity, ale w tej kampanii równie niesamowita była zażarta rywalizacja między Legią Warszawa a Widzewem Łódź. Finalnie to podopieczni Franciszka Smudy zajęli 1. miejsce z 88-punktowym dorobkiem i bilansem 27-7-0. Podium zamknęła ekipa Hutnika Kraków.
Rok później znowu w 1. lidze triumfował Widzew Łódź. Znowu zażarta, legendarna rywalizacja z Legią Warszawa zakończona sukcesem Franciszka Smudy i jego ówcześnie rewolucyjnej koncepcji taktycznej.
W historii rywalizacji Widzewa z Legią Warszawa z pewnością złotymi zgłoskami zapisze się spotkanie z 1997 roku. Bezpośrednie starcie obu drużyn decydowało o tym, czy mistrzostwo pojedzie do stolicy, czy do Łodzi. Pierwszy cios ze strony warszawiaków padł po rzucie rożnym, strzelcem gola był Kucharski. Asystował Tomasz Sokołowski. Drugi cios, już w drugiej połowie, zadał Sylwester Czereszewski. Wydawało się, że 2:0 zamyka sprawę. Czas leciał, na zegarze 88. minuta. Wyglądało na to, że zwycięstwo Legia ma w kieszeni, wystarczy poczekać.
Zwycięstwo w siedem minut
Pierwszy cios zadał Sławomir Majak po kapitalnej kontrze. Widzew złapał kontakt, miał jeszcze pięć minut na to, by zapisać się na kartach historii polskiej piłki. Nad Łazienkowską pojawiło się widmo strachu. Chwilę później bramkę dla Widzewa Łódź po rzucie wolnym strzelił Dariusz Gęsior. W ferworze okrzyków: „Legia, Legia!” wydawało się, że gospodarze odkują się. Padł gol, ale z pozycji spalonej. Wszelkie wątpliwości rozwiał Andrzej Michalczuk. Widzew zdobył tytuł mistrza Polski po zwycięstwie 3:2. Okoliczności dramatyczne.
Stworzył jedność
Franciszek Smuda nauczył jednak swoich podopiecznych gry do końca. Był świetnym motywatorem. Czasami proste słowa są najlepsze, by pobudzić zespół do walki. Stworzył prawdziwą drużynę, wprowadził świetną atmosferę. Chciał wygrywać, ale przede wszystkim chciał te zwycięstwa dzielić ze wszystkimi ich architektami.
– Wszystkich ludzi związanych z Widzewem w tamtym okresie wspominam bardzo dobrze. Zaczynając od Pani Basi z klubowej kawiarni, przez Tadeusza Gapińskiego, który był kierownikiem drużyny, na samych właścicielach kończąc. Z prezesem Grajewskim i Pawelcem mieliśmy zawsze dobre relacje. Oczywiście media wielokrotnie podłapywały różne tematy, że się między sobą kłócimy, nie możemy dogadać i tak dalej… Ale jakoś nie było tego widać na boisku. Mieliśmy świetne wyniki, bo oprócz tego, że stworzyliśmy mocny zespół na murawie, to zrobiliśmy to także poza nią. Spotykaliśmy się całymi rodzinami i sami byliśmy jedną, wielką rodziną – opowiada Andrzej Michalczuk dla portalu Łódzki Sport.
Widzew Łódź za czasów Franciszka Smudy był szalonym klubem. Był drużyną, dzięki której kochało się futbol. Według mnie poza wywalczonymi w dramatycznych okolicznościach tytułami mistrza Polski „Franza” należy docenić za Ligę Mistrzów. Łodzianie weszli do bram europejskiego raju, a Polacy słuchali tego w akompaniamencie głosu Tomasza Zimocha, krzyczącego wniebogłosy: „Panie Turek, kończ Pan ten mecz!”.
To osiągnięcie szczególnie mocno zapadło mi w pamięć, zważywszy na to, że przez 20 lat żaden trener nie poprowadził polskiej drużyny do Ligi Mistrzów. To jednak świadczy trochę o jego wybitności. Możecie powiedzieć, że jak to, człowiek posługujący się tak wulgarnym językiem, relatywnie wąskim zasobem słownictwa, chodząca definicja zbioru wszelkich przewinień zwanych „niesportowym zachowaniem”, jest nazywany wybitnym? To przecież brzmi kuriozalnie.
Niektórym przez gardło nie przejdzie nazwanie Smudy wybitnym. Patrząc na całokształt kariery – zgoda. Można powiedzieć, że polski szkoleniowiec zdecydowanie nie wiedział, kiedy ze sceny zejść. Gdy jednak dokonujemy oceny na podstawie zdobytych trofeów, historycznych rekordów – Franciszek Smuda jest wybitny. To legenda polskiej trenerki, a jego niekonwencjonalna osobowość jest na tyle intrygująca, że czasem można przymrużyć oko na porażki czy niezbyt kulturalne, bardzo kontrowersyjne wypowiedzi.
Niezapomniane występy w europejskich pucharach
Franciszek Smuda wprowadził Widzew Łódź do Ligi Mistrzów. Nie miał zamiaru szczególnie zmieniać swojego zespołu, nawet w obliczu bardzo silnej grupy. Łodzianom przyszło grać z Borussią Dortmund, która triumfowała w całej edycji Champions League po finale z Juventusem; Atletico Madryt, ówcześnie przerastającym Real Madryt i FC Barcelona, i Steauą Bukareszt, której też przecież nie można było zlekceważyć.
Dało się zremisować z triumfatorami LM, podjąć walkę z Atletico i raz pokonać rumuński zespół. Wszystko przełożyło się na 3. miejsce w grupie. Niemniej Widzew napisał piękną historię, a jej kwintesencją był kosmiczny gol Marka Citki z połowy boiska przeciwko mistrzom Hiszpanii.
Po pięknej przygodzie z Widzewem Łódź Smudzie trudniej było znaleźć klub, w którym mógł zastosować swoją filozofię. Przekleństwem zmarłego dzisiaj trenera była poniekąd jego upartość, przywiązanie do takiej taktyki, która miała zastosowanie w latach 90., ale niekoniecznie przynosiła efekty później. Na szczyt wrócił w sezonie 2008/2009, w którym trenował Lech Poznań. Znowu kapitalne występy na europejskiej arenie. Polska mogła być dumna z „Kolejorza”. Tym razem nie udało się zdobyć mistrzostwa Polski, ale doskonale smakował wywalczony krajowy puchar w 2009 roku.
– Trener Smuda był jeszcze z tego pokolenia, gdzie też wiele rzeczy robiło się na tzw. „nosa” – tak to kolokwialnie mogę ująć, ale to na pewno też nie umniejsza jego warsztatowi trenerskiemu. Wyniki, które osiągnął w polskiej piłce klubowej, świadczą o tym, że to był nietuzinkowy trener. Wszyscy będziemy go wspominać z dużym sentymentem – wspomina dla portalu WP Sportowe Fakty.pl Sławomir Majak, ważny punkt Widzewa Łódź Franciszka Smudy.
Największe blamaże Franciszka Smudy
Przyszło także Euro 2012. Smuda został selekcjonerem reprezentacji Polski. Pompowano balonik, polscy kibice wciąż żyli wspomnieniami z Poznania czy Łodzi, gdzie Smuda z miejscowych klubów był w stanie stworzyć drużyny, przed którymi rywale odczuwali respekt. Tutaj jednak znowuż mordercze przygotowania do turnieju i nawet banalna grupa z Grecją, Czechami i Rosją przerosła selekcjonera i jego podopiecznych. Smuda pożegnał się z funkcją. Od tego momentu poza awansem z 3. ligi, który udało się wywalczyć Smudzie jako trenerowi Widzewa Łódź, większych sukcesów nie było. Swoją karierę zwieńczył nieudaną przygodą z Wieczystą Kraków.
Franciszek Smuda utknął w latach 90. Jego pomyłka z 2012 roku w wywiadzie z TVP Sport obrazuje jego taktyczny zastój.
– Zobaczymy, jak to będzie funkcjonowało w meczach z Włochami, ze Związkiem Radzieckim.
Pomyłka, jakich w świecie polskiej piłki było wiele, jednak pokazuje, że Franciszek Smuda gdzieś w tej historii piłki nożnej się zatrzymał. Kompletnie przeoczył jej gwałtowny rozwój i zmiany, które w niej nastąpiły. Był czas, kiedy nie mówiło się za dużo o sukcesach Smudy, bo za bardzo nie było o czym. „Franz” robił jednak wszystko, by tak czy siak było o nim głośno.
„Problemem bywał też despotyczny charakter Smudy. Nie znosi sprzeciwu, zawsze chce mieć ostatnie słowo, do sztabu szkoleniowego dobiera takich, którzy nie zakwestionują jego autorytetu. Fachowców, ale spokojnego serca. – Zdarzało się w Lechu, że asystenci przygotowali trening, wszystko mieli rozpisane, a Smuda wchodził, od progu było widać, że jest nie w sosie, i wywracał wszystko do góry nogami – opowiada Reiss” – czytamy w tekście Marcina Piątka dla „Polityki” ze stycznia 2012 roku. Franciszek Smuda otrzymał wtedy misję poprowadzenia reprezentacji Polski w mistrzostwach Europy.
W 2004 roku Franciszek Smuda chciał wrócić za granicę i tam budować swoją markę. Trafia do Omonii Nikozja, cypryjskiego zespołu. Jego przygoda kończy się na dwóch meczach. Autokar przewożący zespół zostaje obrzucony kamieniami, pojawiają się groźby wysadzenia go w powietrze. Smuda nie tylko generował kontrowersje, lecz także przyciągał sytuacje rodem z kina akcji.
Walka o spadek w Górniku Łęczna i niechęć do technologii
To człowiek złotousty. W Górniku Łęczna z wypisaną na twarzy dumą mówił: – Walczymy o spadek! Gdy nie szło, był wściekły – szukał winy we wszystkich, ale nie w sobie samym.
– W komputerze to ja mogę sobie gołe baby pooglądać, a nie piłkarzy. Mój nos jest jak laptop. Mnie prawdziwy laptop służy jako podstawka pod kawę – tak przedstawiał swoje podejście do technologii Franciszek Smuda.
– Potrafi jak nikt utrzymać dyscyplinę w zespole, no i ma farta, a to najważniejsze. Ma w sobie „to coś”. Jest sportowym iluzjonistą, piłkarskim Davidem Copperfieldem – mówił kiedyś o nim Andrzej Grajewski, pomysłodawca zatrudnienia Smudy w Widzewie Łódź.
Tych cytatów nagromadziło się mnóstwo. Franciszek Smuda opowiadał, że piłkarza jest w stanie ocenić po tym, jak wchodzi po schodach. Do piłkarzy Górnika Łęczna na rozgrzewce zwracał się per „mądralo”. Mówił, że jest jak cygan, czarodziej.
Polska piłka straciła wybitną postać. Drugiej tak barwnej postaci łatwo nie znajdziemy. Ogromna część słów Franciszka Smudy to bujdy. Jak chociażby te o tym, że polska reprezentacja nie potrzebuje psychologa, „bo my tutaj nie mamy wariatów”. Jest powiedzenie, że o zmarłych mówi się albo dobrze, albo wcale. To trochę grzecznościowa bzdura. Każdy zmarły zasługuje na sprawiedliwy osąd – a sprawiedliwy nie oznacza jednoznacznie dobry. Smuda był wybitnym trenerem do pewnego momentu. Gdy futbol się rozwija, nie można się obrażać, odgrodzić dookoła wielkim ceglanym murem i upierać się przy starych metodach. Wraz z futbolem rozwijają się inni trenerzy, ich piłkarze, działacze (w Polsce trochę wolniej). Prędzej czy później sposoby sprzed 20-30 lat zginą na śmietniku historii. Franciszek Smuda nie mógł się z tym pogodzić, jednak był desperacko przywiązany do swojej filozofii, do swojej mentalności, którą najlepiej zweryfikowało Euro 2012 i niemal wszystkie późniejsze trenerskie przygody.
Franciszek Smuda będzie dla mnie jednak trenerem, który zostanie bardzo długo w pamięci. Po Euro 2012, okresie, w którym moja miłość do futbolu dopiero rozkwitała, myślałem, że ten Smuda to jednak kiepski trener. Dosyć brutalna, czarno-biała opinia. Byłem jednak dzieckiem i trudno było zdobyć się na inne próby oceny sytuacji.
Potem jednak człowiek poczytał o Widzewie Łódź, o Lechu Poznań, o tym, jaką rolę odegrała ta postać w historii polskiej piłki nożnej, i wiedział, że – tak jak w wielu przypadkach – jednoznaczna ocena byłaby bardzo nieuczciwa. Powspominajmy, pośmiejmy się z jego nieprzemyślanych wypowiedzi i anegdot. Odeszła w końcu postać nietuzinkowa. Drugiego Franciszka Smudy nie będzie. Nikt na pewno nawet się do niego nie zbliży.
Nie żyje Franciszek Smuda. Były selekcjoner reprezentacji Polski zmarł w wieku 76 lat.
Składamy najszczersze kondolencje dla rodziny i bliskich. pic.twitter.com/opMvtZy8le
— Łączy nas piłka (@LaczyNasPilka) August 18, 2024
Franciszek Smuda zmarł 18 sierpnia 2024 roku w Krakowie. Chorował na białaczkę. Miał 76 lat.