Lech Poznań i jego zmartwienia przed hitem z Legią Warszawa


Jak Lech Poznań meczem z Jagiellonią złamał kibicom serca, a co w meczu z Legią może zranić je jeszcze bardziej

9 listopada 2024 Lech Poznań i jego zmartwienia przed hitem z Legią Warszawa
Dawid Szafraniak

Przed „Kolejorzem” bardzo trudne zadanie. Podopieczni Nielsa Frederiksena fantastycznie zaczęli sezon, ale ostatnio możemy dostrzec w Lechu delikatną obniżkę formy. W Warszawie tendencja jest odwrotna, więc poznańscy kibice mają swoje powody do niepokoju. Kilka rzeczy w drużynie z Wielkopolski nie funkcjonuje, a Lech kilka tygodni temu złamał swoim sympatykom serca.


Udostępnij na Udostępnij na

Lech Poznań wygranym 5:0 meczem z Jagiellonią Białystok złamał swoim kibicom serca. Brzmi to nieco absurdalnie, ale posłużę się tutaj przykładem z książki Nicka Hornby’ego pt. „Futbolowa gorączka”. Angielski autor pisał tam wprawdzie o Brazylii z legendarnym Pelem w składzie, ale sytuacja jest poniekąd podobna do spektaklu „Kolejorza” z wrześniowego starcia z mistrzem Polski.

Lech Poznań meczem z Jagiellonią złamał swoim kibicom serca, ponieważ rozegrał wówczas spotkanie perfekcyjne. Zostawił tym samym w pamięci kibiców swego rodzaju platoński ideał. Zgodnie z teorią greckiego filozofa wszystkie kolejne spotkania poznaniaków były już tylko próbą odwzorowania tego wrześniowego ideału. Były to próby lepsze, jak na przykład druga połowa spotkania z Cracovią na stadionie przy ul. Kałuży. Ale były też próby gorsze i tych jest ostatnio coraz więcej. Po ostatnich kilku spotkaniach wydaje się, że Lech coraz bardziej oddala się od platońskiego ideału, który pokazał 14 września. Hornby, kończąc swoją myśl, pisze o tym, że nikomu nie udało się nawet zbliżyć do doskonałości „Canarinhos”, więc „daliśmy sobie spokój”. W Poznaniu nikt jednak nie myśli o tym, by dać sobie spokój.

W Poznaniu, zgodnie z klubowym mottem „Nigdy się nie poddawaj”, Niels Frederiksen nie zamierza zaniechać swoich prób stworzenia z Lecha zespołu, który regularnie rozgrywa mecze idealne. Duńczyk podchodzi do futbolu w bardzo korporacyjny sposób i cały czas szuka w swojej drużynie elementów, które można poprawić. Ostatnio jest ich w Lechu coraz więcej. Coś w „Kolejorzu” przestało funkcjonować i przed meczem z Legią poznańscy kibice mogą mieć kilka powodów do zmartwień.

Niezniszczalni

Niels Frederiksen zapewnił swojej drużynie mistrzostwo lata przede wszystkim solidną defensywą. Na początku sezonu Bartosz Mrozek i linia obrony „Kolejorza” imponowali serią czystych kont. Wliczając spotkanie z Jagiellonią Białystok, golkiper reprezentacji Polski mógł chwalić się serią pięciu czystych kont z rzędu. Mrozka docenił Michał Probierz, a Alex Douglas otrzymał premierowe powołanie do reprezentacji Szwecji. Natomiast Antonio Milić wyglądał wreszcie jak defensor, który przed kilkoma miesiącami był postrachem każdego napastnika PKO BP Ekstraklasy.

Ale środek defensywy to przecież nie wszystko. „Kolejorz” prezentował się fantastycznie w obronie na całym boisku. U schyłku poprzedniej kampanii ligowej defensywa drużyny Mariusza Rumaka mogła kojarzyć się z biernością i nieporadnością. Niels Frederiksen diametralnie odmienił ten obraz. Jego Lech Poznań zaczął biegać, a znakiem rozpoznawczym stały się intensywność i pressing.

Grając w ten sposób, Lech wygrywał mecze i wydawało się, że Bartosza Mrozka po prostu nie da się pokonać. Podopieczni duńskiego trenera nie pozwalali rywalom atakować, więc ci nie potrafili im zagrozić. Na „Kolejorza” nie było sposobu. Lech rozgrywał spotkanie jednostronne. Sprawiał, że jego przeciwnicy przechodzili do ról biernych obserwatorów, którzy w zasadzie nie mają większego wpływu na wynik meczu.

Na początku sezonu Lech stworzył sobie przewagę nad wszystkimi ligowymi rywalami. Wykorzystał chwilowy kryzys Jagiellonii Białystok, Rakowa Częstochowa i Legii Warszawa i zdołał wyraźnie te zespoły zdystansować. Obecnie Lech dalej jest liderem, ale przewaga stopniała do zera. Lech już nie jest niezniszczalny.

Oddanie kontroli

A pokazała to drugoligowa Resovia. Lecha może pokonać zespół nawet z dużo niższego poziomu rozgrywkowego. Lech przegrał z drugoligowcem, co samo w sobie stanowi poważną kompromitację lidera PKO BP Ekstraklasy. Niepokój mógł jednak budzić styl, w jakim Niels Frederiksen przegrał w krajowym pucharze, a klarownego wytłumaczenia nie mogło stanowić wystawienie rezerwowego składu. „Kolejorz” po raz pierwszy w tym sezonie wyglądał bardzo źle. Bezradny w ofensywie i niestabilny w obronie.

Kolejne spotkania w wykonaniu Lecha coraz bardziej odbiegały od ideału. Monolit, który Niels Frederiksen zdołał wytworzyć, zaczął się kruszyć. Kolejnym, delikatnym jeszcze, objawem był mecz ze Śląskiem Wrocław. Lech wprawdzie wygrał tamto spotkanie 1:0, ale długimi fragmentami wydawało się, że Lech Poznań po prostu nie może znaleźć sposobu na przełamanie defensywy zespołu Jacka Magiery. Mimo nerwowości udało się „Kolejorzowi” zachować czyste konto i zdobyć trzy punkty. Ale wkrótce w Poznaniu kryzys zaczął narastać.

Już Resovia pokazała, że gdy lider PKO BP Ekstraklasy traci dominację i kontrolę nad wydarzeniami boiskowymi, pojawiają się w grze Lecha spore problemy. Tak było przede wszystkim w spotkaniu z Koroną Kielce. Drużyna Jacka Zielińskiego niemalże nie istniała w pierwszych minutach meczu, ale potrafiła się podnieść i ukąsić Lecha. Zespół „Kolejorza”, zaatakowany pressingiem, zaczął popełniać błędy, a z niedokładności nie mogły urodzić się kolejne bramki. Trenerzy zespołów z PKO BP Ekstraklasy nauczyli się wykorzystywać wysoko ustawioną defensywę poznaniaków i nawet wyśmienita dyspozycja Alexa Douglasa oraz Antonio Milicia nie pozwoliła Lechowi na kontynuowanie świetnej serii czystych kont.

Od 26 września Lech Poznań stracił sześć bramek. Dla porównania: od początku sezonu do spotkania z Resovią „Kolejorz” wpuścił ich dwa razy mniej. A to wcale nie był koniec problemów zespołu Frederiksena.

Frustracja

Lech przestał być nieskazitelny w defensywie. Ale przestał być również tak skuteczny w ataku i właśnie to jest obecnie największą bolączką zespołu z Poznania. Z Jagiellonią Białystok „Kolejorz” był fenomenalny. Niemal każde posiadanie piłki kończyło się strzałem z klarownej pozycji. Wszystko funkcjonowało w drużynie Frederiksena jak należy. Ale od tamtej pory poznaniacy nie mieli już takiej swobody w konstruowaniu akcji. Z Resovią Lech grał totalnie bez pomysłu i polotu. W spotkaniu ze Śląskiem Wrocław poznaniacy rzutem na taśmę przebili mur obronny wrocławian, korzystając z chaosu w polu karnym. Z Koroną Kielce wprawdzie Patrik Walemark zdobył trzy bramki, ale „Kolejorz” nie tworzył sobie wielu okazji. Był to bardzo szczęśliwy triumf.

Istnym pokazem bezradności w wykonaniu Lecha Poznań był mecz z Motorem Lublin. Ekipa Mateusza Stolarskiego znalazła patent na Lecha i nie bała się zademonstrować skuteczności jego działania. Lublinianie całkowicie zablokowali środek pola „Kolejorza”. Podopieczni Nielsa Frederiksena nie mogli już posyłać rozrywających linie obrony podań. Motor zmusił Lecha Poznań do gry bocznymi sektorami boiska, a jedynym sposobem Lecha były dośrodkowania. To nie działało. Lech ryzykował i stracił więcej bramek od swoich rywali.

Motor odciął od gry Antoniego Kozubala, Afonso Sousę i schodzących do środka boiska skrzydłowych. Lech stracił swoje atuty, stracił skuteczność i zaczął tracić punkty.

Lech Poznań w Krakowie

Wydawało się, że kryzys został zażegnany w Krakowie. Lech koncertowo rozegrał drugą połowę ze świetną ekipą Dawida Kroczka. Całkowicie kontrolował spotkanie, nie dał wyrwać sobie prowadzenia, a jednocześnie pokazał się z najbardziej wyrachowanej i efektownej strony. Ale w tym samym Krakowie, na tym samym stadionie do Lecha Poznań powróciły demony. Czerwoną kartkę dostał Michał Gurgul. Co prawda Lech potrafił stworzyć sobie optyczną przewagę, ale to Puszcza kontrolowała spotkanie. Piłkarze Tomasza Tułacza wiedzieli, że betonując środek pola, „Kolejorz” nie znajdzie sposobu na pokonanie Kevina Komara.

Skutek tego jest taki, że nastroje wśród poznańskich kibiców są coraz gorsze. Powodów do niepokoju jest coraz więcej, Lech stał się po prostu bardziej przewidywalny dla przeciwników. Od ideału ze spotkania z Jagiellonią Białystok również jest coraz dalej. A trenerzy ekstraklasowych drużyn znają już sposób na zatrzymanie poznańskiej lokomotywy – zablokować możliwość grania środkiem pola.

Coraz mniej oparcia

Lechowi do regularnego wygrywania spotkań nie wystarczą indywidualne zrywy Afonso Sousy i Mikaela Ishaka. Panowie złapali w tym sezonie świetne porozumienie i stanowią o sile ofensywy Lecha Poznań, ale dwóch, nawet najlepszych, piłkarzy zawsze można wyłączyć z gry.

Swoje chwile w tym sezonie miał jeszcze Patrik Walemark, który gwarantował bramki. Szwedzkiemu skrzydłowego zdarza się jednak znikać z radarów w trakcie spotkania, a Lech potrzebuje piłkarzy, którzy mogą non stop kreować grę. Ale kiedy „Kolejorz” w tym sezonie zachwycał, punktów oparcia miał trochę więcej. Był wielowymiarowy i przepełniony jakością. Obecnie tego nie widać. Liczba liderów w ofensywie poznańskiego zespołu się zmniejszyła.

Coraz słabsze flanki

Na początku sezonu kibice Lecha mogli dywagować nad obsadą wyjściowego składu w najlepszym tego słowa znaczeniu. Bardzo wielu zawodników poznańskiego zespołu prezentowało się z naprawdę świetnej strony. Atomowy początek sezonu zanotowali Dino Hotić oraz Ali Gholizadeh. Obecność któregokolwiek z prawych skrzydłowych „Kolejorza” na ławce rezerwowych mogła być postrzegana jako potencjalna utrata jednego z atutów. Bośniak do spotkania z Jagiellonią Białystok zgromadził przy swoim nazwisku cztery bramki oraz jedną asystę. Błyszczał trafieniami z rzutów wolnych i wydawało się, że w końcu gra na miarę potencjału.

W przypadku Gholizadeha, po wejściu z ławki w Częstochowie i bramce w Lubinie, wydawało się, że wreszcie Lech może wyeksponować swój najdroższy zakup w historii. Irańczyk coraz częściej rozpoczynał mecze na ławce rezerwowych. Wobec tego na przebłysk z jego strony kibice musieli czekać do występu z Puszczą Niepołomice. W poprzedniej kolejce reprezentant Iranu był najjaśniejszą postacią w zespole „Kolejorza”, ale skrzydłowym Lecha dalej brakuje liczb. Zarówno Dino Hotić, jak i Ali Gholizadeh jesienią po prostu zawodzą.

Powroty

Lech stracił punkt oparcia na prawej flance, a ofensywa oparta tylko na Mikaelu Ishaku i Afonso Sousie nie może gwarantować bramek w każdym spotkaniu. Gdy Lech grał na początku sezonu, to właśnie skrzydłowi stanowili o sile „Kolejorza”. Być może z ich gorszej dyspozycji wynikają gorsze występy poznaniaków. Lechowi brakowało błysku, szybkości i wirtuozerii, którą zapewnić mogą właśnie Ali Gholizadeh, Dino Hotić czy wracający po drobnym urazie Patrik Walemark.

Powody do optymizmu może dostarczyć też powrót Daniela Hakansa. Fiński skrzydłowy znacznie poszerza pole manewru Nielsa Frederiksena na lewej stronie boiska. Pod nieobecność Walemarka występować musiał tam Bryan Fiabema, a były zawodnik rezerw Realu Sociedad, mimo kilku dobrych momentów po wejściach z ławki, wciąż pokazuje, że nie może jeszcze robić różnicy na poziomie PKO BP Ekstraklasy. Norwegowi brakuje odpowiedzialności za grę w defensywie, a z przodu nie potrafi zapewnić drużynie konkretów. Natomiast Hakans przed złapaniem urazu nie otrzymał jeszcze poważnej szansy, więc w przypadku jego powrotu nic nie jest jeszcze przesądzone.

Wyniki Lecha Poznań mogły zasiać ziarna wątpliwości w sercach kibiców, którzy z coraz większym utęsknieniem mogą spoglądać na grę ich zespołu z połowy września tego roku. Lech z Jagiellonią Białystok zagrał koncert, wszystko wyglądało wówczas dobrze. Każdy komponent w defensywie i ofensywie był idealnie zgrany, a odpowiednią jakość wnieśli też rezerwowi.

Wygrana w trudnym meczu z Legią może jednak przywrócić nadzieje, że „Kolejorz” Nielsa Frederiksena ma mentalność, która pozwoli zdobyć Lechowi mistrzostwo Polski. Spotkanie z drużyną Gonzalo Feio będzie weryfikacją tego, czy w Poznaniu mamy już do czynienia z kryzysem, czy tylko z lekką zadyszką.

Dodaj komentarz

Zapraszamy do kulturalnej dyskusji.

Najnowsze